„Heban” recenzuje Piotr Bratkowski

Autor: Piotr Bratkowski
data publikacji: 1998-01-01
——————————————————————–

„Nie jest to więc książka o Afryce (…) Ten kontynent jest zbyt duży, aby go opisać” – pisze we wstępie do swojej najnowszej książki Ryszard Kapuściński. Jeżeli tak, jeżeli przyjąć te słowa za dobrą monetę, to o czym w takim razie jest „Heban”?

Opisując Afrykę, Kapuściński zwraca uwagę – nie tylko w cytowanym już wstępie – że coś takiego jak Afryka jest pojęciem jedynie geograficznym, że nie istnieje ona jako spójne pojęcie intelektualne. Tym niemniej z migotliwych, często tylko naszkicowanych obrazów, z jakich składa się ?Heban?, wyłania się pewien obraz wspólny. Nie wprost, ale bardzo dobitnie, polemizuje Kapuściński z dwoma eurocentrycznymi stereotypami Afryki. Takim, który każe ją widzieć jako kontynent niższych kulturowo, niezrozumiałych (i bodaj zrozumienia nie wartych) ?dzikusów?, oraz z postkolonialnym mitem sentymentalnym (ot, choćby z ?Pożegnania z Afryką? Karen Blixen), dostrzegającym w niej raj utracony.

Afrykanin, zdaje się mówić Kapuściński, to taki sam człowiek jak inni, tylko zupełnie odmienny. To sprzeczność tylko pozorna, choć bardzo mocno obecna w książce. Otóż Kapuściński patrzy na Afrykę w sposób, żeby tak rzec, antymistyczny. Tam, gdzie dostrzega zasadniczą odmienność afrykańskich obyczajów, zachowań, losów, nie przypisuje jej kulturowej niższości czy też jakiejkolwiek przyrodzonej ?inności? Afrykanów. Powiedział kiedyś, że przede wszystkim czuje się tłumaczem: tyle że nie z języka na język, tylko z kultury na kulturę. Taki tłumacz musi najpierw głęboko wniknąć w sens kultury, ?z której? tłumaczy, następnie zaś wyrazić ów sens w języku zrozumiałym dla tych, którzy będą czytać jego przekład. A nie jest to proste: ?Skutkiem tego, że monopol na kontakty z Afryką miała wspomniana klasa ciemniaków, jest fakt, że w językach europejskich nie rozwinęło się słownictwo pozwalające adekwatnie opisać inne, nieeuropejskie światy (…) Każdy język europejski jest bogaty, ale bogaty w opisie własnej kultury, w przedstawianiu własnego świata. Gdy usiłuje wejść na teren innej kultury i opisać ją – ujawnia swoją (…) semantyczną bezradność?.

Toteż Kapuściński tłumaczy afrykańską odmienność językiem głęboko zakorzenionym w europejskim myśleniu. Tłumaczy ją poprzez historię, politykę, ekonomię, demografię czy wreszcie klimat. Burzy to nasze stereotypy: ot, choćby krwawa wojna pomiędzy ruandyjskimi Tutsi i Hutu nie jest wywołana ?typowo afrykańską? nienawiścią plemienną, lecz ekonomicznym konfliktem pomiędzy dwoma kastami tego samego społeczeństwa, mającymi sprzeczne interesy.

Podobnie z kwestią będącą jednym z głównych wątków książki – kryzysem politycznym, jaki dotknął Afrykę już niedługo po euforii początku lat 60., gdy większość państw regionu odzyskała niepodległość. Kryzysem, który w skrajnych przypadkach – np. Somalii, Liberii – doprowadził do faktycznego rozpadu tych państw. Kapuściński odżegnuje się od mitu o ?tradycyjnej niezdolności Murzynów do rządzenia? i przedstawia wykładnię racjonalną. Streszcza ją w jednym z wywiadów: ?Pokolenie marzycieli zostało zmiecione na przełomie lat 60. i 70. przez falę wojskowych zamachów stanu (…) większość przewrotów dokonywała się z inspiracji (…) Wschodu lub Zachodu. Jedynym kryterium oceny owych reżimów była ich lojalność wobec zagranicznych patronów. Następowała degradacja elit: pułkownik obalał profesora prawa, kapitan pułkownika, sierżant kapitana (…) Dziś niemal wszyscy wybitni afrykańscy intelektualiści mieszkają poza Afryką?. Za to, pisze Kapuściński, pojawiła się nowa warstwa, watażków żyjących z rozpadu, żywiących się chaosem szefów i żołnierzy zbrojnych band, przechwytujących pomoc międzynarodową.

Aby w taki, zrozumiały w europejskich kategoriach myślenia, sposób opisać Afrykę, Kapuściński – jak się rzekło – musiał najpierw nauczyć się patrzeć na Afrykę od wewnątrz. Jak to zrobił?

