źródło: Rzeczpospolita 24.12.98 Nr 301
data publikacji: 1998-01-01
——————————————————————–
Wciąż wracam do „Hebanu” Ryszarda Kapuścińskiego – do tych połączonych spinaczami, szeleszczących, wyciętych z gazety odcinków, na które co tydzień czekałam z coraz większą niecierpliwością. Nie tylko ja. Napisała do mnie Polka – architekt, mieszkająca stale w Danii, która z grupą duńskich wolontariuszy wyjechała na kilka lat do Tanzanii i tam, poza pracą zawodową, zorganizowała bezpłatną szkółkę rysunku dla tanzańskich dzieci. Znajomi z Warszawy przysłali jej pierwszy odcinek „Hebanu”, a ona, będąc kilka dni w Polsce, zaprenumerowała „Gazetę Wyborczą” specjalnie po to, żeby móc następne odcinki otrzymywać szybko, zanim jeszcze ukaże się książka. Mój przyjaciel Kameruńczyk, studiujący w Polsce, robił kserokopie wszystkich odcinków i rozsyłał je innym afrykańskim studentom. Myślę, że takich ludzi było znacznie więcej.
Ludzi, dotkniętych Afryką. Jeżeli ktoś ma na świecie miejsce szczególne, ważniejsze od innych, obdarzone autentycznym uczuciem, wywołujące niezmienne emocje, utrwalone w setkach obrazów i wspomnień tak, że nie można się z nim rozłączyć – i jeżeli czyta o nim książkę, esej, artykuł – jest czytelnikiem bardzo wymagającym. Jeżeli takim miejscem jest cały kontynent, wtedy wymagania jeszcze rosną, a czasem stają się nawet niesprawiedliwe. Nie chodzi wtedy o fakty, daty i poszczególne wydarzenia. Chodzi o całą atmosferę, osobisty stosunek autora, interpretację zjawisk, drobne, pozornie mało znaczące obserwacje, rytm, język – o wszystko. Jakże wtedy łatwo o zgrzyt, o „roztrącenie” i zranienie tego, co „moje”, o nierozumny sprzeciw. Przy czytaniu „Hebanu” nie miałam takich sprzeciwów; Afryka Ryszarda Kapuścińskiego to również moja Afryka, tyle że jakby zwielokrotniona, bardziej przestrzenna, pełniejsza, przeżyta w głębszym doświadczeniu.
W mojej małej książeczce „Obecność”, wydanej w 1992 roku, jest fragment, który pozwolę sobie przytoczyć:
„W połowie lat osiemdziesiątych, w wypełnionej po brzegi sali, byłam na spotkaniu z Ryszardem Kapuścińskim, chyba jedynym polskim dziennikarzem i pisarzem, który nie tylko dobrze zna Afrykę, ale głęboko ją czuje. Ktoś go zapytał o głód w Etiopii i o perspektywę uporania się z tymi klęskami raz na zawsze. Kapuściński odpowiedział na to – to nie są cytaty, nie wszystko zdążyłam zapisać, ale sens jest chyba ten sam – że głód w tamtym rejonie jest nieodwracalny i chociaż to brzmi strasznie – oni muszą, będą musieli umierać, bo świat nie dysponuje ratunkiem trwałym. Raz, czy drugi przedłuży im się tylko trochę istnienie. Że w tej wielkiej strefie głodu – południowy Sudan, Etiopia, Somalia, Niger – przestaje nawet być ważne, jaki jest rząd i polityka; na zerowym poziomie egzystencji nie ma już polityki. I te wszystkie rzeczy, w które my się bawimy: konflikty, gry sił, rozwiązania przyszłościowe, nawet terroryzm – mogą się zaczynać dopiero od pewnego poziomu egzystencji, poniżej nie ma na to miejsca. Bo głód to skracanie perspektywy myślenia; liczy się tylko to, co będzie za godzinę. Tak mniej więcej mówił, a ja pamiętam ból, z jakim tego słuchałam i z trudem powstrzymywaną chęć protestu. Nie przeciwko słowom, które padały, skądże – pewnie przeciw losowi, który je usprawiedliwiał.”
