Ryszard Kapuściński – sylwetka twórcza.

Życie Ryszarda Kapuścińskiego od dzieciństwa upływało pod znakiem wędrówki, podróży. Najpierw była to tułaczka wymuszona na rodzinie pisarza przez wojnę, następnie – podejmowane przez niego od połowy lat pięćdziesiątych wyprawy reporterskie. Kondycja „człowieka w drodze” w oczywisty sposób warunkuje tę twórczość, stanowiła jednak zarówno niezbędną inspirację, jak i – niejednokrotnie – utrudnienie w pracy:

„Reporter pracuje na zasadzie akumulatora – mówił autor Cesarza – ładuje, zbiera, wchłania w siebie tę całą rzeczywistość, gromadzi materiał, więc wtedy nie ma czasu na pisanie. Paradoks mego zawodu polega na tym, że literatura bierze się z podróży, ale sama podróż uniemożliwia pisanie. Bo podróż jest czasem zbyt cennym, sytuacja podróży jest zbyt cenna, by pisać.”(Autoportret reportera, 2006)

Pierwszą i od razu bardzo dramatyczną podróż Kapuściński odbył jako siedmioletni chłopiec. We wrześniu 1939 roku wyruszył z matką i młodszą siostrą ze wsi Pawłów, gdzie spędzali wakacje, do odległego o 300 kilometrów rodzinnego miasta – Pińska na Polesiu. Wędrówka w tłumie przerażonych uchodźców i widok zniszczeń po bombardowaniach były końcem spokojnego dzieciństwa. Kolejne kilka miesięcy przyszły pisarz spędził w Pińsku pod okupacją radziecką, cierpiąc głód i strach opisane po latach w Imperium (1993). Potem, wiosną 1940 roku, uciekając przed groźbą wywózki, Maria Kapuścińska z dziećmi przedostała się w okolice Warszawy, gdzie odnalazła męża, zbiegłego z transportu do Katynia. Zamieszkali najpierw w Sierakowie, później w Warszawie, na Krochmalnej (przy jednej z bram getta), a następnie w Świdrze. Po wojnie rodzina osiadła w stolicy.

Pińskie dzieciństwo i przeżycia z lat okupacji będą zawsze niezwykle istotnym punktem odniesienia dla Kapuścińskiego. Wiadomo, że zamierzał napisać książkę o swoim miejscu urodzenia, a chociaż planu tego nigdy nie urzeczywistnił, pamięć przedwojennych Kresów i doświadczenie wojny zadecydowały o kierunku jego zainteresowań. Pisarz, wspomina Mariusz Szczygieł,

„przyznał kiedyś, że dlatego tak chętnie przebywał w biednych krajach, że było w nich coś z Polesia. (…) Kiedy wielokrotnie pytano go w wywiadach o strach, jaki towarzyszył mu – jako reporterowi – na różnych frontach świata, mówił o tym, że wojna nadal w nim trwa. 'Wojna nie skończyła się dla mnie ani w 1945, ani wkrótce potem. Dla tych, którzy ją przeżyli, wojna nigdy nie kończy się w sposób ostateczny’ „. („Jeszcze jedna podróż”, „Gazeta Wyborcza”, dodatek „Duży Format” , 27.01.2007)

Dramatyczne przejścia z czasów dzieciństwa pozwalały też Kapuścińskiemu wczuć się w sytuację ludzi, dla których – czy to w Azji, czy w Afryce, czy w Ameryce Łacińskiej – nędza i przemoc, brak elementarnych praw są codziennością. Powołanie się na wspólnotę doświadczeń ułatwiało kontakt, umożliwiało nawiązanie międzyludzkiej więzi, będącej dla niego podstawą pracy reportera. Jak zauważają Beata Nowacka i Zygmunt Ziątek, autorzy biografii Kapuścińskiego, podając za przykład Chrystusa z karabinem na ramieniu (1975):

„To tam i w reportażach bliskowschodnich znajdziemy porównanie 'ich’ i 'naszych’ wojen, 'ich’ i 'naszych’ emigracji. Do rzadkości przy tym należy traktowanie owych przywołań jako tła czy płaszczyzny odniesienia, ułatwiających czytelnikowi zrozumienie odrębności i podobieństw historycznych. Pamięć wojny – czy szerzej, osobiście przeżyta i zapamiętana materia polskiej historii – pojawia się zwykle jako reakcja na to, w czym pisarz uczestniczy, jako spontaniczne dopełnienie tego uczestnictwa, służące czasem elokwentnemu wylegitymowaniu się przed ludźmi, o których zamierza pisać, z prawa i kompetencji do wypowiadania się na temat ich spraw.” (Ryszard Kapuściński. Biografia pisarza, 2008)

W drugiej połowie lat czterdziestych Kapuściński uczył się w Gimnazjum im. Stanisława Staszica. Trenował piłkę nożną i boks (został wicemistrzem juniorów Warszawy w wadze koguciej), pisywał także wiersze i posyłał je do pism literackich. Zadebiutował jako poeta jeszcze przed maturą, w 1949 roku w tygodniku „Dziś i Jutro”. Mimo że po latach nazwał swoje młodzieńcze utwory”produkcyjną majakowszczyzną”, ich publikacja w prasie otworzyła mu drogę do dziennikarstwa – zwróciła mianowicie uwagę redaktorów tworzącego się pisma „Sztandar Młodych”, którzy zaproponowali początkującemu autorowi współpracę. Kapuściński najpierw został gońcem (dzięki czemu poznał takich twórców jak Maria Dąbrowska, Zofia Nałkowska, Leopold Staff czy Julian Tuwim), a z czasem zaczął publikować własne teksty. Był wówczas zaangażowanym działaczem Związku Młodzieży Polskiej, a ogromna wrażliwość społeczna, która nie opuści go przez całe życie, manifestowała się w jego wczesnych artykułach i wierszach jako żarliwa, pryncypialna i naiwna wiara w socjalizm (ojciec zataił przed synem, że uciekł z transportu do Katynia, a potem działał w AK).

Wkrótce Kapuściński porzucił poezję na rzecz publicystyki.

„Jednak, jak wiadomo – odnotowują Nowacka i Ziątek – pisarz wróci do wierszy (w latach osiemdziesiątych) i wtedy zacznie się domniemywać, że dla jego biografii twórczej także te pierwsze, nieporadne poszukiwania, szybko zdławione socrealistyczną poetyką, mają znaczenie niebagatelne. Poszuka się w nich prób ożenienia poezji z reportażem. Lapidarność, skłonność do metafory, wyczucie i znawstwo słowa – to tylko kilka najważniejszych, a przecież mających swe źródło właśnie w poezji, wyznaczników stylistycznych późniejszego pisarstwa Kapuścińskiego.”

W październiku 1950 roku świeżo opierzony dziennikarz zaczął studia na wydziale polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, ale potem przeniósł się na historię, przerywając czasowo pracę w redakcji. Jako student prowadził zajęcia na III roku filozofii, uczestnicząc w zajęciach katedry Leszka Kołakowskiego. W 1952 roku ożenił się z Alicją Mielczarek, studentką medycyny, przyszłą doktor pediatrii, a w roku następnym urodziła im się córka Zofia.

