źródło: http://odra.okis.pl
Najwcześniejszym wspomnieniem jest wielka awantura o plagiat. Poeta Bohdan Drozdowski napisał jednoaktówkę Kondukt bez skrupułów korzystając z tematu i układu dramaturgii jednego z reportaży Ryszarda Kapuścińskiego: Sztywny. Plagiat. Pojednawcze interwencje w konflikt autorów i orzeczenia specjalnej komisji związkowej ówczesnego prezesa Związku Literatów Polskich Jarosława Iwaszkiewicza przyniosły efekt pseudosalomonowego rozstrzygnięcia. Owszem, Drozdowski skorzystał z cudzego pomysłu, ale nie był to plagiat, tylko… twórcze rozwinięcie tematu. Pisała o tym prasa literacka i codzienna.
Widziałem jedną inscenizację teatralną Konduktu – i podobała mi się. Czytałem kilka razy Sztywnego. Nie po to, by konfrontować obie rzeczy, ale by poznać bliżej Ryszarda Kapuścińskiego. A z Buszu po polsku zapamiętałem jeszcze Wymarsz Piątej Kolumny, rzecz o flisakach, o paście do zębów, opowiadanie o młodej parze kochanków, gdzie kobieta pozuje artyście przy rzeźbieniu postaci Matki Boskiej, budząc zgorszenie małomiasteczkowej społeczności. No i ten literacki łuk spinający polską prowincję z afrykańskich buszem, gwiazdy jasne na nieboskłonie i zapach nocnego ogniska.
W roku 1971 przeczytałem reportaż Kapuścińskiego o Gwatemali wydany w osobnej książeczce pod intrygującym tytułem Dlaczego zginął Karl von Spreti. I byłem wstrząśnięty. Przeczytałem jeszcze raz. Po kilku dniach po raz trzeci. A potem powypisywałem wszystkie fragmenty o ciszy, którą lubi otaczać się dyktatura. Nie o wrzasku, który niesie ze sobą propaganda i z którego ona powstaje, ale właśnie o ciszy. Te przemyślenia mnie poraziły. Autor analizuje postępowanie autorytarne władzy, opisuje działania miejskiej partyzantki i w swoich konkluzjach, błyskotliwych opisach doprowadza rzecz całą do nieuchronnych następstw, czyli do porwania i zamordowania ambasadora RFN – von Spretiego. Pisze o tym, jak groźna jest cisza, bezwzględnie przestrzegana, rozsnuwana nad społeczeństwem. Cisza, czyli kneblowanie wolności.
Od tej pory zacząłem czytać wszystko, co napisał Kapuściński. Kirgiz schodzi z konia, afrykański dwuksiąg Gdyby cała Afryka oraz Czarne gwiazdy itd. – wszystko. Do dzisiaj jestem gorliwym i dobrowolnym niewolnikiem jego literatury.
Trzy lata po lekturze reportażu o von Spretim – zaprzyjaźniliśmy się. Właściwie od razu, po pierwszym spotkaniu w Warszawie.
Realizowałem w tych latach dla II programu TVP cykl z udziałem najbardziej znanych reporterów zatytułowany Tam właśnie byłem. Po Kozickim, Roszce, Kąkolewskim – postanowiłem porozmawiać z Ryszardem Kapuścińskim. Zadzwoniłem któregoś dnia do redakcji „Kultury”, ale go nie było, wykręciłem numer prywatnego telefonu i przypadkowo zastałem go w domu. Umówiliśmy się na Foksal „U architektów”. Ze spotkania zapamiętałem jego zaciekawienie cyklem, wyrażoną zgodę na współpracę i kłęby papierosowego dymu, mieszaniny sportów (Kapuścińskiego) i ekstramocnych z filtrem (moje). Popijaliśmy kawę, po jej wypiciu gładko wygrzebywaliśmy osłodzone fusy racząc się za darmo kawiarnianą smakowitością wczesnego PRL-u. Jesienią 1974 roku powstał półgodzinny film o Ryszardzie Kapuścińskim, który dzisiaj jest nie do odnalezienia, bo rozpłynął się w głębinach szatkowanego w stanie wojennym archiwum wrocławskiego ośrodka telewizyjnego. Po zakończeniu zdjęć razem z całą wrocławską ekipą wypiliśmy gromadnie bruderszafta w Klubie Dziennikarza i po kilku godzinach coraz bardziej płynnej wymiany myśli doszliśmy do wniosku – Ryszard, ja , Jurek Pyrkosz (nieżyjący już operator, najstarszy z ekipy), Erek Sławiński (dźwiękowiec) i Krzysio Jaworski (kierownik produkcji), że natychmiast należy się umówić na następne filmowe spotkanie. „Kochani – powiedział Ryszard – marzy mi się początek tego filmu na afrykańskiej pustyni. Ona sprzyja refleksjom, jest pełna poezji, zmusza do stawiania podstawowych pytań.” Uznaliśmy sugestię za jednoznacznie obowiązującą i tuż po północy, przy resztkach śledzia, właściwie pakowaliśmy już manatki, by wyruszyć na pustynne szlaki. I tylko na ulicy delikatnie przeszkodził nam w tej podróży patrol milicyjny, trzeźwo twierdząc, że jesteśmy ciągle w Warszawie i samolot na Saharę nieprędko odleci. W ten sposób lot na Saharę odkładany był w nieskończoność. I właściwie od wtorku, 23 stycznia, wiem, że ta podróż nigdy się nie ziści, że straciliśmy przewodnika i nie ma już na kogo czekać.
