Esej opublikowany w nr 4/2010 „Znaczeń”, półrocznika Instytutu Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego
Książka Artura Domosławskiego była długo zapowiadana. Kilka miesięcy przed publikacją rozeszła się wiadomość, że planowany wydawca odstępuje od kontraktu z autorem. Było to zaskakujące, bo oficyna „Znak” dobrze radzi sobie z wydawaniem książek budzących spory i nie obawia się reakcji publiczności. Po ukazaniu się zbioru reportaży „Wściekły pies” Wojciecha Tochmana trudno byłoby uwierzyć, że redaktorzy boją się publikowania tekstów kontrowersyjnych i odważnych obyczajowo. Także publikacja „Strachu” Jana Tomasza Grossa i negatywna reakcja kardynała Dziwisza pokazały, że „Znak”, mimo katolickiego rodowodu, ma odwagę drukować książki źle przyjmowane przez kurię . Stawało się jasne, że problem z biografią „Kapuściński non fiction” leży gdzie indziej, co tym bardziej wzmagało zainteresowanie.
Zaciekawienie podsyciły również próby sądowego zablokowania publikacji przez wdowę po pisarzu. Ferment wokół zapowiadanej książki został upubliczniony. Dość przypomnieć, że kiedy krytycy opisywali kończący się rok wydawniczy 2009 i jak zwykle przy takiej okazji określali swoje oczekiwania na przyszłość, niemal jednym głosem wskazywali zapowiadaną biografię. Balony promocyjne zostały wypuszczone z dużą skutecznością na kilka miesięcy przed wydaniem książki. Intrygujące „przecieki” pobudzały wyobraźnię – Alicja Kapuścińska stawia weto wątkom obyczajowym, wydawca boi się publikacji, wszyscy krytycy czekają na wielką biografię pisarza. Równocześnie można było usłyszeć Wojciecha Giełżyńskiego, który orzekł, że Artur Domosławski jest najważniejszym polskim reporterem, choć nie wiadomo było na jakiej podstawie nestor polskiego reportażu wypowiada tak jednoznaczny sąd, bo na tle innych dokumentalistów, autor „Gorączki latynoamerykańskiej” niespecjalnie się wyróżniał.
Niemniej te zapowiedzi miały realny skutek. W ostatnim dwudziestoleciu tylko jedna książka budziła tak duże zainteresowanie zanim jeszcze znalazła się w księgarniach – „Przekroczyć próg nadziei”, eseje religijne urzędującego wówczas papieża.
Grzech pierwszy: sprzeczność roli – przyjaciel i wróg
Domosławski już we wstępie eksponuje swoje założenia poznawcze: nie będzie pisał „hagiografii”, ani przeprowadzał „procesu beatyfikacji”. Nie bardzo wiadomo, skąd założenie, że biografia miałaby być opisem żywota świętego. Nikt tego nie oczekiwał, tym bardziej, że od śmierci Ryszarda Kapuścińskiego upłynęły trzy lata i konwencja nekrologiczna dawno już przestała obowiązywać. Biograf nie musiał się zatem obalać żadnej strategii badawczej. Niemniej deklaracja jest dość ostentacyjna i pewnie dlatego zauważona została przez większość recenzentów.
Nawet tuż po śmierci Kapuścińskiego uładzona stylistyka nie zdominowała badań nad jego twórczością, przynajmniej w poważnych i rozbudowanych analizach. Książki, które ukazały się po roku 2007 w żadnym razie nie pokazują tendencji do budowania piedestałów. Dość wskazać rzetelną materiałowo pracę „Kapuściński. Biografia pisarza” Beaty Nowackiej i Zygmunta Ziątka (Kraków 2008). Drugi współautor wcześniej napisał monografię poświęconą Ksaweremu Pruszyńskiemu i dobrze zna wymogi biografistyki. Badacze zaproponowali faktograficzną książkę o Kapuścińskim – ustalili wiele faktów, usystematyzowali informacje, zakreślili obszary interpretacyjne, wskazali nowe konteksty. Trudno uznać zaproponowaną przez nich biografię za dzieło wyznawcze. Książka znalazła eksponowane miejsce na witrynach księgarskich, ale nie była napisana z myślą o masowym odbiorcy.