Po obronie dyplomu u prof. Henryka Jabłońskiego Kapuściński wrócił do „Sztandaru Młodych”. I właśnie wtedy – w roku 1955 – nastąpiło gwałtowne przyspieszenie w karierze reportera, zapoczątkowane ukazaniem się jego pierwszego ważnego tekstu: „To też jest prawda o Nowej Hucie”. Artykuł – w zamyśle redakcji „Sztandaru Młodych” – miał być polemiką z Poematem dla dorosłych Adama Ważyka, który w ponurych barwach, podważających socrealistyczny hurraoptymizm, odmalował życie nowohuckich robotników. Kapuściński pojechał na miejsce i przekonał się, że rzeczywistość wygląda jeszcze gorzej niż w utworze poety. Napisał odważny, krytyczny reportaż, tym bardziej poruszający, że ówczesna wierność obowiązującej doktrynie nie przesłoniła autorowi przerażających faktów. Takich jak te:

„Posłuchaj: niedawno jedna 14-letnia zaraziła ośmiu chłopców. Kiedy z nią mówiliśmy, opowiadała o swoich wyczynach tak wulgarnie, że się zbierało na wymioty. Ona nie jest jedyna. Nie wszystkie są tak młode, ale jest ich sporo. (…) W Nowej Hucie znają mieszkanie, gdzie w jednym pokoju mama przyjmuje od facetów forsę, a w drugim córka wyrównuje gościom te straty. To nie jedyne takie mieszkanie. (…) Oto kobieta – mieszkanka hotelu robotniczego – będzie rodziła dziecko. W tym pokoju mieszka jeszcze sześć dziewcząt. Po trzech miesiącach powinna wrócić do pracy. Nie wraca: pracuje w Hucie, kilka kilometrów od hotelu, a musi karmić dziecko cztery razy dziennie. Wszelako każą przynieść jej zaświadczenie, że pracuje. Tak, ale ona nie może go dostarczyć. Wtedy przychodzi hotelowy, zabiera jej pościel, zabiera wszystko, co nie jest jej własnością: kobieta z maleństwem zostaje na deskach.” („To też jest prawda o Nowej Hucie”)

Małgorzata Szejnert zauważa:

„Ten tekst pokazuje, jak uczciwość i uwaga człowieka i reportera zwyciężają z ideologią, która go hamuje z zewnątrz, a może od wewnątrz. Potem autor już nie wierzył, że jakikolwiek ustrój odpowie ludziom na wszystkie pytania; pod tym względem reportaż jest przedawniony. Zawsze już jednak stał po stronie tych, których się pomija, w Polsce czy na świecie, i tu reportaż zachował żywą aktualność, chociaż Ryszard Kapuściński napisał go na początku swojej drogi, ponad pół wieku temu.” („Gazeta Wyborcza”, dodatek „Duży Format”, 27.01.2007)

Publikacja tego artykułu spowodowała wielki szum i autor musiał ukrywać się przez kilka dni wśród nowohuckich robotników. „Dowiedziałem się, że pisanie to ryzyko – wspominał w 1987 roku – i że w istocie rzeczy pisanie polega nie na tym, co się publikuje, ale na konsekwencjach. Kiedy zamierza się opisywać rzeczywistość, wtedy pisanie wpływa na rzeczywistość.” (Autoportret reportera)

Jednak później, na fali październikowej Odwilży, jego odwagę doceniono – w wieku dwudziestu czterech lat otrzymał za swój tekst Złoty Krzyż Zasługi. Następnie – może dlatego żeby, jak twierdzą niektórzy, przestał zajmować się niewygodnymi tematami w kraju – wysłano go na kilka tygodni do Indii, chociaż sam Kapuściński marzył co najwyżej o przekroczeniu granicy Czechosłowacji. Ta wyprawa była dla niego kulturowym szokiem, który wspomina sugestywnie w Podróżach z Herodotem (2004). Rzucony na głęboką wodę, nie znający angielskiego, nie wiedzący nic o egzotycznym kraju reporter zaczął od tego, że na ulicy w Starym Delhi kupił For Whom the Bell TollsHemingwaya i z tej książki uczył się języka.

Rok później czekało go kolejne spotkanie z radykalną innością – podróż do Chin przez Tokio i Hongkong. Absurdalny pobyt w Pekinie, gdzie nieustannie był obserwowany i całkowicie odcięty od informacji, dał mu odczuć, czym jest prawdziwy totalitaryzm. Pobyt ten przerwała wiadomość z Warszawy o spacyfikowaniu przez władze niepokornego „Sztandaru Młodych”. Kapuściński wrócił do Polski koleją transsyberyjską, po czym, nie godząc się na odgórnie zaprowadzone zmiany w redakcji, razem z większością dawnego zespołu odszedł ze „Sztandaru”. Zastraszanie dziennikarzy w kraju i świeże przeżycia z komunistycznych Chin musiały ostatecznie rozwiać nadzieję na to, że bezkompromisową publicystyką będzie zmieniał polską rzeczywistość. Zdaniem jego biografów:

„Rozstając się ze ’Sztandarem Młodych’, Kapuściński zdaje się przyjmować, jako niewątpliwy już reportażysta, dwoistą postawę wobec rzeczywistości: wolną od publicystycznego zaangażowania, jeśli chodzi o kraj, i spragnioną tego zaangażowania, uczestnictwa, niewstydzącą się patetycznych słów – jeśli idzie o świat i sprawę człowieka w świecie. Wkrótce stanie przed wyborem: czy ma dalej 'mierzyć XX wiek’ doświadczeniem własnego kraju, w którym historia wydaje się zastygać, czy też – próbować towarzyszyć jej w miejscach, gdzie dzieje się najintensywniej, gdzie 'dalej i od nowa’ jest podejmowane 'dzieło wyzwolenia świata’? Chyba nie trzeba być nawet czytelnikiem książek Kapuścińskiego, żeby wiedzieć, że bez wahania wybrał tę drugą możliwość. Trudno jest jednak pamiętać o wszystkich motywach tego wyboru, trudno być może domyślić się wręcz (po 'Hebanie’ i 'Podróżach z Herodotem’), że jednym z najważniejszych, jeśli nie najważniejszym spośród nich, było właśnie pragnienie zachowania i przedłużenia postawy czynnej, uczestniczącej w przeobrażaniu świata. Tymczasem jest to sprawa istotna dla zrozumienia meandrów biografii i rozwoju twórczego autora, między innymi – jego dość długiego odchodzenia od rewolucyjnych ideałów i złudzeń młodości. W odróżnieniu od bezwzględnej większości swoich piszących rówieśników, Kapuściński naprawdę starał się być świadkiem, a czasem i uczestnikiem przyspieszonych przemian świata, co się zowie – rewolucyjnych.” (Beata Nowacka, Zygmunt Ziątek, Ryszard Kapuściński. Biografia pisarza)