Moje pierwsze zetknięcie z prozą Ryszarda Kapuścińskiego odbyło się w smętnym okresie wczesnego PRL. Już wtedy szukałam wszystkich dostępnych u nas materiałów o Afryce. Ponieważ nasz wschodni „hegemon” gwałtownie starał się wówczas o wpływy na tym kontynencie, więc i nasi usłużni żurnaliści zajęli się szybko tym tematem. Były to na ogół lektury żenujące. Nie było w nich żadnej wiedzy, pogłębienia, doświadczenia, przeżycia – tylko zbiory ideologiczno-propagandowych sloganów. Któregoś dnia jednak trafiła do moich rąk książka „Gdyby cała Afryka”. Nazwisko autora nic mi wtedy nie mówiło. Zaczęłam czytać – i nagłe olśnienie! Zupełnie inny język, sposób myślenia, sens, atmosfera – nareszcie coś żywego i prawdziwego. Nie rozstawałam się z tą książką i znałam ją prawie na pamięć; towarzyszyła mi w moich pierwszych podróżach. Po wielu latach „Heban”, swoista summa Afryki, spiął jak klamrą tamtą dawną czytelniczą fascynację.
Żeby cośkolwiek wiedzieć o Afryce, trzeba ją poznawać w trudzie. Nie w klimatyzowanym hotelu i nie na organizowanym przez biuro podróży „safari”. Trzeba nie mieć pieniędzy i zapewnionego noclegu, pokonywać wielkie odległości każdym dostępnym środkiem transportu, albo pieszo, czuć nieraz głód, pragnienie, śmiertelne zmęczenie i gorączkę. Wiem o tym z własnego doświadczenia, o ileż skromniejszego i uboższego od doświadczeń autora. On ten kontynent poznawał w ciągłym niebezpieczeństwie, w ciężkich chorobach, w niepewności nie jutra, ale każdej kolejnej godziny. Pisze o tym skąpo, oszczędnie, bez epatowania – ale ten okropny, spocony, zgorączkowany trud wstaje raz po raz z kart „Hebanu”. I to nie jest trud zziajanego reportera, goniącego jak wyżeł za sensacyjnym tematem, tylko autentyczna, poważna, głęboka troska pisarza i uczciwego człowieka o ten kawałek świata, w którym się znalazł i w którego los się zaangażował.
Rozpoznaję w „Hebanie” – niezmiernie mi bliski – spór z Afryką. Człowiek, który coś, lub kogoś kocha, przeważnie jest z nim w namiętnym, serdecznym sporze. Osądza i natychmiast rewiduje te sądy, oskarża i równocześnie szuka usprawiedliwień, ma chwile oburzenia, wściekłości, nawet wstrętu, a zaraz po nich – pełnej akceptacji i zachwytu bez granic. Jakże mnie nieraz bolała afrykańska bierność, rozmamłane lenistwo, instynktowne pragnienie bezruchu, brak odpowiedzialności, brak ciekawości i zdziwienia światem, które są motorem każdego postępu, dobroduszność, która nagle potrafi się przerodzić w niczym nie wytłumaczone okrucieństwo. Jak za chwilę podziwiałam twarze dzieci w jakiejś szkółce w buszu, pod wiatą podtrzymywaną paroma kijkami z bambusa, w upale, wśród setek much – ich wielkie skupienie i napięcie, towarzyszące czynności uczenia się. Albo pracę garncarza, który nie zna koła i wytacza naczynie w wykopanym w ziemi dołku. Albo ich troskliwość i szacunek dla ludzi starych. Albo ich wielką solidarność w czasie wielkich nieszczęść, kiedy podzielenie się paroma kęsami z innym może oznaczać przyśpieszenie własnej śmierci. To miotanie się w sprzecznych ocenach przypomina trochę stosunek do członka najbliższej rodziny; człowiek wstydzi się za różne jego poczynania, krytykuje go, ruga, bo tak bardzo chciałby być z niego dumny, tak pragnie, żeby mu się udało!…
Rozpoznaję w „Hebanie” zapach Afryki. Inny niż wszystkie, składający się z zapachu ziemi, przejrzałych, gnijących owoców, czarnych, spoconych ciał, z woni niektórych kwiatów, tak intensywnej, że aż dławi w gardle, z zapachu spalenizny i dymu. To od pożarów buszu, które nie ustają nigdy; wciąż ktoś podkłada ogień, bo chce mieć kawałek ziemi do uprawy, bo trawa jest za wysoka i nie widać w niej węża, bo busz podpalał ojciec, dziadek i pradziadek, więc jest to już gest niemal automatyczny, naturalny, odziedziczony. Kapuściński pisze o tym zapachu zaledwie kilka razy i używa niewielu słów. Ale słowa są mu tak posłuszne, jakby wybrał jedyne z możliwych, aby określić „duszę” zapachu i nasycić nim wszystkie stronice książki.
