To nie jest zawód dla cyników – Ryszard Kapuściński. Recenzja

To nie jest zawód dla cyników – Ryszard Kapuściński
Przełożyli Andrzej Flisek i Magdalena Szymków
Wydawca Agora , Wydawnictwo Dom Wydawniczy PWN , 2013 , 236 stron
Seria Biblioteka Gazety Wyborczej , Literatura Faktu PWN
Literatura polska

Moje pierwsze, literackie spotkanie z tym autorem było zupełnie przypadkowe, wynikające z potrzeby chwili i, niestety, niezbyt udane. Wybierałam się na afrykański kontynent i poszukiwałam poświęconych jemu publikacji. Nie tylko przewodników, ale i literatury podróżniczej w dowolnej formie, a ponieważ akurat na rynku wydawniczym pojawił sięHeban tegoż autora – wypożyczyłam. Przy okazji również jego Cesarza, bo akurat był dostępny na bibliotecznej półce. Jak się później dowiedziałam z obecnie wydanej pozycji, trafiłam na pierwszy rodzaj książki (ale dziewiątą książkę z kolei) w dorobku autora (mowa o Cesarzu) pomyślany od początku do końca jako całość, charakteryzujący się oryginalną koncepcją, strukturą i konstrukcją oraz ostatnią (mam na myśli Heban), najnowszą publikację w tamtych latach. Utwory więc już dojrzałe, napisane przez reportażystę już rozpoznawalnego, uznanego i z dużym dorobkiem publicystycznym. A mimo tego, po przeczytaniu obu, poczułam lekkie rozczarowanie.
Teraz wiem dlaczego.
Po pierwsze moje potrzeby były bardziej konkretne niż oferowane wCesarzu przesłanie ponadczasowe, a po drugie rzuciłam się na głębokie wody najważniejszej warstwy filozoficznej i społecznej, a tymczasem bardziej interesowało mnie, jak przeżyć w upale i nie dać się malarii. Popełniłam błąd zaczynając przygodę z twórczością autora od książek, a nie od reportaży. Efekt był taki, że od tamtego czasu nie sięgnęłam już po żadną jego pozycję, przyglądając się z boku szumowi medialnemu wokół jego pisarstwa i postaci.
Aż do teraz.
Zadecydował o tym charakter najnowszej publikacji. Nie reporterski, nie opowieściowy, a warsztatowy, w którym, jako czytelniczka pisząca o swojej pasji książkowej, mogłabym znaleźć coś dla siebie, czegoś nauczyć się, dowiedzieć lub poznać coś z zakresu tajemnicy dobrego przekazu. Taką niezapomnianą i udaną przygodę przeżyłam już z mistrzem pióra, noblistą Mariem Vargasem Llosą, więc dlaczego nie z naszym polskim mistrzem, uważanym przez wielu dziennikarzy (jeśli nie przez ich większość) za guru w tej dziedzinie?
To, co mnie zaskoczyło w tych wykładach wygłoszonych podczas warsztatów w Bueinos Aires w 2002 roku i w rozmowach z włoskimi dziennikarzami Marią Nadotti w 1994 i 1999 roku oraz Andreą Semplicim w 1999 roku, które odpowiednio składały się na część, roboczo nazwaną: hiszpańską – Pięć zmysłów dziennikarza i włoską, której podtytuł stał się tytułem głównym publikacji, to człowieczeństwo. Myśl, która niezmiennie towarzyszyła mi podczas czytania wykładów, wyzierała z każdego zdania, sprowadzała poruszane problemy społeczno-polityczne do wspólnego mianownika to – dziennikarz jest najpierw człowiekiem z pasją, a dopiero potem reporterem. Szczególnie było to uwidocznione w części hiszpańskiej, w której dzielił się ze studentami, adeptami sztuki dziennikarstwa, swoimi doświadczeniami i wynikającymi z nich przemyśleniami na temat kierunków rozwoju mediów, ich wpływu na dziennikarstwo współczesne, niebezpieczeństwach z tego płynące dla zawodu dziennikarza i starej szkoły relacjonowania wydarzeń, cały czas apelując o konieczność obecności niezbędnych cech w zawodzie takich, jak: altruizm, pokora, szacunek dla rozmówcy, empatia, wrażliwość i ciągły głód wszechstronnej wiedzy owocujący stałym dokształcaniem się z różnych dziedzin – antropologii, socjologii, nauk politycznych, psychologii, literatury i innych. Cech, które ulegają we współczesnym dziennikarstwie atrofii.