Na razie jednak, po utracie pracy w „Sztandarze”, zatrudnił się w Polskiej Agencji Prasowej, a później zaproponowano mu etat w „Polityce”. Jako wysłannik tego pisma przez cztery lata jeździł po kraju i pisał reportaże, z których najlepsze złożyły się na jego debiut książkowy Busz po polsku(1962). Podtytuł zbioru – „Historie przygodne” – dobrze oddaje charakter tych tekstów: są to opowieści o ludziach i miejscach napotykanych często przypadkiem, z dala od utartego szlaku; ogromną rolę odgrywa w nich otwartość reportera na przygodę, umiejętność wykorzystania nieprzewidzianych zbiegów okoliczności. Dzięki takiej postawie zdobywał tematy, które pozwalały mu wyjść poza czysto informacyjny opis realiów czy nawet socjologiczną obserwację i zbliżyć się ku pogłębionej perspektywie egzystencjalnej. Znamiennym przykładem jest głośny reportaż pt. „Sztywny”. Kapuściński, zamiast pisać zaplanowany tekst o kopalni, przyłączył się do grupki pięciu górników, mających przewieźć na Mazury trumnę ze zwłokami kolegi – ofiary wypadku. Piętnaście kilometrów przed docelową wsią ciężarówka, którą jadą, psuje się i konwojenci postanawiają donieść trumnę na piechotę. W drodze, wyczerpani dźwiganiem, robią postój na leśnej polanie, rozpalają ognisko i chowają „mebel” w krzakach. Nieoczekiwanie dołącza do nich gromadka dziewczyn. Chłopcy nie mówią nic o trumnie, ale jej ukryta obecność nie pozwala im cieszyć się beztrosko damskim towarzystwem, sprawia, że są rozdarci między zmysłową urodą życia a myślą o śmierci.

Ta metaforyczna opowieść stała się przyczyną wielkiego zamieszania w środowisku literackim. Kilkanaście miesięcy po jej opublikowaniu w „Polityce”, w czasopiśmie „Dialog” ukazała się sztuka Bohdana Drozdowskiego pt. Kondukt, której treść była jawnie wzorowana na historii opisanej w „Sztywnym”. Kapuściński zarzucił Drozdowskiemu plagiat. Rozpętała się debata prasowa, która co prawda zakończyła się uniewinnieniem Drozdowskiego przez ówczesne autorytety kulturalne, ale miała także pozytywne dla autora „Sztywnego” efekty, ponieważ „zwróciła uwagę na nowy gatunek: reportaż literacki. Była to pierwsza próba jego nobilitacji. – Uświadomiono sobie – wspominał Kapuściński – że reportaż literacki należy do literatury i nie należy go sprowadzać do gazetowej informacji, którą można dowolnie wykorzystać”. (Mariusz Szczygieł, „Jeszcze jedna podróż”)

Beata Nowacka i Zygmunt Ziątek wskazują na wpływ, jaki wywarła na autora Buszu po polskupojawiająca się wtedy w przekładach wielka literatura światowa: z jednej strony książki filozofujących pisarzy francuskich, takich jak Camus, Sartre, Malraux czy Saint-Exupéry, z drugiej – Amerykanów, przede wszystkim Hemingwaya. Już reportaże z debiutanckiej książki Kapuścińskiego dążą do filozoficzno-egzystencjalnego uogólnienia, ważna jest w nich problematyka etyczna, a głównym celem staje się ukazanie nie tyle zbiorowości, ile indywidualnego ludzkiego losu. Henryk Bereza w swojej recenzji Buszu… podkreślał walory artystyczne książki, między innymi talent narracyjny autora i jego wrażliwość na język mówiony. Sam Kapuściński traktował pisarstwo reportażowe bardzo poważnie, o czym świadczą choćby „Partery”, gdzie narrator mówi o pragnieniu zrozumienia i zarazem bezsilności wobec świata, który opisuje w tym tekście – świata ludzi świadomie wybierających życie „na parterze”, na samym dole drabiny społecznej:

„Reporter jest nie tylko tubą, do której wkrzykuje się dziesiątek liczb, nazwisk i opinii. Także chciałby coś czasem powiedzieć. Ale co miałem mówić? Dwa światy, które się nigdzie nie stykają. Partery. Trzeba tam żyć, żeby się potem o nich wymądrzać. (…) Słowa są niepojęte, jeśli nie przeżyło się tego, co one opisują. Jeśli to nie przedostało się do krwi.”

Przekonany, że to, o czym się pisze, trzeba poświadczyć własnym doświadczeniem, Kapuściński nie cofał się przed żadnym ryzykiem. Słynny już jest fakt, że obserwując kolejne rewolucje na świecie (widział ich dwadzieścia siedem), cztery razy miał być rozstrzelany, a nikt by pewnie nie zliczył przypadków, kiedy w taki czy inny sposób narażał się na śmierć. Pierwszą podróż do Afryki odbył zimą 1959 /60 – przebywał wtedy w Ghanie, odwiedził też Dahomej i Niger. Zafascynowany dokonującym się w tych latach procesem dekolonizacji państw afrykańskich, rok później poleciał do Kairu, skąd przedostał się do pogrążonego w wojnie domowej Konga. Wraz z dwójką czeskich dziennikarzy został aresztowany, skazany na śmierć i cudem uratowany przez żołnierzy ONZ. O tym, co czuje człowiek, który właśnie dowiedział się, że następnego dnia mają go rozstrzelać, napisze dopiero w Wojnie futbolowej (1978):

„Niemal momentalnie ogarnia go stan przygnębiającej pustki, zapaści, otępiającego bezwładu, jakby znalazł się pod działaniem narkozy albo silnej dawki leków odurzających. Stan ten pogłębia jeszcze poczucie zupełnej bezsilności, świadomość, że niczego nie można zmienić, niczemu przeciwdziałać. Raptem z mięśni odpływają wszystkie siły, brakuje energii nawet na podniesienie krzyku, walenie pięściami w ścianę, bicie głową w podłogę. Nie, ciało nie jest już nasze, jest to obca materia, którą musimy jeszcze dźwigać, zanim ktoś uwolni nas od tego męczącego ciężaru. Robi się duszno i tę duszność odczuwa się najdotkliwiej, niejako najbardziej namacalnie. (…) Ale wystarczy jeden błysk światła w ciemnościach, aby ci, którzy bezwolnie i apatycznie pogrążali się w zapaść oczekując tylko, kiedy uderzą w dno, zerwali się do nowej wspinaczki. Szczęśliwy przypadek przerwał ich spadanie w śmierć, wracają do życia. To, co za nimi zostało, to obszar pustki, której nie sposób określić, ponieważ nie ma odniesień, kształtów ani znaków, a której istnienie – podobnie jak w wypadku bariery dźwięku – odczuwamy dopiero w momencie, kiedy się do niej zbliżymy. Wystarczy odsunąć się od tej pustki na krok, aby zniknęła. Ale myślę, że ktoś, kto przez nią przeszedł, nigdy nie będzie już tym samym człowiekiem, co przedtem. Pozostanie mu skaza psychiczna, stwardniała zgorzel, której obecność będą wyczuwać inni bardziej niż on sam, po jakimś czasie uświadomią sobie, że coś jest w tym człowieku wypalone, czegoś w nim już nie ma. Za każde spotkanie ze śmiercią płaci się, o tym wiedzą ci, którzy to przeszli.”