Światło i cień

Zaczyna się od światła. ?Przede wszystkim rzuca się w oczy światło. Wszędzie – światło. Wszędzie – jasno. Wszędzie – słońce. Jeszcze wczoraj (…) zimny wiatr i ciemność. A tu, od rana całe lotnisko w słońcu (…) Już na schodkach samolotu spotyka nas inna nowość: zapach (…) Zapach ten (…) nie opuści nas, jest częścią tropiku? – tak relacjonuje Kapuściński swoje pierwsze zetknięcie z Afryką.

Zaczyna się od światła, a kończy na cieniu. W kończącej ?Heban? opowieści Kapuściński opisuje ?samotne, pojedyncze, szeroko rozgałęzione drzewo?, jakie niespodziewanie pojawia się na ?spalonej słońcem piaszczystej ziemi?, w ?księżycowo martwym pejzażu?.

Ale kończący książkę opis rzucającego cień drzewa jest zupełnie innej natury niż otwierający ją opis światła. Światło – to pierwsze wrażenie przybysza na nieznany kontynent. To opis czysto zmysłowy. Natomiast opis drzewa jest, żeby tak rzec, funkcjonalny. ?Jeżeli piorun roztrzaska drzewo, zginą również ludzie, którzy żyli w jego cieniu?. Kapuściński opisuje, do czego takie samotne drzewo jest potrzebne – a jest miejscem dającym osłonę przed żarem, miejscem, gdzie dzieci się uczą, starszyzna naradza, a wieczorem płyną tam opowieści, konstytuujące wspólnotę historyczną lokalnej, nie posługującej się pismem społeczności.

To drzewo ogląda i opisuje inny Kapuściński niż ten, który jesienią 1958 roku zachłysnął się światłem na lotnisku w Akrze. Tamten Kapuściński reaguje na nowe doświadczenie zmysłami. Ten z końca książki, obserwując afrykański krajobraz, rozumie jego sens; próbuje nań patrzeć nie z zewnątrz, ale od środka. A przestrzeń pomiędzy tymi dwoma sposobami postrzegania świata jest chyba kluczem do zrozumienia sensu ?Hebanu?.

Nieznane szyfry

Niewielu z nas, czytelników Kapuścińskiego, może skonfrontować jego doświadczenia z własnymi. Ja najmniej – moje wyczyny globtroterskie są żałośnie skromne. Ale wystarczają, by sformułować jedną obserwację. Otóż, gdy zostajemy wrzuceni w pejzaż diametralnie różny od tego, w którym wyrośliśmy (to nie musi być Afryka, wystarczy południowa Europa), próbujemy go sobie oswoić, wewnętrznie nad nim zapanować. I działają tu dwa przeciwstawne mechanizmy psychologiczne.

Pierwszy, to sprowadzenie tego, co nieznane, do tego, co znane. Obserwowałem ludzi, którzy za granicą ożywiali się wtedy, gdy w obcym krajobrazie rozpoznawali znaki, znane im z Polski: ten sam gatunek ptaków, podobne graffiti na murze, polskie ogórki konserwowe w hiszpańskim supermarkecie. Jakby odkrywanie globalizacji świata dawało im poczucie bezpieczeństwa, chroniło przed lękiem związanym z przeżywaniem nieznanego.

Kapuściński zresztą, na początku swej afrykańskiej przygody, też próbuje tej metody. ?Zapach tropiku. Nowość? Ależ to przecież woń, która wypełniała sklepik pana Kanzmana >Towary kolonialne i inne< przy ulicy Pereca w Pińsku?, notuje. Warto też na marginesie zauważyć, że właśnie w tym duchu często czytane były w Polsce niektóre jego wcześniejsze książki, zwłaszcza ?Cesarz? i ?Szachinszach?. Jako zaszyfrowaną opowieść o polskich stosunkach społecznych i mechanizmach władzy w PRL.

Ale w ?Hebanie? Kapuściński już w parę zdań później zaczyna rewidować swoje pierwsze wrażenie: ?Jednak zapach tropiku jest trochę inny?, pisze. Tak, jakby chciał powiedzieć: nie zrozumiemy Afryki, przekładając ją na język naszego rodzinnego miasteczka.
Jeśli więc nie tak, to jak? W zetknięciu z całkowicie odmiennym światem zaobserwowałem też drugi mechanizm psychologiczny. To fascynacja jego innością połączona z bezradnością intelektualną, poczuciem jakiegoś definitywnego odcięcia od sensu tego, co widzimy. To wściekłość na to, że będąc skądinąd, nie możemy być tym samym stąd, głęboko przynależna gatunkowi ludzkiemu, eliadowska tęsknota ?za tym wszystkim, czym moglibyśmy się stać, gdybyśmy się nie stali tym, czym jesteśmy?. To zazdrość wobec kelnera z miejscowej knajpy o to, że wie o tym świecie coś, czego my nigdy się nie dowiemy. I wstyd – że ten kelner tak łatwo w nas tę niewiedzę odgaduje i jego zawodowa uprzejmość tylko bardzo powierzchownie pokrywa ironiczną wyższość, z jaką na nas patrzy.