W obecnym świecie informacji, w którym królują gorące wiadomości, to bardzo ważny głos. I dobrze się stało, że ukazała się pozycja przypominająca o dawnym, dobrym, rzetelnym, ludzkim dziennikarstwie z tradycją nurtu Nowego Dziennikarstwa, które tak daleko odbiegło w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat od współczesnego w dobie globalizacji. O tym ostatnim zjawisku, mającym ogromny wpływ na jakość informacji, poświęca cały, osobny wykład.
To na pewno obowiązkowe ABC każdego początkującego dziennikarza, ale nie tylko. Wprawdzie nie jestem nim, ale przysłuchiwałam się jego refleksjom z pozycji czytelnika piszącego o swojej pasji. Książkoholika ogarniętego misją propagowania słowa pisanego. Zwłaszcza w tych momentach, gdy mówił o własnym warsztacie pracy, o szacunku wobec odbiorcy, o uniwersalizmie warstwy tekstowej, która decyduje o ponadczasowości publikacji (to dlatego jedne powieści zapamiętujemy, a inne nie), o istnieniu obowiązującej bazy czytanej poezji decydującej o pięknie języka narracji (autor zaczynał jako poeta) i o emocjach, które przelane w tekst ożywiają opowieść, niwelując sztuczność i fałsz. Nie daje przy tym ani piszącym, ani czytelnikom gotowych rozwiązań, trików czy sposobów, pisząc wprost – Nie mam gotowych recept czy ustalonych z góry technik pracy, ponieważ na polu twórczości, do którego zalicza się dziennikarstwo pisane, takie nie istnieją. Zajęcie to w swoich najbardziej ambitnych przejawach wymaga indywidualnej postawy twórczej, własnego sposobu narracji i organizacji pracy. Na tym polega bogactwo naszego zawodu: każdy musi wypracować własne sposoby znajdowania tematów i własny styl. To ten czynnik X, o którym pisał również Mario Vargas Llosa. A kiedy dwoje wielkich mówi to samo, to coś w tym musi być. Ale autor nie zostawia odbiorców zupełnie samym sobie. Daje w zamian rady-drogowskazy, w kierunku których warto i należy iść, podążając śladem zawodu w jego autorskim wydaniu. Bardzo wymagającego, wyczerpującego fizycznie i psychicznie, a przez długi czas również finansowo. Zawodu dla niewielu, ale za to dla ludzi o wyjątkowej osobowości.
Książkę zamknęłam z ogromnym uczuciem przygnębienia za utraconą epoką, w której dziennikarstwo traktowano jak szlachetne powołanie, a ludzie uprawiający ten zawód poświęcali się mu bez reszty i na całe życie, mając wrażenie, że ta konkluzja właściwie dotyczy wielu profesji. Nie tylko dziennikarstwa. A druga myśl, że to może w nas, odbiorcach nadzieja, by ono przynajmniej, gdzieś w niszy informacyjnej, jednak przetrwało, jeśli będziemy chcieli czytać długie teksty, z refleksją, z tłumaczeniem rzeczywistości przez tych, którzy ją dla nas rzetelnie, wszechstronnie zbadają i napiszą o tym z pasją. Zwłaszcza, że autor w nas, odbiorców wierzył, pisząc – Czytelnik jest osobą aktywną, ma swoje poglądy i preferencje, kupuje gazetę i poświęca czas na czytanie naszych tekstów, bo wierzy, że znajdzie tam odpowiedzi na swoje pytania. O ilu procentach naszego społeczeństwa napisał? Wystarczy przyjrzeć się najnowszym danym statystycznym dotyczącym zakresu czytelnictwa opublikowanym przez Bibliotekę Narodową. I koło się zamyka, a w jego środku jedna, kręcąca się jednostajnie myśl – jacy dziennikarze, tacy czytelnicy i jacy czytelnicy, tacy dziennikarze.
Starał się autor zmienić to zjawisko na swój sposób i możliwości. Ja również robię to na swój sposób i własne możliwości. Ale optymistyczne w tym wszystkim jest to, że mamy jeszcze dobrych, polskich i zagranicznych reportażystów i że takich, jak ja, blogerów książkowych, jest coraz więcej.
I tak, nieocenieni w tym co robicie, koledzy i koleżanki, trzymać!
Na koniec moich przemyśleń przypomniał mi się obrazek z pokładu samolotu i stąd pytanie pozakonkursowe – Czyją książkę czytali pasażerowie w czasie lotu? Podpowiem, że chciało mi się wszystkim wszem i wobec uświadamiać, że ten Richard Kapuscinski na okładce (wydanie anglojęzyczne) to mój rodak.

 

Zdania pisane kursywą są cytatami pochodzącymi z książki.

 

źródło: http://clevera.blox.pl/2013/05/To-nie-jest-zawod-dla-cynikow-8211-Ryszard.html