Prawie nic z tych granicznych doświadczeń nie przedostało się do pisanych wtedy, na początku lat sześćdziesiątych, reportaży z Ghany i Konga, zebranych w drugiej książce Kapuścińskiego Czarne gwiazdy (1963). Nie znajdując jeszcze języka, w którym mógłby zawrzeć swoje najbardziej osobiste – i krańcowe – przeżycia, postawił na dostarczenie czytelnikom możliwie bezstronnej wiedzy o współczesnej Afryce. Czarne gwiazdy, jak sam mówił, powstały z dwóch planowanych książek o afrykańskich przywódcach – Nkrumahu i Lumumbie. Książek tych nie zdążył dokończyć, ponieważ w 1962 roku został wysłany do Dar es-Salaam, jako pierwszy polski korespondent PAP na całą Afrykę.

Spędził pięć lat na placówce najpierw we wschodniej, później w zachodniej części kontynentu. Uczestniczył w pierwszej konferencji przywódców państw afrykańskich w Addis Abebie; jako jeden z nielicznych dziennikarzy na świecie przedostał się na Zanzibar tuż po obaleniu sułtanatu i proklamowaniu republiki, obserwował odzyskiwanie niepodległości przez kolejne kraje i patrzył, jak padają ofiarą anarchii, wojen, plemiennej nienawiści. Pisał:

„W ciągu miesiąca przejechałem przez 5 krajów [Algier, Gwinea, Togo, Dahomej, Nigeria]. W czterech panował stan wyjątkowy. W jednym prezydent został właśnie usunięty, w drugim uratował się tylko dzięki przypadkowi, w trzecim – szef rządu boi się opuścić swoją rezydencję strzeżoną przez wojsko. Dwa parlamenty zostały rozwiązane. Dwa rządy zostały usunięte. Dziesiątki działaczy aresztowanych. Dziesiątki ludzi zabitych w walkach politycznych. Na przestrzeni 520 kilometrów byłem kontrolowany 21 razy i przeszedłem 4 rewizje osobiste.”(Gdyby cała Afryka)

Pracę korespondenta – i tak niebezpieczną – utrudniał mu fatalny stan zdrowia. W Afryce zapadł na malarię mózgową i gruźlicę, którą leczył w miejscowym szpitalu, w prymitywnych warunkach, nie zawiadamiając PAP, bo bał się, że zostanie odwołany do kraju. Kuracja się powiodła (na kilka miesięcy przyjechała pielęgnować go żona Alicja), ale w 1966 roku zachorował na ciężką gorączkę tropikalną i po dwumiesięcznym pobycie w szpitalu w Lagos musiał wrócić do Polski.

W 1969 roku ukazał się zbiór Gdyby cała Afryka – książka złożona z dłuższych omówień i korespondencji, przesyłanych przez Kapuścińskiego z Czarnego Lądu do PAP. Tytuł odwołuje się do idei jedności afrykańskiej – solidarności krajów postkolonialnych i tych, które jeszcze nie wyzwoliły się spod obcego panowania. Kapuściński przekonał się, jak utopijna była to idea w odniesieniu do ludów podzielonych etnicznie i religijnie; zobaczył, że krwawe zamachy stanu i walki o władzę mają zazwyczaj niewiele wspólnego z troską o dobro społeczne. Ale też, jak zauważają Nowacka i Ziątek, dzięki pobytowi w Afryce stał się świetnym analitykiem mechanizmów władzy, ekspertem w dziedzinie rewolucji i przewrotów.

Jeszcze przed publikacją Gdyby cała Afryka ukazała się książka Kirgiz schodzi z konia (1968). Były to reportaże z trzymiesięcznej podróży do siedmiu azjatyckich i zakaukaskich republik Związku Radzieckiego, jaką Kapuściński odbył wiosną 1967 roku, po powrocie z afrykańskiej placówki. Nie chcąc pisać okolicznościowych panegiryków na cześć ZSRR, postanowił omijać temat polityki, a zamiast tego przyjrzeć się kulturze odwiedzanych miejsc. Czy – ściślej mówiąc – wielu rozmaitym kulturom, bo okazało się, że narzucony ustrój nie zdołał ich stłamsić. W Kirgizie…, napisanym barwnie i lekko, doszedł do głosu Kapuściński romantyk:

„Wyruszając na Wschód, Kapuściński niejako wpisuje swój wojaż w cykl dawnych europejskich peregrynacji. Oto reporter, podobnie jak dziewiętnastowieczni podróżnicy, nie interesuje się centrum świata. Wręcz przeciwnie – prosi swych przewodników, by mógł zejść z utartych szlaków, zagłębić się w ostępach, poszukać zapomnianych podwórek, zasiąść do stołu z gospodarzami. Wie, że tylko tak może zmienić zwykły – nazwijmy to: horyzontalny – model podróżowania, w ten pożądany: wertykalny – w głąb historii, do korzeni tradycji, do sedna narodowej i indywidualnej tożsamości. Fascynacja peryferiami, podążanie za przygodą, zgoda na zmagania z nieznanym, tęsknota za autentyzmem przeżycia to podstawowe elementy romantycznej rekwizytorni. One właśnie zmieniają zwykłego podróżnika w wędrowca, pielgrzyma, człowieka odnajdującego w wojażowaniu pozamaterialne wartości. Jednocześnie tę właśnie, opartą na spontanicznych wyborach metodę gromadzenia materiału można odnaleźć już w debiutanckim zbiorze reportaży Kapuścińskiego z 1962 roku, noszącym zresztą podtytuł 'Historie przygodne’.” (Beata Nowacka, Zygmunt Ziątek, Ryszard Kapuściński. Biografia pisarza)

Ów „wertykalny” model podróżowania, drążenie w głąb, zaglądanie pod podszewkę zjawisk możliwe jest dzięki wielkiej wrażliwości na szczegół. Niepozorny czasami detal, nad którym ktoś inny przeszedłby do porządku, u Kapuścińskiego staje się soczewką, która skupia w sobie całe bogactwo znaczeń. I tak, na przykład:

„Aby (…) zrozumieć wyjątkowość Gruzji, reporter stopniowo się do niej zbliża: nie opisuje wtedy ukształtowania terenu, ale bieg dwóch krętych uliczek w Tbilisi. Na pozór wyglądają podobnie – obie są 'jak z jasełek, wystrugane z drewna’, ciasno zabudowane rzędami ciemnobrązowych domków. Pierwsza jest skąpana w słońcu, więc cała jej architektura, wszystkie daszki, werandy ustawione są tak, by dawać cień. Druga – przeciwnie: jest ciemna, wiedzie ku północy, więc jej rozliczne ganki i tarasy budowane są tak, by chwytać światło. Ulicę słońca upodobali sobie malarze. Jej ciemną siostrę – szewcy. Dzięki poetyckiemu opisowi, wyzyskującemu przestrzenne kontrasty, skrzącemu się magią, ustęp ten daje się czytać jako uniwersalna metafora ludzkiego losu – nieustannie balansującego na styku słońca i cienia, między duchem i materią, radością i bólem, sztuką i prozą życia.” (Ryszard Kapuściński. Biografia pisarza)