Wielogłosowość widoczna jest też w pracy zbiorowej „Ryszard Kapuściński. Portret dziennikarza i myśliciela”. Uwadze badaczy nie umknęła socrealistyczna twórczość pisarza. Artykuł Andrzeja Kaliszewskigo wypunktowuje sytuacyjne serwituty poezji Kapuścińskiego:
„świat (…) wierszy jest, zgodnie z doktryną, czarno-biały. Z jednej strony stoją » ludzie bojowi i piękni «natchnieni wizją » kroczącego socjalizmu «, nieustający w wysiłkach współzawodnictwa pracy. Sięgając po proste narzędzia realizmu i poezji opisowej, Kapuściński ukazuje schematycznie stosunki produkcji; są więc utwory na cześć ZMP-owskiego zespołu murarskiego, młodzieżowej brygady traktorzystów, załogi parowozu, pracowników giserni, pionierskiego oddziału górników. (…) Po przeciwnej stronie na codziennym froncie walki o pokój i dobrobyt widać burżuja, podżegacza, kułaka, zachodniego kapitalistę i jego sługusów, którzy np. nocą przebijają w traktorach zbiorniki paliwa” .
Kaliszewski ewidencjonuje doktrynalskie wiersze i nawet jeśli jakaś poetycka żertwa nie została przez niego wydobyta z „Odrodzenia”, „Sztandaru Młodych, „Pokolenia”, czy „Nowej Wsi” to i tak przywołane cytaty i komentarze dają jasny obraz tego etapu twórczości.
Fałszywe jest przekonanie, że autorzy prac poświęconych Kapuścińskiemu są ślepi na kontrowersyjne elementy jego dzieła. Niczego nie trzeba zatem „odbrązawiać”, wbrew temu co głosiła retoryka promocyjna biografii Domosławskiego, chętnie podjęta w publicystyce towarzyszącej. Monografie poświęcone pisarzowi, choć pisane powściągliwym, umiarkowanym językiem, z całym krytycyzmem analizują wszystkie etapy pracy reporterskiej, również te z czasu budowy socjalizmu. Natomiast nie stosują nachalnej retoryki, ani nie stawiają jednoznacznych ocen, raczej zostawiają swobodę interpretacyjną czytelnikom.
O tym, że krytyka nie straciła niezależności osądu, świadczy zimne przyjęcie tomu poetyckiego „Prawa natury”. Sława pisarza niewiele pomogła, a recenzenci wybrzydzali z powodu anachroniczności poetyki.
W polu zainteresowania znalazły się również – zdawałoby się – zapomniane książki, które nie były wznawiane i są dostępne w znikomej ilości bibliotek. Myślę o „Czarnych gwiazdach” (1963) i „Gdyby cała Afryka…” (1969). Po przeczytaniu zawartych w nich reportaży nasuwa się pytanie o zmianę, jaka nastąpiła w ocenie cesarza Hajle Sellasje między rokiem 1969 – gdy Kapuściński widział w cesarzu nadzieję Afryki i pisał o nim jako o charyzmatycznym przywódcy – a rokiem 1978, czyli datą wydania „Cesarza”, w którym ta sama postać przeistoczyła się w oderwanego od rzeczywistości tyrana.
Czym innym jest stawianie kogoś na cokoły, a czym innym uznanie czyjejś pozycji i świadomość, że twórczość Kapuścińskiego została zweryfikowana również na światowym rynku wydawniczym, co jest nie lada osiągnięciem dla polskojęzycznego pisarza (nawet w najlichszej księgarni w Stanach Zjednoczonych można kupić co najmniej dwa jego tytuły). Nie należy mylić wartościowania z celebrowaniem.
Mógł być też całkiem inny powód deklaracji biografisty, że nie będzie hagiografizował, a mianowicie bliskie relacje, jakie wiązały go z domem Kapuścińskich (był tam, jak twierdzi „dziesiątki razy” ). W ten sposób chciał zamanifesować swój obiektywizm. Bo istotnie można obawiać się braku dystansu, jeśli punktem wyjścia jest osobista znajomość, a nawet przyjaźń.
Z familiarnej relacji wynika dwuznaczność sytuacji badawczej, w jakiej znalazł się Domosławski, choć wybrnął z niej, minoderyjnie przyjmując dwie perspektywy, które wzajemnie sobie przeczą – przyjacielską i demaskatorską.