Ale temat wędrowania z Ryszardem stale powracał. Tak jak ja wracałem często do jego i jego małżonki Ali, mieszkanka przy ulicy Pustola, niedaleko starego cmentarza karaimskiego z resztkami znikających nagrobków. A potem na poddasze domu przy ulicy Prokuratorskiej, na Kolonii Staszica. Wracałem po kolejne autografy na wydawanych niemal regularnie tomach coraz dojrzalszej, wspaniałej literatury. Im głębiej jednak szliśmy wszyscy w PRL, tym bardziej oddalała się szansa zrealizowania filmu z Ryszardem. Zwłaszcza że najpierw Angola, a potem Iran, a jeszcze potem Gdańsk – wzywały pisarza i reportera, oferując mu pełny komfort dla twórczej pracy: fascynujący temat, nieprzewidywalne następstwa zdarzeń, a nawet ryzyko utraty życia (to gwarantowała zawsze Afryka i Azja).
„Pojedziemy jeszcze na Saharę, pojedziemy” – zwykł mawiać Ryszard przy kolejnym spotkaniu, a ja w to święcie wierzyłem. I byłem zawsze, nie wiedzieć dlaczego, przekonany, że oferując współpracę z kamerą sprawiam mu wyjątkową przyjemność. Tymczasem był to dla niego zawsze bardziej kłopot niż przyjemna satysfakcja. Nie tylko dlatego, że jego żywiołem, profesją i sposobem na życie było pisanie (z dodatkiem fotografowania), ale także dlatego, że telewizja jest inwazyjna, bezwzględna, bywa brutalna i niedelikatna w traktowaniu swoich bohaterów, a Ryszard był naturą wyjątkowo subtelną, wrażliwą i delikatną. Nie miał w sobie cienia aktorstwa i występowanie przed kamerą musiało mu sprawiać pewien dyskomfort. Dopiero kiedy w kamerze lub obok niej zobaczył konkretnego człowieka, zauważył u partnera rozmowy zainteresowanie i radość ze spotkania – ożywiał się i tracił z pola widzenia wszelkie przeszkody w snuciu zawsze mądrej narracji. Ryszard jak każdy prawdziwy reporter nie lubił spotkań przez pośredników, przez osoby trzecie czy za pośrednictwem techniki. Tolerował jedynie wyjątkowe sytuacje, kiedy musiał polubić rzeczy martwe, te, które potrafią życie ułatwić, upraktycznić, ale też nie jeden raz bezczelnie się wyzłośliwiają i próbują czasami przejąć nad człowiekiem władzę. Dlatego rzadko ostatnimi czasy udzielał wywiadów przez telefon.