Jesienią 1967 roku Kapuściński wyjechał jako korespondent PAP do Ameryki Łacińskiej. Spędził tam pięć lat, mieszkając w Chile, Peru, Brazylii i Meksyku, śledząc ogniska rewolucyjnych przemian i konfliktów. Pierwszym plonem tego wyjazdu był wydany w formie książkowej reportaż Dlaczego zginął Karl von Spreti (1970), który później, w skróconej wersji i pod zmienionym tytułem – „Śmierć ambasadora” – wszedł do zbioru Chrystus z karabinem na ramieniu. Ten kontrowersyjny tekst ukazuje tragiczną historię Gwatemali na tle porwania i zamordowania przez partyzantów niemieckiego dyplomaty, będącego w dobrych stosunkach z opresyjnym reżimem. Kapuściński sprzeciwiał się demonizowaniu w światowych mediach południowoamerykańskich rewolucjonistów – i chociaż nie bronił stosowanych przez nich metod terroru, wskazywał na przyczyny, które kazały im posuwać się do zbrodni. Opisywał też zbrodnie popełniane na dużo szerszą skalę przez panujące dyktatury, zbrodnie usankcjonowane instytucjonalnie i okryte milczeniem. Podczas gdy większość dziennikarzy jechała tam, gdzie toczyły się głośne wojny, on często wybierał miejsca pomijane, lekceważone, których dramat nie mógł liczyć na niczyją uwagę.

„Kapuściński – pisze Artur Domosławski – był kronikarzem i adwokatem takich niezauważanych, nierozumianych konfliktów. Chyba każdy słyszał o zbrodniach Pinocheta w Chile – kilka tysięcy zabitych i 'znikniętych’, a kto słyszał o zbrodniach gwatemalskich generałów?” („Gazeta Wyborcza”, dodatek „Duży Format”, 27.01.2007)

Chrystus z karabinem na ramieniu (1975) to książka poświęcona bojownikom z Bliskiego Wschodu (palestyńscy fedaini), Ameryki Łacińskiej i Afryki. W tekście „Guevara i Allende” Kapuściński porównał skrajnie różne, a zarazem podobne losy dwóch słynnych postaci. Chociaż Che Guevara (bardzo w tym tekście, pochodzącym z 1974 roku, wyidealizowany) wybrał walkę zbrojną, a Salvador Allende, prezydent Chile, próbował dokonać rewolucji na drodze pokojowej, łączy ich to, że w momencie przegranej, kiedy grozi im śmierć, odrzucają kompromisy, nie chcą się ratować i za swoje przekonania płacą życiem.

Ale najbardziej wstrząsający w książce jest krótki, dwustronicowy reportaż – „Victoriano Gomez przed kamerami TV” – który pokazuje, w jak perwersyjny sposób może być wykorzystana taka bohaterska ofiara z życia. Oto w Salwadorze, na stadionie sportowym, urządzono publiczną egzekucję młodego partyzanta, którą – ku pouczeniu narodu – transmitowała na żywo telewizja:

„Najpierw przywieźli jego matkę. Zniszczona, skromnie ubrana kobieta usiadła naprzeciw miejsca, na którym miał zginąć jej syn. Przez moment na trybunach zapadła cisza. Ale po chwili ludzie zaczęli rozmawiać, wymieniali uwagi, kupowali lody i napoje chłodzące. Najbardziej hałasowały dzieci. (…) Następnie kamery poszły w ruch: zaczęła się transmisja. Tego dnia w całym Salwadorze ludzie obejrzeli w telewizji egzekucję Victoriano Gomeza. Najpierw Victoriano stanął naprzeciw trybun, blisko bieżni. Ale operatorzy zaczęli wołać, żeby poszedł na środek stadionu – chodziło im o lepsze światło i lepsze ujęcie. Zrozumiał ich intencję, posłuchał, cofnął się w głąb boiska i stanął na baczność – smagły, wysoki, dwudziestoczteroletni. Teraz z trybun widziało się tylko małą sylwetkę i to było dobre – na ten dystans śmierć traciła dosłowność, konkretność, ciężar, przestawała być śmiercią, zamieniała się w widowisko śmierci. Tylko operatorzy mieli Victoriana w zbliżeniu, mieli twarz na cały ekran, dzięki czemu ludzie, którzy oglądali telewizję, widzieli więcej niż tłum zebrany na stadionie.” („Victoriano Gomez przed kamerami TV”)

W tym oszczędnym opisie, właściwie pozbawionym komentarza, nie liczą się ideologiczne argumenty, a tylko pogwałcenie godności skazanego. To właśnie godność ludzka była tematem Kapuścińskiego, pozwalającym mu w najdalszych zakątkach świata przełamywać barierę obcości, dostrzegać problemy tak samo istotne pod każdą szerokością geograficzną.

„Jest rzeczą znaną, że formuła ludzkiej godności stanowi sedno odrębności każdej kultury” – czytamy w Biografii pisarza – „jej rozszyfrowanie jest równoznaczne z głębokim wniknięciem w niepowtarzalny etos opisywanej społeczności. Jeśli więc Kapuściński będzie chciał zaszczepić odbiorcy swoich tekstów postawę solidarności z mieszkańcami odległych rejonów globu, uświadomić mu, że ich sprawy są ważne również dla niego, to będzie się starał wydobyć istotę charakterystycznej dla nich formuły godności z takich czy innych egzotycznych kształtów, uczynić ją zrozumiałą, ważną i bliską dla polskiego czytelnika i w ten sposób dokonać 'przekładu’ kultury na kulturę.”

Po powrocie z Ameryki Południowej Kapuściński zrezygnował z etatu w PAP, nie zrywając jednak współpracy. Podjął zajęcia na wydziale dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego i został reporterem tygodnika „Kultura”. Lata siedemdziesiąte to czas intensywnych podróży – na Bliski Wschód, do Indii, na Cypr, do wielu państw Afryki. Pobyt w Angoli zaowocował reportażem Jeszcze dzień życia (1976), a dzięki wyprawom do Etiopii i Iranu powstały dwie książki, które przyniosły Kapuścińskiemu międzynarodową sławę – Cesarz (1978) i Szachinszach (1982).

Jeszcze dzień życia zapowiadał przełom w jego twórczości. Książka opisuje wojnę domową w Angoli, która właśnie odzyskała niepodległość. Ale fakty są tu drugorzędne wobec strachu i samotności reportera w zetknięciu z piekłem pogrążonego w chaosie kraju. Dziennikarski materiał został podporządkowany konstrukcji fabularnej, a z masy danych wybrane tylko te, które można uogólnić, nadać im rangę metafory. Taką rolę pełni opowieść o uciekających z Luandy Portugalczykach, którzy cały swój dobytek pakują do budowanych naprędce skrzyń – jak do trumien. W obrębie kamiennego miasta powstaje drugie, drewniane, po czym, przewiezione do portu, odpływa oceanem, zostawiając za sobą wyludnione ulice i puste, zamknięte domy. Ten obraz stał się symbolem ostatecznego rozpadu kolonialnego świata.