Autor wielokrotnie podkreśla swoją bliskość z Kapuścińskim, nazywa go przyjacielem albo mistrzem. Tak określona relacja sankcjonuje poziom wtajemniczenia: znałem, widziałem, wiedziałem. Z prywatną wiedzą oczywiście trudno polemizować, ponieważ ma w sobie element autobiografizmu. Ujęciom autobiograficzym można wierzyć lub nie, ale trudno je podważyć, przynajmniej jeśli chodzi o poziom „faktów psychicznych”, jak stan odczuć i doznań nazywany bywa przez psychologów. Niewątpliwie przyjacielska relacja ułatwiła Domosławskiemu dostęp do materiałów. Te korzyści nie ograniczyły go, ani nie powstrzymały przed sugerowaniem negatywnych ocen. Przy czym trzeba podkreślić, że pamfletowy charakter „Non-ficton” jest wyraźnie widoczny po przebrnięciu przez całą książkę, może natomiast umknąć, jeśli czyta się jedynie fragmenty. Wówczas trudniej zorientować się, że z pozoru neutralne uwagi w jednym rozdziale, służą jako oskarżenie w następnym.
Domosławski uprawia taki sposób dowodzenia, w którym granice między interpretacją a egzemplifikacją są płynne. Oto przykład:
„w nowej Polsce, po zmianie ustroju, pali mosty z przeszłości (…) Kapuściński wpada na starego towarzysza z partyjno-dyplomatycznej paczki Stanisława Jarząbka. Szeroki uśmiech, serdeczne uściski, kopę lat! Po chwili Jarząbek widzi, że Kapuściński blednie, tężeje, z brata łaty przeistacza się w zimnego nieznajomego – i nagle odchodzi.
– Jego pierwszy odruch był naturalny, przyjacielski, a chwilę potem zorientował się, że popełnił faux pas. Był tam w towarzystwie Bronisława Geremka i kolegów z » Solidarności «, musiał sobie uświadomić, że ja, towarzysz z innej epoki, jestem » trefny «, w tym nowym gronie nie wypada się przyznawać do takich zażyłości. Obserwowałem go potem do końca wieczoru: nie ruszył się na krok od ludzi nowej ekipy, żeby nie wpaść chyba na kogoś ze starych kumpli, których sporo kręciło się na imprezie. To był decydujący moment, w którym zmieniłem o Ryśku zdanie” .
Stwierdzenie Domosławskiego, poprzedzające wypowiedzi informatorów, jest jednoznaczne: Kapuściński „pali mosty z przeszłości”, a to nacechowany frazeologizm, sugerujący, że Kapuściński usiłował zatrzeć informacje o sobie. Dowodem jest wrażenie Stanisława Jarząbka, że został źle potraktowany przez kolegę. Zdarzenie miało miejsce w październiku 1989 roku. W Polsce panowała wówczas atmosfera sprzyjająca budowaniu społeczeństwa inkluzywnego, zakładającego, że ludzie starego reżimu włączani są w struktury nowego państwa, a nie ostentacyjnie wykluczani. Salony, przynajmniej pozornie, łączyły się i otwierały, co wymuszała sytuacja. Ponadto strategia ukrywania dawnych relacji nie miałaby sensu, bo i tak środowisko należało do doskonale zorientowanych we wzajemnych koneksjach. Ówczesna pozycja Kapuścińskiego, była już na tyle ugruntowana, że nie musiał podkreślać swojej przynależności gestami towarzyskimi. Poza tym Jarząbek sam twierdzi, że został przyjacielsko przywitany. Być może rozmowa w alternatywnym gronie była ciekawsza i więcej mówiąca o przyszłości i to właśnie decydowało o wyborze miejsca dyskusji. Odczucie Jarząbka mogło wynikać po prostu z jego osobistej niepewności. Według identycznego schematu Domosławski komentuje stosunek pisarza do kolegów z dawnych redakcji. Uznaje, że dystansowanie się miało podłoże koniunkturalne. Przeczy temu zdjęcie zamieszczone w samej książce, zrobione w 2006 roku z okazji jakiegoś wieczornego spotkania. Uśmiechnięty Kapuściński właśnie obok starych kolegów, w towarzystwie „starej gwardii”, której unikał.
Przywołuję ten sposób budowania narracji w „Non-ficton”, aby pokazać, że to co może być zakwalifikowane jako wysoce subiektywny odbiór jednego z informatorów, przez Domosławskiego jest używane jako dowód w sprawie – tym razem „palenia mostów”, ze strachu przed przeszłością. Ta dyskusyjna interpretacja nie jest na pewno pisana z przyjacielską wrażliwością.
Wróćmy do korzyści, jakie przynosi podwójna rola, w której ulokował się autor biografii. Jako wieloletni znajomy zdobył zaufanie Alicji Kapuścińskiej. Strych, nazwany przez Klausa Brinkbäumera w „Afrykańskiej odysei”, „cichym królestwem” został po śmierci pisarza udostępniony Domosławskiemu. Zaufany gość wykorzystał archiwalia, a użytek jaki z nich zrobił rozgoryczył Kapuścińską na tyle, że zdecydowała się na dochodzenie swoich praw w sądzie.