Po długich latach praktykowania obrazu, po latach pracy z kamerą i mikrofonem zrozumiałem, że Ryszard wybrał po prostu najbardziej naturalne, ale i najgłębsze medium porozumiewania się – słowo. Żeby uczynić to słowo wartościowym i pięknym, nieustannie szlifował w wypracowywanym mozolnie stylu, za każdym razem odmiennym, przylegającym do tematu i postaci. Wsłuchiwał się w język, wczytywał się w styl największych pisarzy, żeby uczyć się mistrzostwa w układaniu zdań. Po moim pierwszym przyjeździe z emigracji, po pierwszej od ośmiu lat bytności w kraju, po przemianach politycznych roku ‘89 spotkaliśmy się kilkakrotnie. Pewnego razu Ryszard spytał mnie, czy natrafiam w żywej polszczyźnie współczesnej na jakieś słowa, wyrażenia i określenia, które przed laty nie istniały, a dzisiaj stały się powszechnie używane. Powiedziałem, że znalazłem trzy takie słowa: cienkopis, kantor i reklamówka. Skrupulatnie to zapisał.
Kapusciński był najbardziej uroczym partnerem spotkania bezpośredniego, serdecznego dialogu, szczerej rozmowy – takiego, kiedy człowiek człowiekowi może spojrzeć w oczy, może się do niego uśmiechnąć i przyjaźnie podać rękę. Był człowiekiem organicznej naturalności, zaś kamera i inne rekwizyty telewizyjne zakłócały owo środowisko naturalne. To zrozumiałem znacznie później, ale nie żałuję, że w kilku przypadkach wymusiłem na Ryszardzie romans z filmową techniką. Inaczej nie zrealizowałbym dwuczęściowej filmowej opowieści Druga arka Noego (część pierwsza – Stąd świat cały… i druga – Słowa i horyzonty).
Ten drugi etap naszej przyjaźni zaczął się w roku 1994, kiedy ja nie przewidywałem jeszcze swojego powrotu z emigracji do kraju, a Ryszard przebywał na rocznym stypendium w Berlinie. Pilnie uczył się niemieckiego, udzielał dziennie po dwa-trzy wywiady, odbywał dziesiątki spotkań autorskich, przedłużając w ten sposób dziesięciolecie sukcesów na niemieckim rynku wydawniczym. Zdążył też wyfrunąć na kilka dni z holenderską ekipą do Rosji. I oczywiście pisał, notował, czytał, zwiedzał.
Ciągle się uczył. I uczył innych, nie dając słuchaczom nachalnie do zrozumienia, że przekazuje im wiedzę. Udziałem słuchacza w pierwszym rzędzie była przyjemność obcowania z kimś, kto jest uroczo, bo nie nachalnie mądry, z kimś, kto jest apostolsko dobry, z kimś, komu warto i trzeba zaufać. Tę wiedzę potrafił tak uformować, że sama wchodziła do głowy działając jak dawka koniecznej podniety.
Senat Berlina fundując pisarzowi pobyt w tym fascynującym mieście – oddał Kapuścińskiemu do dyspozycji olbrzymie mieszkanie w mieszczańskiej kamienicy przy platanowej Mommsenstrasse. Przy okazji dowiedziałem się od niego mnóstwa interesujących szczegółów z życia patrona ulicy, historyka, który został pierwszym laureatem Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, jeszcze przed naszym Sienkiewiczem, tak samo zresztą jak on zauroczonym starożytnością.
Więc nocne wędrowanie po Berlinie i snucie planów wyprawy do Afryki, Ameryki Południowej i Azji. Miałem prywatny kapitał i sądziłem, że zdołam go na tyle powiększyć, by swobodnie opłacić każdą wyprawę. Przed kilkoma miesiącami zrealizowałem długą wędrówkę filmową śladami Zbigniewa Herberta we Włoszech i sądziłem, że i tym razem wszystko da się zrobić. Jednak przy wspaniałych flaczkach w tureckiej knajpce i kielichach wina, daleko po północy, doszliśmy do wniosku, że wielkiej, długotrwałej podróży nie jesteśmy w stanie zorganizować. Ryszard szykował się do pisania następnych książek – miało to być Imperium, potem seria Lapidariów, Heban, chociaż pamiętam, że nie wszystkie tytuły były wtedy już w konkretnych planach. Ryszard dzielił się własnymi tajemnicami twórczymi, ale pewnych rzeczy nie konkretyzował. I trudno mu się dziwić. Natomiast zauważyłem, że wraz ze światowym sukcesem Cesarza i następnych tytułów – stał się niewolnikiem sukcesu. W czym się to przejawiało? Przede wszystkim w nerwowości dyktowanej zbyt długimi przerwami w pisaniu. W naturalnej niepewności, czy zamierzenie następne będzie na miarę poprzedniego, naznaczonego sukcesem tytułu. W naturalnym, ale nieludzkim wysiłku poszukiwania właściwego tonu do rozpoczęcia ostatniej fazy twórczej – pisania, co następowało po wielomiesięcznym szukaniu źródeł, inspiracji, faktów, po wyjazdach i powrotach.