” 'Jeszcze dzień życia’ jest książką bardzo osobistą – mówił Kapuściński. – Nie o wojnie, nie o tych walczących stronach, tylko o zagubieniu, o niewiadomej, o niepewności, co się z tobą stanie. Były tam takie sytuacje, że człowiek właściwie wiedział, że nie będzie już żył. I każdego dnia mówiło się z ulgą: – O, jeszcze jeden dzień z życia mam za sobą, jeszcze jeden mnie czeka. Ale już nie więcej.” (www.gazeta.pl/kapuscinski)

Mariusz Szczygieł pisze o książce z Angoli:

„Była to zapowiedź gatunku, jaki będzie uprawiał w przyszłości: reportaż eseistyczny lub esej reporterski – jak sam to nazywał – bez tysięcy niepotrzebnych liczb i faktów, gdzie obserwacja jest pretekstem do szerszej intelektualnej refleksji.” („Jeszcze jedna podróż”)

Również perspektywa osobista, prywatna, będzie coraz silniej uwypuklana w pisarstwie Kapuścińskiego. Wydana w 1978 roku Wojna futbolowa to antologia dawniej powstałych reportaży z Afryki i Ameryki Południowej, przeplatających się z planem nigdy nie napisanej książki. Autor przedstawia w nim okoliczności swoich podróży, trudności wiążące się z pracą korespondenta, dzieli się swoimi emocjami, przemyśleniami, lekturami, opisuje ludzi i zdarzenia, które zapadły mu w pamięć, a nie znalazły dla siebie miejsca w innych tekstach. To właśnie w Wojnie futbolowejKapuściński zdecydował się opowiedzieć o wypadkach sprzed osiemnastu lat, gdy z dwójką czeskich dziennikarzy czekał na rozstrzelanie. W reportażu z Nigerii, słynnych „Płonących barierach”, czytamy:

„Jadę drogą, o której mówią, że biały tędy żywcem nie przejdzie. Jadę zobaczyć, czy nie przejdzie, bo muszę wszystkiego sam doświadczyć.”

Ale w zbiorze równie ważne jak te spotkania z grozą są kameralne obserwacje, migawkowe portrety:

„Opisać starego Indianina na pustyni w Meksyku. Jechałem samochodem i z daleka zobaczyłem coś, co wyglądało jak indiański kapelusz leżący na piasku. Zatrzymałem się i podszedłem bliżej. Pod kapeluszem siedział Indianin w płytkim dołku, który wygrzebał w piachu, aby osłonić się przed wiatrem. Stał przed nim drewniany gramofon z pogiętą, odrapaną tubą. Stary cały czas kręcił korbką (widocznie gramofon nie miał sprężyny) i grał jedną płytę (…). Z tuby dobywał się chrypiący szum, trzaski i bezładne strzępy latynoamerykańskiej piosenki – Rio Manzanares dejeme pasar (Rzeko Manzanares, pozwól mi przepłynąć). Mimo że pozdrowiłem go i stałem nad nim długo, stary nie zwracał na mnie uwagi. – Ojcze – odezwałem się w końcu – tu nie ma żadnej rzeki. – Stary milczał. – Synu – odparł po chwili – ja jestem rzeką i nie mogę się przepłynąć. – Nie powiedział już nic więcej, tylko dalej kręcił korbką i słuchał płyty.”

Tytułowy reportaż tego tomu opowiada o wojnie między Salwadorem a Hondurasem, do której pretekstem był mecz piłki nożnej rozegrany przez te kraje. Konflikt trwał zaledwie sto godzin, ale zginęło w nim sześć tysięcy ludzi. W przejmującej relacji Kapuścińskiego tylko jeden człowiek skorzystał na tej rzezi – prosty, zwerbowany ze wsi żołnierz, nie rozumiejący, o co walczy, który z trupów towarzyszy broni pościągał buty dla swojej licznej, bosonogiej rodziny.

1978 rok oprócz Wojny futbolowej przyniósł Cesarza, drukowanego wcześniej w odcinkach w tygodniku „Kultura”. Ta opowieść o rządach i upadku Hajle Sellasjego w Etiopii stała się kamieniem milowym w historii reportażu. Kapuściński, zmęczony dostarczaniem informacji o kolejnych rewolucjach, przewrotach, obalaniu dyktatur, postanowił opisać dzieje „króla królów” zupełnie nowym językiem. Wspominał, jak trudno było ten właściwy język znaleźć. Wreszcie przyszło mu do głowy zdanie o cesarskim piesku: „To był mały piesek rasy japońskiej. Nazywał się Lulu.” Ono ustawiło całą książkę.

Cesarz składa się z, ujętych w ramę reporterskiej narracji, monologów dawnych dworzan monarchy. Monologi te pisarz wystylizował na groteskową staropolszczyznę; naszpikowane archaizmami i pełne retorycznej przesady świetnie charakteryzują absurd i skostniałość cesarskiego świata. Oto zwierzenia „poduszkowego przezacnego pana”:

„Pan nasz zasiadał na tronie i kiedy już usiadł, podsuwałem mu poduszkę pod nogi. Ta czynność musiała być wykonana błyskawicznie, aby nie powstał moment, w którym nogi dostojnego monarchy zawisłyby w powietrzu. (…) Byłem poduszkowym przezacnego pana przez dwadzieścia sześć lat. Towarzyszyłem cesarzowi w podróżach po świecie i właściwie – powiem to z dumą – pan nasz nie mógł się nigdzie ruszyć beze mnie, gdyż jego godność wymagała, aby stale zasiadał na tronie, a na tronie nie mógł zasiadać bez poduszki, a poduszkowym byłem ja. Miałem opanowany w tym względzie specjalny protokół, a nawet posiadałem niesłychanie pożyteczną wiedzę na temat wysokości poszczególnych egzemplarzy tronu, która pozwalała mi szybko i trafnie dobierać poduszki odpowiedniego rozmiaru, tak aby nie doszło do gorszącego niedopasowania: między poduszką a butami cesarza jest jednak szpara!”

Problem głodu w Etiopii Sellasje zbywał pustymi deklaracjami:

„…a owym głodomorom musiało wystarczyć to, że dobrotliwy pan nasz osobiście przywiązał do ich losu najwyższą wagę, co było już szczególnym rodzajem przywiązania, nawet wyższego niż najwyższe, a dającego podwładnym kojącą i krzepiącą nadzieję, że ilekroć pojawi się w ich życiu jakaś gnębiąca ich molestia, jakieś skargi budzące utrapienie, jaśnie osobliwy pan doda im tak potrzebnego ducha, a mianowicie w ten sposób, że przywiąże do onej molestii czy utrapienia najwyższą wagę.”

Cesarza, który pozornie mówił o egzotycznej rzeczywistości, odczytywano jako metaforę Polski Ludowej, ale też szerzej – jako przypowieść o każdej opresyjnej i skorumpowanej władzy. Uniwersalność książki potwierdziło międzynarodowe uznanie, jakim cieszy się od 1983 roku, gdy ukazał się jej angielski przekład autorstwa Williama Branda i Katarzyny Mroczkowskiej-Brand. Reportaże Kapuścińskiego były tłumaczone już wcześniej (na hiszpański, węgierski i czeski), ale dopiero The Emperor zapoczątkował światową karierę pisarza. Do dziś jego książki zostały przełożone na ponad dwadzieścia języków.