Dzięki możliwości oglądnięcia archiwaliów w opuszczonym gabinecie, powstał szkic, zamieszczony w końcowej części książki „Bez sił, żeby umeblować twarz”. Domosławski relacjonuje w nim, co można zobaczyć w prywatnych zbiorach „maestro” – wykorzystuje zapiski powieszone w pracowni na małych kartkach. Cytuje aforyzmy wybrane przez Kapuścińskiego i na ich kanwie tworzy własną narrację. Postmodernistyczny krytyk nazwałby taki sposób pisania „łatwą praktyką tekstotwórczą”. Biograf przepisuje złote myśli wydobyte przez pisarza, komentuje je, tworząc coś na kształt przyczynku do portretu. Przy czym stylistyka tych komentarzy nie jest neutralna:
„I – trochę jak zgrzyt – gorzki cytat z dziennika Eliadego: » Moje najlepsze książki zostaną napisane przez kogoś innego «. Skąd ta gorycz u pisarza tak spełnionego?” .
Cytat z Mircea Eliadego brzmi jak formuła autorskiej samoświadomości – rozbudowane plany i przeczące im poczucie ograniczeń. Kapuściński zapisał tę myśl w widocznym dla siebie miejscu, może podzielając obawy Eliadego. Tymczasem Domosławski pytaniem „skąd ta gorycz u pisarza tak spełnionego?”, sugeruje możliwości interpretacyjne i wzmacnia negatywny wydźwięk określeniami: „zgrzyt”, „gorzki”, „gorycz”. Zostawia nieprzyjemne niedopowiedzenie. Czy tą najlepszą książką ma być biografia napisana przez kogoś innego? Trudno rozstrzygnąć, ale widać jakiś interpretacyjny zamęt wprowadzony retorycznymi wątpliwościami, które jednak nic nie wyjaśniają. Przypadek egocentrycznego zrujnowania analizy.
W następnym akapicie Domosławski przechodzi do komentowania „obsesji ostatnich lat życia” .
Grzech drugi: insynuacja
Obsesja dotyczy nagrody Nobla. Warto prześledzić zaproponowany sposób dowodzenia. Wywód rozpoczyna obszerny, zapełniający całą stronę książki, fragment artykułu Konrada Godlewskiego. Podaje on informację, że wśród kandydatów do nagrody wymieniany jest Ryszard Kapuściński, ale równocześnie czytelnik może się dowiedzieć, że członkowie Akademii nie ujawniają swoich preferencji i są zobligowani do zachowania tajemnicy podczas pracy nad werdyktem. Po tekście Godlewskiego Domosławski relacjonuje cztery rozmowy. Pierwszą z nich jest rozmowa telefoniczna. Do Kapuścińskiego zadzwonił prof. Noszczyk i mówił o swoim rozczarowaniu werdyktem noblowskim. Pisarz zapisał to w notatkach, ale pozostawił bez komentarza. Kolejny telefon był od Domosławskiego, który też zadeklarował rozczarowanie. Wówczas usłyszał: „I całe szczęście! To byłby koszmar, nie daliby mi żyć” . Jednak Domosławski nie daje wiary tym zapewnieniom i twierdzi, że „ton głosu mówił jednak coś zupełnie przeciwnego” .
Następną rozmowę telefoniczną wspomina Wiktor Osiatyński, który mówi, że Kapuściński „starał się umniejszyć znaczenie Nobla” . W końcu wypowiedź Jerzego Nowaka, konstatującego, że pisarz „pragnął Nobla i zarazem bardzo się bał” . Po czym następuje podsumowanie Domosławskiego: „jedna z jego obsesji ostatnich lat życia” .
Drobiazgowo relacjonuję ten wywód, który ma zaledwie pół strony, ale wiele mówi o łatwości stawiania ostrych wniosków, przy wątłej lub wręcz przeczącej argumentacji. Na myśl nasuwa się znana anegdota związana z Władysławem Broniewskim, który postanowił przestać pić, a jego znajomi postanowili mu telefonicznie pogratulować tej decyzji. Efekt był taki, że Broniewski uciekł przed dziesiątym telefonem do pobliskiego szynku. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że Kapuściński tak samo jak Broniewski nie mógł się opędzić od gorliwych przyjaciół i po kolejnej rozmowie o rozczarowaniu znajomych, mógł stracić cierpliwość.