A przy tym Ryszard nie umiał sobie uładzić harmonogramu zajęć tym, że odmawiał spotkań w szkołach i na uczelniach, i odtrącał dziennikarzy chcących za wszelką cenę kilku słów w rodzaju „wywiadu-exclusive”. W pewnym momencie rozwiązał się wór szczęścia i – bez jakiejkolwiek kokieterii – przekleństwa: posypały się nagrody, dziesiątki nagród, doktoraty honorowe, członkostwa w najzacniejszych gremiach naukowych i kulturalnych na całym świecie.
Dzisiaj ze zdumieniem stwierdzam, że nigdy Ryszardowi nie wysłałem gratulacji z okazji którejś-tam nagrody. I wiem dlaczego. Nagrody mu się należały i uważałem, że to jest normalne, zwyczajne, codzienne. Owszem, rozmawialiśmy po jego powrotach z Hiszpanii, Włoch, Szwecji czy Niemiec, a także po Wrocławiu, Gdańsku, Krakowie, Toruniu – rozmawialiśmy o sukcesach i nagrodach. Sprawiały mu one widoczną satysfakcję i radość. Ja uważałem ten fakt za najbardziej naturalny, bo traktowałem go jak starszego, kochanego brata, a Ryszard na to najbardziej naturalnie przyzwalał, a przecież w rodzinie specjalnych gratulacji nikomu się nie przesyła, uczestniczy się tylko w radości. Wysyłane gratulacje – to jednak znamię dystansu.
Z drugiej strony – paradoksalnie – coraz bardziej na te sukcesy narzekał. Bo każdy wyjazd to obowiązek dziesiątków wywiadów, to ucieczka najcenniejszego czasu, którego mu może zabraknąć na staranne ułożenie zdaniowej konstrukcji, na finezyjne wycyzelowanie frazy w najnowszej książce, na mękę tworzenia.
Chociaż to źle zabrzmi, powiedziałbym, że Kapuściński pisał z trudem, nieledwie z mozołem. Wynikało to z jego ogromnej odpowiedzialności za słowo, które musiało być najodpowiedniejsze w danym miejscu, jedyne w tej funkcji, i nadto ładne, najbardziej krystaliczne. Mawiał: „Artykuł i reportaż musi być napisany na czas, a książkę trzeba napisać dobrze”. W tej drodze ku krystaliczności języka pomagała mu poezja, którą czytał i którą tworzył. Mówił o tym wielokrotnie. Dobra poezja – nie tylko polska – była dla niego skarbnicą językową, zbiorem skondensowanej w najwłaściwszy sposób ludzkiej imaginacji, zapisem metafor i emocji. Dlatego w jego utworach słyszy się często poetyckie echa, można dostrzec liryczną proweniencję szyku i metafor, trafność i wdzięk, aforystyczną mądrość i zapis uczuć. Po to, by swój styl doskonalić czytywał na wyrywki mistrzów poezji i prozy. Na prozę fikcji nie miał czasu, ale poezje czytał regularnie. I w ogóle czytał wręcz nałogowo.
Jako maniak wszystkiego, co wiąże się z Mickiewiczem – zdziwiłem się, ale tylko przez chwilę, kiedy ujrzałem, że wśród stosu książek zawsze leżących obok tapczanu na podorędziu (nowe tytuły, nadsyłane książki, popodkreślane podręczniki i wielojęzyczne opracowania) leżał także Pan Tadeusz. Czytał Mickiewicza, bo to jest p i ę k n e. Po prostu. Nieustannie zgłębiał tajemnice pięknej polszczyzny. Jestem zdania, że po mistrzowsku umiał do tych tajemnic dołożyć swoje własne.