O Kapuścińskim pisali entuzjastycznie Norman Mailer, Susan Sontag, John Updike. Według tego ostatniego:

” 'Cesarz’ to paraboliczna opowieść o władzy, z której płynie kilka lekcji. Na pierwszy plan wysuwa się nieuchronna skłonność despoty – wszystko jedno, czy jest nim król, dyrektor wydziału czy dyktator – który u swoich podwładnych wyżej ceni lojalność niż kompetencje, a bezpieczeństwa szuka w stagnacji. (…) Z książki Kapuścińskiego płynie też mniej ewidentna nauka o kruchym czy wręcz fantazmatycznym charakterze powiązań między rządzącym a rządzonymi.” („Koniec imperium”, „The New Yorker”, 16.05.1983, przeł. Łukasz Sommer)

Salman Rushdie stwierdził, że w książkach o Hajle Sellasjem i o szachu, a także w Jeszcze dzień życia:

„opisy Kapuścińskiego (nie, jego  r e a k c j e) dokonują tego, co tylko sztuka jest w stanie uczynić: uskrzydlają naszą wyobraźnię. Jeden Kapuściński wart jest tysiąca skamlących i fantazjujących gryzipiórków. Dzięki jego niezwykłemu połączeniu reportażu i sztuki stajemy wreszcie tak blisko tego, co sam Kapuściński nazywa niedającym się przekazać, prawdziwym obrazem wojny.” („Reportaż z koszmaru”, „The Guardian”, 13.02.1987, przeł. E. Don)

Szachinszach, opisujący reżim i obalenie ostatniego szacha Iranu Rezy Pahlawiego, stanowi w dorobku Kapuścinskiego podsumowanie jego wieloletnich obserwacji mechanizmów rewolucji. Podsumowanie nader gorzkie:

„Iran – była to dwudziesta siódma rewolucja, jaką widziałem w Trzecim Świecie. W dymie i w huku zmieniali się władcy, upadały rządy, na fotelach zasiadali nowi ludzie. Ale jedno było niezmienne, niezniszczalne, boję się powiedzieć – wieczne: bezradność. Jakże mi te siedziby komitetów irańskich przypominały to, co widziałem w Boliwii i w Mozambiku, w Sudanie i w Beninie. Co robić? A ty wiesz, co robić? Ja? Nie wiem. A może ty wiesz? (…) W dyskusjach, jakie toczyły się w komitetach na temat – co robić dalej, wszyscy byli zgodni w jednym: przede wszystkim wziąć odwet. Zaczęły się więc egzekucje. (…) Tak, wreszcie wiedzieli, co robić, co mówić. Nie masz co jeść? Nie masz gdzie mieszkać? Wskażemy ci sprawcę twojej niedoli. Jest nim kontrrewolucjonista. Zniszcz go, a zaczniesz żyć po ludzku. Ale jakiż on kontrrewolucjonista, przecież wczoraj walczyliśmy razem przeciw szachowi! To było wczoraj, a dzisiaj on jest twoim wrogiem.”

W przeciwieństwie do CesarzaSzachinszach jest pozbawiony literackich ornamentów; to książka drapieżna, lapidarna, celowo surowa. Kapuściński ułożył swoją opowieść z różnorodnych puzzli: są tu opisy fotografii, na podstawie których pisarz śledzi historię Iranu, wyimki z notatek, cytaty z książek, zapis nagrania magnetofonowego, a całość zamyka część eseistyczna („Martwy płomień”). Zarówno ta kolażowa struktura, jak i otwierający Szachinszacha obraz pokoju reportera, w którym panuje straszliwy bałagan – eksponują wątek autotematyczny. Tak samo ważne, jak analizowana rzeczywistość, stają się środki, za pomocą których próbuje ją zrozumieć zdezorientowany, nie znający miejscowego języka pisarz.

Pracę nad Szachinszachem, rozpoczętą w 1979 roku, przerwały wypadki polskiego Sierpnia. Kapuściński pojechał na Wybrzeże i był w Stoczni Gdańskiej w czasie strajku. W „Notatkach z Wybrzeża” – krótkiej relacji z tamtych dni – gorąco solidaryzował się z protestującymi. Przejęty doniosłością wydarzeń sierpniowych, postanowił znów pisać o Polsce. Zaangażował się w działalność „Solidarności” i przez rok jeździł po kraju. Ale z tych jego planów reporterskich nic nie wyszło – po pierwsze był już zbyt rozpoznawalny, by móc zdobywać wiarygodne informacje; po drugie, wkrótce stan wojenny zdusił fascynujące go przemiany. Po jego wprowadzeniu Kapuściński wystąpił z PZPR i stracił pracę w „Kulturze”, bo nie poddał się weryfikacji.

Jednak uczestnictwo pisarza w polskim Sierpniu znacząco wpłynęło na ostateczny kształtSzachinszacha, którego trzecia, końcowa część powstała w 1981 roku:

„To właśnie rodzima perspektywa i intensywne uczestnictwo w przeżywaniu polskiego doświadczenia pozwoliły Kapuścińskiemu wychwycić pewne niuanse rewolucji irańskiej: dostrzeżenie roli religii w rozbiciu znienawidzonego systemu, prześladowanie ludzi kultury i windowanie na szczyt pisarskich miernot wiernych reżimowi, wreszcie – bezradność tych, którzy dostali do ręki władzę. (…) Kontekst polski wpłynął też decydująco na ostatni rozdział książki. Przejmujący smutek 'Martwego płomienia’ to wyraźne świadectwo rozczarowania polską rewolucją.” (Ryszard Kapuściński. Biografia pisarza)

W stanie wojennym Kapuściński zarzucił wyjazdy reporterskie. Wtedy to zaczął robić luźne notatki i zbierać cytaty, które złożyły się na pierwsze Lapidarium (1990). Swobodna kompozycja tej książki, będącej zbiorem refleksji, drobnych szkiców i próbek z warsztatu reportera, wynikała z przekonania, że sprzecznościom współczesnego świata nie podoła epicki opis i tylko operując fragmentem, można je uchwycić. Pisarz kontynuował cykl Lapidariów do końca życia – obejmuje on w sumie sześć tomów.

W 1986 roku wydał tom wierszy Notes, a w 2006 – Prawa natury. Poezja, jak mówił, była dla niego rzadkim luksusem, bo wymagała czasu, którego nigdy nie miał. Ale zarówno pisanie wierszy, jak i robienie zdjęć (w 2000 roku ukazał się album fotografii Kapuścińskiego Z Afryki) – obie te pasje pogłębiały jego spojrzenie na rzeczywistość, przyczyniając się do powstania świetnych reportaży.