Domosławskiemu nie udało się wydobyć informacji, która świadczyłaby o sygnalizowanych publicznie bądź prywatnie nadziejach na nagrodę. A sama sugestia – „obsesja” noblowska – jest poważna i dezawuująca: natręctwo myśli, zafiksowanie, oczekiwanie honorów.
Grzech trzeci: ukryta parafraza
Jeżeli jakąś „obsesję” przypisałabym Kapuścińskiemu to ciągłe domaganie się prawa najbiedniejszych do godnego życia. Taką przypadłość dałoby się dobrze udowodnić, sięgając do napisanych i wypowiadanych przy różnych okazjach opinii pisarza. Jedną z nich cytuje Domosławski już na samym początku książki w rozdziale zatytułowanym „Dagerotypy”, co zresztą jest nawiązaniem do takiego samego tytułu z inicjalnego rozdziału „Szachinszacha”. Sytuacja jest podobna, trzeba zacząć wielką opowieść, trudno to zrobić, bo ma się przed sobą mnóstwo notatek, zdjęć i pomysłów. Trzeba wszystko uporządkować. W tym miejscu Domosławski zaczynając od „dagerotypów” istotnie wykorzystuje „narracyjne wynalazki mistrza”, co zapowiedział we wstępie do „Kapuściński non-fiction”. Inna sprawa, że biograf nie zrealizował tego zamierzenia, jeśli chodzi o kompozycję swojego dzieła.
Wróćmy jednak do fragmentu o ubogich, jako do przykładu pokazującego skalę parafrazowania tekstu wyjściowego. W relacji spotkania ze studentami w Bolzano, Domosławski pisze:
„dlaczego poświęcił się pisaniu o ludziach biednych. Kapuściński – że ludzi zamożnych żyje na świecie dwadzieścia procent, reszta to ubodzy. Że należycie do tych wybranych, jesteście wyróżnieni. Żyjecie w raju, lecz większość nie ma doń dostępu. Dzieli się życiowymi odkryciami: człowiek może być ubogi nie dlatego, że jest głodny, że nie posiada dóbr, lecz dlatego że go lekceważą, pogardzają nim. » Ubóstwo to stan niemożności wypowiedzenia się «” .
W oryginale, w zapisie dialogu w Bolzano w książce „Dałem głos ubogim”, Kapuściński mówi:
„tych, których zalicza się do kategorii zamożnych, jest na świecie dwadzieścia procent. Reszta to ludzie ubodzy. Wy należycie do tych wybranych. Jesteście wyróżnieni, Pan Bóg spojrzał na was łaskawym okiem. Żyjecie w raju, ale osiemdziesiąt procent ludzi na świecie nie ma do niego dostępu (…) Człowiek może być ubogi nie dlatego, że nic nie jadł, ale dlatego, że jest nieszanowany, poniżany, lekceważony, pogardzany (…) cechą ubóstwa jest milczenie. Ubóstwo to stan niemożności wypowiedzenia się” .
Te dwa cytaty pokazują sposoby wykorzystywania tekstów Kapuścińskiego. Czytelnik ma nikłe szanse zorientowania się, gdzie ma do czynienia z niemal cytatem, a gdzie z parafrazą. Sytuację zaciemnia fakt, że wybrane zdanie cytatu zostało wpisane w cudzysłowie, a inne przytoczenia, sygnalizuje jedynie użycie myślnika i dwukropka. Ponadto fragment ten jest zamieszczony w tekście głównym, a w całej książce rozległe, bo nawet czterostronicowe (np. strony 189-193) cytaty z Kapuścińskiego są wydrukowane mniejszą czcionką. Przyjęcie przez edytora takiej zasady, zakłada, że myśli i ustalenia Kapuścińskiego powinny być wyodrębniane przez pomniejszenie.
W cytowanym fragmencie Domosławski in extenso posługuje się frazami „mistrza”, chociaż dokonuje drobnych zmian. Parafrazuje poprzez wprowadzenie zmian stylistycznych, ale nie wnosi nic nowego do przekazu. Można te zmiany prześledzić w szczegółach. W tekście wyjściowym u Kapuścińskiego czytamy: „jest na świecie”, Domosławski zmienia na „żyje na świecie”, i kolejno: „reszta to ludzie ubodzy” na „reszta to ubodzy”; „wy należycie” na „że należycie”; „ale osiemdziesiąt procent ludzi nie ma do niego dostępu” na wersję skróconą „lecz większość”; „nie ma do niego” na „nie ma doń”; „że nic nie jadł” na „że jest głodny”. Większe ingerencje to ściągnięcie – charakterystycznego dla stylu Kapuścińskiego – nagromadzenia przymiotników „nieszanowany, poniżany, lekceważony, pogardzany” i zamiana ich na dwa czasowniki: „lekceważą, pogardzają nim”. Inne ingerencje polegają na zmianie interpunkcji. Parafraza Domosławskiego polega zatem na skróceniu, przeformułowaniu leksykalnym, przestawieniu szyku, ewentualnie modyfikacji interpunkcyjnej. Po przeredagowaniu zdanie stanowi część wywodu Domosławskiego, po czym następuje cytat, będący zakończeniem parafrazowanego tekstu.