Otóż wydaje mi się, że cały ?Heban?, więcej – całe wieloletnie doświadczenie afrykańskie Kapuścińskiego wyrasta właśnie z takiej pierwotnej wściekłości, zazdrości i wstydu. I z konsekwentnej próby przełamywania stanu, który nazwałem definitywnym odcięciem od sensu tego, co widzimy.

W pierwszej osobie liczby mnogiej

Zresztą pisze o tym właściwie wprost. ?Ci bosonodzy, głodni i niepiśmienni chłopcy mieli nade mną przewagę etyczną, tę, która daje przeklęta historia swoim ofiarom (…) Mogli patrzeć na mnie z poczuciem wyższości. Byli z rasy czarnej, ale czystej. (…) Biały kolor skóry, choć uprzywilejowany, też trzymał mnie w klatce apartheidu. W tym przypadku co prawda ze złota, ale jednak w klatce?.

Kapuściński szuka wyjścia z tej klatki. W 67 roku wbrew perswazjom i Białych i znajomych Afrykańczyków wynajmuje mieszkanie w czarnej dzielnicy Lagos, stolicy Nigerii, miasta cieszącego się wyjątkowo złą sławą, jeśli idzie o przestępczość. Istotnie, ilekroć gdzieś wyjeżdża, zastaje po powrocie mieszkanie okradzione. Zwierza się z tego świeżo poznanemu, bezrobotnemu Nigeryjczykowi. ?To dobrze, że mnie okradają, stwierdził, to nawet przyjazny gest z ich strony. W ten sposób dają mi znać, że jestem im użyteczny i że w związku z tym mnie akceptują (…) Będę tu bezpieczny tak długo, dopóki pozwolę się bezkarnie okradać?.

Ale nigeryjski wyznawca tej teorii znalazł sposób na kłopoty Kapuścińskiego: ?Od jednej kobiety kazał mi kupić pęk piór białego koguta (…) Ułożył pióra, owinął je nitką i przywiązał do górnej framugi drzwi. Od tej chwili nigdy nic nie zginęło mi w mieszkaniu?.

To ważny moment. Autor ?Hebanu? nie rozumie przecież do końca tego, co się wydarzyło. Wie już jednak, że aby przełamać poczucie obcości, należy się posługiwać lokalnym – i, jak się okazuje, skutecznym – kodem kulturowym. W jakiś czas później, podróżując ze stolicy Senegalu Dakaru do Bamako, stolicy Mali, spotka podróżującą po Afryce parę Szkotów, którzy ?Nie chcą się z nikim spotykać ani rozmawiać. (…) Jeżeli ktoś zaczyna się do nich zbliżać, odwracają się i oddalają?. Wówczas już Kapuściński będzie potrafił wyjaśnić Szkotom sens nieporozumień, jakie zachodzą przy ich kontaktach z miejscową ludnością niejako od wewnątrz, z punktu widzenia właśnie lokalnego kodu kulturowego.
Chodzi mu jednak o coś jeszcze więcej – poniekąd o gramatykę tego świata. Kapuściński powiedział kiedyś, że tak naprawdę czuje się Afrykańczykiem. Ja ująłbym to tak: że konsekwentnie pracował na to, by móc się nim poczuć. By móc napisać takie oto zdania: ?My, którzy staliśmy bliżej, zobaczyliśmy, że na podłodze skrzyni leżą zwłoki mężczyzny. I zobaczyliśmy, jak taszczą tę rybę do skrzyni, a na stół rzucają nam martwego, bosonogiego człowieka?. Tu chodzi o prawo do posługiwania się pierwszą osobą liczby mnogiej – i to rzecz jasna nie jako pustą figurą gramatyczną. Pierwsza osoba liczby mnogiej ma tu oddawać – emocjonalnie i intelektualnie – faktyczny stan rzeczy. Kapuściński nie obserwuje tutaj Ugandyjczyków, którym żołnierze Amina zabrali rybę, którą mieli nadzieję zjeść. Jest wśród nich, czuje ten sam głód, a potem obrzydzenie. Pisze ?my?, sugerując, że dla niego to doświadczenie było tym samym, co dla mieszkańców Kampali. Zawsze, gdy w tej książce pisze ?my?, mamy wrażenie, że robi to z premedytacją, że mówi nam tym samym: przekroczyłem barierę niepoznawalnego, byłem w tym momencie jednym z nich. A właściwie: jednym z nas.

*Ryszard Kapuściński: ?Heban?, Czytelnik, Warszawa 1998. Piotr Bratkowski