Zwrócenie się ku bardziej osobistym formom literackim – jak notatnik intelektualny czy poezja – zwiastowało refleksyjny charakter późnych książek, przede wszystkim Hebanu (1998) i Podróży z Herodotem (2004). Wcześniejsze od nich Imperium (1993) było plonem dwuletniej podróży po rozpadającym się ZSRR. Kapuściński nie próbował tworzyć całościowego wizerunku Rosji, wiedząc, że jest to zadanie karkołomne. Zamiast tego napisał o swoich kolejnych spotkaniach z mocarstwem: o dziecięcych przeżyciach w okupowanym przez Armię Czerwoną Pińsku, o jeździe koleją transsyberyjską w 1958 roku, o podróży do południowych republik ZSRR w roku 1967, i wreszcie o wędrówce po najdalszych zakątkach kraju w latach 1989-1991, zakończonej odwiedzinami w rodzinnym mieście. Zastosowanie klamry autobiograficznej sprawia, że eseistyczny reportaż o Rosji nabiera emocjonalnej, osobistej wymowy, stając się także opowieścią o powrocie pisarza do własnych początków. Natomiast patchworkowa kompozycja Imperium, przewaga ujęć fragmentarycznych nad próbami syntezy, wydaje się w wypadku tej książki świadectwem bezsilności Kapuścińskiego wobec problemów i realiów olbrzymiego kraju.

Zupełnie inaczej jest w Hebanie, wspaniałej summie doświadczeń afrykańskich. Rządzi tu podobna co w Imperium zasada kroniki wypraw autora – tym razem w głąb Czarnego Lądu. Jednak w porównaniu z rosyjską jest to kronika o wiele bogatsza, co wynika naturalnie z biografii Kapuścińskiego, który od lat intensywnie podróżował po Afryce, pisał o niej i czuł się głęboko wrośnięty w ten kontynent. W latach dziewięćdziesiątych i później, oprócz wyjazdów związanych z prezentowaniem książek, wygłaszaniem odczytów i odbieraniem nagród, pisarz odbywał podróże już nie tyle reporterskie, ile antropologiczne. I właśnie spojrzenie antropologa dominuje w Hebanie, w którym Kapuściński, badając kulturową inność,

„odkrywał, niejako na oczach czytelnika, pod i poza warstwą bieżącej historii – ducha afrykańskiej dawności i odrębności. (…) Znajdował także odpowiedź (czy wiele zróżnicowanych regionalnie odpowiedzi) na pytanie o to, czym dla Afrykanina są śmierć i życie człowieka, dom i rodzina, świat zmarłych i świat istot nadprzyrodzonych, pamięć i tradycja. (…) Tak więc rozrastaniu się książki zgodnie z chronologią czterdziestu lat życia autora towarzyszy jakby cofanie się do źródeł czasu”. (Ryszard Kapuściński. Biografia pisarza)

U końca tej podróży w przestrzeni i w czasie rośnie potężne drzewo, opisane w ostatnim rozdziale: „gęstolistny mangowiec”, który dla mieszkańców etiopskiej wioski stanowi centrum świata. Rano w jego cieniu odbywają się lekcje szkolne, w południe chronią się przed skwarem ludzie i zwierzęta, później starszyzna zbiera się na naradę, a wieczorem kobiety rozpalają ognisko pod drzewem i opowiadają historie. Jest to dosłownie, a nie tylko metaforycznie, drzewo życia:

„O świcie na ziemi pojawią się jednocześnie słońce i cień drzewa. Słońce obudzi ludzi, którzy zaraz zaczną przed nim kryć się, szukać ochrony cienia. To dziwne, ale jest prawdą, że życie ludzkie zależy od rzeczy tak ulotnej i kruchej jak cień. Dlatego drzewo, które go użycza, jest czymś więcej niż drzewem – jest życiem. Jeżeli w wierzchołek uderzy piorun i mangowiec spłonie – ludzie nie będą mieli gdzie schronić się przed słońcem ani gdzie się zebrać. Nie mogąc się zebrać, nie zdołają nic zdecydować, niczego postanowić. Ale przede wszystkim nie będą mogli opowiadać swojej historii, która istnieje tylko przekazywana z ust do ust w czasie zebrań wieczornych pod drzewem. Przez to szybko zatracą wiedzę o swoim wczoraj, zagubią jej pamięć. Staną się kimś bez przeszłości, to znaczy – będą nikim. Stracą to, co ich łączyło, rozproszą się, każdy pójdzie w swoją stronę, samotny. Ale samotność jest niemożliwa w Afryce, człowiek samotny nie przetrwa dnia, jest skazany na śmierć. Dlatego jeżeli piorun roztrzaska drzewo, zginą również ludzie, którzy żyli w jego cieniu. I tak też jest powiedziane: człowiek nie może przeżyć dłużej niż jego cień.” (Heban)

Najbardziej eseistyczna książka Kapuścińskiego, Podróże z Herodotem (2004), to – by użyć określenia Mariusza Szczygła – rodzaj zawodowej autobiografii. Bohaterem jest tutaj zarówno starożytny Grek, jak i polski reporter, który jeżdżąc po świecie nie rozstawał się z Dziejami mistrza z Halikarnasu, a ich lektura, jak twierdzi, wciągała go często bardziej niż bieżące wydarzenia. Przygody Kapuścińskiego, począwszy od młodzieńczego spotkania z obcym światem Indii, przeplatają się z fragmentami dzieła Herodota, a rozważania o tym, jakim człowiekiem był grecki podróżnik i dziejopis, co popychało go w świat, jak odnosił się do innych kultur, jakimi sposobami zdobywał informacje i dlaczego je utrwalał – stają się także refleksją o własnej twórczości i głodzie doświadczeń. Wolno uznać, że kreśląc portret autora Dziejów, pisarz powiedział ważną – i okrutną – rzecz o sobie:

„Umysł Herodota nie jest w stanie zatrzymać się na jednym wydarzeniu czy na jednym kraju. Coś go ciągle nosi, coś niespokojnie popędza. (…) Ludzie tacy, pożyteczni dla innych, są w gruncie rzeczy nieszczęśliwi, ponieważ tak naprawdę są bardzo samotni. Owszem, szukają innych i nawet zdaje im się, że w jakimś kraju czy mieście już znaleźli sobie bliskich, już ich poznali i wszystkiego się o nich dowiedzieli, ale któregoś dnia budzą się i nagle czują, że nic ich z nimi nie łączy, że mogą stąd natychmiast wyjechać, bo raptem widzą, że pociągnął ich i olśnił jakiś inny kraj, jacyś inni ludzie, a zdarzenie, którym jeszcze wczoraj się pasjonowali, zbladło i straciło wszelkie znaczenie i sens. Tak na dobre do niczego się nie przywiązują, nie zapuszczają głęboko korzeni. Ich empatia jest szczera, ale powierzchowna. Pytanie, który ze znanych krajów najbardziej im się podoba, wprawia ich w zakłopotanie (…). Który? W jakiś sposób – wszystkie (…). Do którego kraju chcieliby jeszcze wrócić? Znowu zakłopotanie – nigdy nie zadawali sobie takich pytań. Na pewno chcieliby wrócić na drogę, na szlak. Być znowu w drodze – oto, co im się marzy.”

Trzeba by tu zrobić jedno zastrzeżenie – o empatii Kapuścińskiego można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że była powierzchowna. Ale dopiero kiedy uzmysłowimy sobie, jaką samotnością, niepokojem, trudami i ryzykiem opłacał swoje świetne książki, potrafimy je w pełni docenić.

Autor: Krystyna Dąbrowska, kwiecień 2009.