Doceniona przez część czytelników biografii wartkość narracji jest często efektem tekstu wyjściowego, który Domosławski w wielu miejscach relacjonuje poprzez parafrazę. Dodam, że z reguły parafrazuje te dzieła Kapuścińskiego, które nie są zbyt znane.
Grzech czwarty: żerowanie intelektualne
Swobodne przytaczanie cudzych ustaleń i interpretacji da się również prześledzić w relacjach między książką Domosławskiego a pracami innych autorów.
Rok po śmierci pisarza ukazała się niewielka książka Krzysztofa Mroziewicza, „Prawdy ostateczne Ryszarda Kapuścińskiego”, złożona z czterech esejów, kilku ciekawych spostrzeżeń, prywatnych wspomnień. Siłą opowieści Mroziewicza jest to, że drogi zawodowe dziennikarzy przecinały się kilkakrotnie. Pracowali w tych samych redakcjach (PAP, „Polityka”), spotkali się w Indiach. Mroziewicz-ambasador gościł wówczas reportera i organizacyjnie wspomagał jego wyprawę. Książka wyznacza pewne punkty interpretacyjne, ujawnia konteksty i oddaje realia. Napisana została z perspektywy długiej znajomości i wspólnego doświadczenia zawodowego. Skądinąd Mroziewicz mógłby wiele dopowiedzieć Domosławskiemu, a fakt, że nie został wzięty pod uwagę jako jeden z informatorów, pokazuje merytoryczne błędy w dobieraniu przez biografa rozmówców. Nie wydaje się możliwe, aby pominięcie Mroziewicza było przypadkowym niedopatrzeniem. Tym bardziej, że informacje z książki Mroziewicza w nieco zmodyfikowanych frazach „przeskoczą” do biografii Artura Domosławskiego. U Mroziewicza czytamy:
„Cyrankiewicz (…) zezwolił redakcjom, aby wysłały młodych reporterów do nowych krajów Azji i Afryki. Wiesław Górnicki pojechał do Egiptu, Kazimierz Dziewanowski – do Iraku, Wojciech Giełżyński – do Indonezji, Jerzy Zieliński – na Cejlon (obecnie Sri Lanka), a Kapuściński do Indii” .
U Domosławskiego:
„ktoś w Biurze Prasy KC postanawia, że w ramach przyjaźni polscy reporterzy będą wyjeżdżać (…). Przyszłe dziennikarskie gwiazdy pokolenia wyruszają w drogę: Kazimierz Dziewanowski – do Egiptu, Syrii, Libanu, Iraku, Wiesław Górnicki – też na Bliski Wschód i do Indonezji, Wojciech Giełżyński – do Maroka. Kapuściński ma pojechać do Indii” .
Widoczne jest nie tylko literackie współbrzmienie, ale także semantyczne podobieństwo tych zdań. Problem polega na tym, że Domosławski nie wskazał źródła swojej inspiracji, a książka Mroziewicza nie została nawet ujęta w bibliografii.
Inny przykład pochodzi z książki Beaty Nowackiej i Zygmunta Ziątka „Ryszard Kapuściński. Biografia pisarza”, którzy ustalili, na jakie języki tłumaczony był „Cesarz”:
„już w 1983 roku pojawiało się tłumaczenie włoskie, a rok później – niemieckie, francuskie, niderlandzkie i duńskie, w 1985 – szwedzkie, po roku – norweskie i japońskie. Rok 1987 przyniósł jeszcze tłumaczenie na język rosyjski, 1988 – na perski, a 1989 – na hebrajski. Do końca lat osiemdziesiątych ukazywały się również następne wydania tej książki po angielsku, hiszpańsku i węgiersku” .
Domosławski wymienia przekłady w podobnej kolejności:
„Do końca lat osiemdziesiątych sam tylko Cesarz wychodzi po włosku, niemiecku, francusku, hiszpańsku, niderlandzku, duńsku, szwedzku, norwesku, japońsku, rosyjsku, persku, hebrajsku, węgiersku” .