Rozpoznaję rytm Afryki. Tę sprawę jest mi wyjątkowo trudno wytłumaczyć w kilku zdaniach, a nie w dłuższym opisie. Chodzi mi nie tylko o te krótkie, dwusylabowe słowa w wielu afrykańskich językach plemiennych, słowa, które nie dźwięczą, ale głucho dudnią, podobnie jak uderzenia tam-tamu i przez to cała mowa, porozumiewanie się z drugim człowiekiem są jakby „podbite” akompaniamentem niewidzialnego instrumentu. Chodzi mi również o zmienny rytm wielkich wybuchów słownych, niemal oratorskich popisów z nagromadzeniem metafor i przymiotników – i zdumiewającej zwięzłości, krótkości zdań, ograniczenie ich czasem do jednego słowa. Wydaje mi się, że echo tego rytmu odnajduję nieraz w języku, jakim pisany jest „Heban”.
Rozpoznaję krajobraz Afryki, jej szalony klimat z ulewami, zwisającymi pionowo z nieba i ze spaloną, porytą pęknięciami ziemią w czasie suszy, wspaniałość buszu i potworność podmiejskich slumsów, rojenie się owadów, reakcje i zachowania się ludzi, ich twarze, ich krótki, gardłowy śmiech, ich długie, nieruchome spojrzenia.
Rozpoznaję samotność Afryki. Samotność, o której się czyta i wie, będąc poza granicami kontynentu i którą się dotkliwie czuje, będąc wewnątrz. Kiedy Irak napadnie na Kuwejt, zjawia się z odsieczą najnowocześniejsza armia świata, bo chodzi o ropę. Kiedy kryzys dotknie azjatyckie tygrysy, pompuje się w nie miliardy dolarów, bo chodzi o inwestycje i kursy na giełdzie. Kiedy coś podobnego, często w dużo większej skali, dotknie Afrykę, posyła się trochę ciężarówek z żywnością, którą i tak rozkradają miejscowi watażkowie. Bo tu już nie chodzi o nic. Afryka spełniła już swoją historyczną rolę, dostarczając najpierw milionów niewolników, a potem miliony ton rozmaitych surowców. Teraz jest już niepotrzebna, zapomniana, spisana na straty. Kapuściński z bezlitosną szczerością, z pasją, z ogromnym osobistym zaangażowaniem mówi o tym niemal w każdym rozdziale „Hebanu”.
To piękna i ważna książka. Może jest jakąś minicząsteczką spłaty długu, który ma wobec Afryki nieczułość naszego świata?
Ryszard Kapuściński „Heban”. Czytelnik, Warszawa 1998.
Ewa Szumańska, autorka reportaży, opowiadań, powieści, szkiców. Uczestniczka powstania warszawskiego, jeniec stalagu Zeithain, od 1945 aktorka teatrów Krakowa, Łodzi i Wrocławia, redaktorka Polskiego Radia, felietonistka „Tygodnika Powszechnego”. Wydała wiele książek, m.in. „Ślady na oceanie” (1963), „Przygoda w Lagos” (1964), „Blizna” (1969), „Inny rytm” (1974), „Tunes, Tunes” (1979), „Moi przyjaciele Latynosi” (1981), „Bizary” (1987). Przed dwoma laty opublikowała w Znaku „Skrwawione wzgórza Afryki”.