Z dzisiejszej perspektywy widzę, że byłem łapczywym złodziejem pisarskiego czasu. Mogę też powiedzieć, że Ryszard bywał także radosny z powodu ucieczek od książek i pióra. Musiał uciekać, by rozładować napięcie przed powrotem do pracy. Kiedyś wyruszyliśmy moim starym oplem w podróż na wybrzeże, by uczestniczyć w radosnym, przyjacielskim spotkaniu. Była późna jesień. I nagle tuż przed czy za Ciechanowem zaczęło samochodem rzucać, a na dodatek można było usłyszeć złowrogi szum. Strzeliła tylna opona. Na dworze ziąb i zawierucha. W zapasowym kole powietrza ledwo-ledwo. Na dodatek trójkąt ostrzegawczy połamany i podarty. Zanim wziąłem się do zmiany koła, poprosiłem Ryszarda, by stanął na poboczu szosy w odległości 50 metrów od miejsca przymusowego postoju i przytrzymał rozlatujący się trójkąt. Nie minęło pół godziny, a koło było zmienione. Ryszard wrócił ze swojej placówki ostrzegawczej zziębnięty i zsiniały, ja – kondycyjny średniak – ledwie łapałem oddech po szamotaninie z żelastwem, kamieniem zaporowym, lewarkiem, śrubami i oponami. W pogrzebowym tempie doturlaliśmy się do stacji benzynowej, by uzupełnić w oponie powietrze, a następnie – już przed Toruniem – oddaliśmy koło do wulkanizacji. Na bankiet nadmorski dotarliśmy z pewnym opóźnieniem.
Nazajutrz była piękna pogoda i spokojnie wróciliśmy do Warszawy. „Wiesz – powiedział w pewnym momencie Ryszard – naliczyłem na naszej trasie 28 warsztatów wulkanizacji opon. Jesteśmy krajem obficie zaopatrzonym w wulkanizatorów.” Roześmiałem się, bo ja też po przygodzie z kołem zwracałem uwagę na warsztaty samochodowe, ale nie byłem tak dokładny w swoich spostrzeżeniach jak Ryszard. Bawiło nas domyślanie się, co sądzili kierowcy mijający faceta trzymającego na jesiennym wietrze żółty trójkąt. Jak w życiu, tak i w tej podróży – Ryszard był moją pomocą drogową.
Kiedy kręciliśmy na rzece Pinie (dzisiaj białoruski Pińsk) sceny do mojego filmu dokumentalnego o Ryszardzie (Druga arka Noego), spytałem go banalnie o książki upragnione, ale jeszcze nienapisane. Wtedy po raz pierwszy, a był to sierpień roku 1999, usłyszałem, że chciałby napisać rzecz o mieście swojego urodzenia – o Pińsku, gdzie mieszkali Polacy, Żydzi, Niemcy, Ukraińcy, Rosjanie i Białorusini, gdzie mieszały się języki, narody i wyznania w zgodnej, sąsiedzkiej bliskości. Powiedział, że chciałby stworzyć inny, nowy język, funkcjonalny język, który odpowiadałby postrzeganiu ówczesnego, przedwojennego świata przez kilkuletniego chłopca. W chwili wybuchu wojny Ryszard miał 7 lat. Ostatnimi czasy, tak jak wtedy, gdy pisał Podróże z Herodotem – tak i tym razem prosił mnie, bym mu wyszukiwał w antykwariatach wszelkie wydawnictwa o Polesiu, wszelkie książki, które chłopcy wtedy mogli czytać. Z wyraźną ciekawością chciał na nowo odkryć zapadający się świat wspomnień o latach beztroskiego dzieciństwa naznaczonego w pewnym okresie historii okrutną wojną. Chciał stworzyć swój świat, jeszcze jeden, tak jak stwarzał swoje światy we wszystkich książkach.
Przetrwa ten, kto stworzył swój świat – tak zaczyna się piękny wiersz Ryszarda Kapuścińskiego, wiersz bez tytułu, gdzie mowa jest w poincie o „drugiej arce Noego”. Mój ulubiony. Może także dlatego, że zgadzając się z poetycką tezą utworu wiem, a nawet jestem pewien, że Ryszard Kapuściński i jego mądre książki przetrwają dla następnych pokoleń, ciągle zapraszając w podróż do fascynującego świata, gdzie mieszka i n n y , którego przez całe swoje życie Kapuściński tłumaczył na polszczyznę. Dzięki gronu wiernych translatorów mógł też tłumaczyć ów świat także mieszkańcom pozapolskich okolic. W jego świecie było i jest miejsce dla każdego. Jego twórczość jest wiecznym zaproszeniem do podróży, do wędrowania.