Takie ustalenia od badaczy wymagają wielu godzin żmudnej pracy. Domosławski tych zapożyczeń nie odzwierciedla w przypisie.
Cudza praca wykorzystana została w „Non-fiction” w różny sposób. W wielu miejscach występują zbieżności cytatów z Kapuścińskiego, które wyszukali autorzy „Biografii pisarza”. Widoczne jest to w sytuacjach, gdzie cytat pochodzi ze starej prasy, jest tak samo skrócony i – co najważniejsze – powtórzone w nim są te same przekształcenia! Domosławski identycznie przekręca tytuł artykułu i pisze: „Metryka naszego pokolenia”, zamiast: „Metryka naszego urodzenia”. Po prostu przepisuje myśl i cytat z książki Nowackiej i Ziątka. Fragment pochodzi ze „Sztandaru Młodych” z roku 1957, a wyszukany i przywoływany przez autorów „Biografii” poprzedzony został uwagą:
„W programowym pod tym względem artykule >>Metryka naszego pokolenia<<, będącym polemiką z manifestem suwerennej prywatności Krzysztofa Kąkolewskiego, pisze on: » Wiek XX przyspieszył obroty ziemi i zakołysał kontynentami. Azja, którą zamieszkuje «…” .
Domosławski zaproponował podobny wstęp, a cytat, co charakterystyczne, zaczął od drugiego zdania:
„W osobistym manifeście >>Metryka naszego pokolenia<<, na krótko przed ostatecznym zdławieniem październikowej odnowy w Polsce, Kapuściński, pisze » Azja, którą zamieszkuje «…” .
W dodatku przekręca sens komentarza Nowackiej i Ziątka, którzy odnoszą się do artykułu Krzysztofa Kąkolewskiego, zamieszczonego na tej samej stronie „Sztandaru Młodych” i to właśnie Kąkolewski (a nie Kapuściński) manifestuje prywatność i perspektywę osobistą. Przypomina mi się tytuł pewnego tomiku poetyckiego: „Złodziej cukierków”.
Zbieżność sekwencji cytatów, użytych przez Nowacką i Ziątka, a później przez Domosławskiego, można prześledzić w relacji o wojnie w Zanzibarze, czy we fragmencie poświęconym „rewolucji” 1980 roku . Nb. strajki w stoczni w obu książkach nazwane są w tytule „rewolucją”. Powtarzalność analogicznych cytatów z Ryszarda Kapuścińskiego wydaje się jednym z rodzajów nieudokumentowanych zapożyczeń. Procedury filologiczne, określają sposoby sygnalizowania tego typu zabiegów, poprzez umieszczenie informacji w przypisie „cytat za:..”. Zresztą w miejscach, gdzie biograf korzysta z cytatu z języka obcego, tłumaczonego przez Nowacką i Ziątka, wówczas używa tej formuły, aby odnotować źródło. Natomiast w innych przypadkach brakło dobrej woli i rzetelności.
Domosławski używa też interpretacji zaproponowanych przez autorów „Biografii pisarza”- choćby we fragmencie poświęconym przygotowaniom do amerykańskiego wydania „Cesarza”. W wielu miejscach kwestia źródeł (i ich umiejscowienia w przypisach) jest trudna do rozstrzygnięcia, ponieważ autorzy korzystają z podobnych materiałów wyjściowych, więc ścieżki interpretacyjne bywają już przetarte, choć nie wiadomo, kto krążył nimi po raz pierwszy.
Niezbędna jest jednak konkluzja, że swój potężny tom Domosławski zawdzięcza mrówczej pracy wielu badaczy i interpretatorów, a równocześnie z dezynwolturą traktuje stan badań i ustalenia swoich poprzedników. Inna sprawa, że to nie ustalenia akademickich badaczy napędzają narrację Domosławskiego. Są wykorzystywane pretekstowo, tam gdzie praca byłaby mozolna i nie prowadziła do sensacyjnych wniosków. „Prawda objawiona” książki sprzedanej w niemal 150 tysiącach egzemplarzy, nie może polegać na odpowiadaniu na pytanie, co było impulsem do wydania Cesarza. Takie drobiazgi mogą interesować jedynie garstkę zapaleńców, a nie tłumy, odszukujące drogę do dawno nieodwiedzanej księgarni.
Grzech piąty: dezawuująca perswazyjność
Pytania retoryczne są jednym z najchętniej używanych chwytów stylistycznych tej biografii. „Czy opowiadając o swoim życiu » pisał «jeszcze jedną książkę?” , „W jakie czułe miejsca uderzą krytycy?” , „Czy mówił każdemu co innego?” . Domosławski posługuje się retoryką zawoalowanych hipotez, które następnie znajdują potwierdzenie w wypowiedziach rozmówców. Wielu z nich mówi o Kapuścińskim źle, bardzo krytycznie go wspomina lub wyraźnie z nim rywalizuje. I rzecz jasna mają do tego prawo, ale ich opinie nie są zrównoważone głosami ludzi, którzy mogliby powiedzieć coś całkiem odmiennego o postawie życiowej i konkretnych zachowaniach pisarza. Pominięty został Piotr Załuski, wieloletni przyjaciel pisarza i autor filmu dokumentalnego o nim. Jest to grube przeoczenie, bo Załuski pojawia się nawet w ostatnich zapiskach pisarza, jako jedna z osób, które odwiedziły go w szpitalu. Gdzie podziali się tacy przyjaciele i znajomi jak Krzysztof Karasek, Andrzej Strumiłło, czy Mariusz Szczygieł, który wielokrotnie mówił o hojności autora „Cesarza”. Pisarz był chętny do wspomagania brawurowych zamierzeń i przedsięwzięć młodszych reporterów czy znajomych. W relacji Domosławskiego znalazła się tylko jedna taka historia (pomoc oferowana córce Nowaków), zupełnie niereprezentatywna ilościowo. Szczodrość, jako znacząca cecha pisarza, gdzieś umknęła. A niejedna studolarówka wyciągnięta w latach 90. pomogła w starcie zawodowym młodszych kolegów. Gdzie podziali się w beneficjenci takich gestów Kapuścińskiego?
Tendencję do eksponowania głosów negatywnych da się prześledzić w wielu fragmentach biografii. Wyraźnie widoczna jest w opowieści o okresie studenckim i wczesnoreporterskim. Tu głównym świadkiem jest prof. Ewa Wipszycka. Ilościowo jej głos zdominował relację, choć przecież żyje wielu ludzi, którzy pamiętają Kapuścińskiego z tego czasu. Dwa przykłady wspomnień Ewy Wipszyckiej:
„Nie pamiętam szczegółów rozmowy, pamiętam tylko, że tak jak chciał Kapuściński, samokrytykę złożyłam. Rzeczywiście, praca aktywistki związku studenckiego wychodziła mi słabo. Jednak perswazje i naciski były na tyle żenujące, że na długo utrwalił się wizerunek Kapuścińskiego jako gorliwca, który grał pierwsze skrzypce w godnej pożałowania procedurze” .
I jeszcze jeden przykład tego, co pamięta prof. Wipszycka po upływie pół wieku:
„w roku 1958 na wydziale historii zorganizowano spotkanie, w czasie którego opowiadał » okropne rzeczy «. – sala wypełniona po brzegi, a Kapuściński wygłasza, że Anglicy powinni wysłać do Ghany swoich gurkhów, żeby zrobili porządek z mordującymi się między sobą plemionami. Zamarłam. » Co on wygaduje? «- powiedziałam do kogoś obok. To była mieszanina myślenia kolonialnego i chyba krytyki własnych poglądów z poprzedniego, to znaczy stalinowskiego, etapu. Pamiętam, że to, co mówił, obrażało mnie jako historyka. Przecież ukończył ten sam wydział, co ja, a wtedy wydawało mi się, że pięć lat studiów spłynęło po nim jak po kaczce. Zrobił na mnie wrażenie naiwnego, w myśleniu – wręcz prostackiego. » Zmądrzenie «przyszło później” .
Cokolwiek nie pomyśleć o tych wypowiedziach, nie są one neutralne. Kryją w sobie jakąś zadrę – może jej źródła leżą w zachęcaniu koleżanki z ZMP do złożenia samokrytyki. Zgoda, że takie rzeczy się pamięta. Można też dobrze zapamiętać atmosferę spotkania sprzed lat, choć niekoniecznie uwagę, jaką wypowiedziało się do ucha sąsiada. Nie wiem, jaki miał wówczas styl mówienia Kapuściński, ale jego publiczne wypowiedzi od początku lat 90. były zwierciadlanym odbiciem tego, co pisał. Po pierwszym powrocie z Afryki miał około 50 spotkań z czytelnikami i można się domyślać, że był do nich dobrze przygotowany i przedstawiał poglądy zgodne z tymi, które eksponował w „Czarnych gwiazdach” – afrykańskich reportażach z tego okresu. Jeden z nich „Bon ton w gorącym klimacie” jest najbardziej zjadliwą krytyką kolonializmu, napisaną kiedykolwiek przez Kapuścińskiego. Kilkakrotnie wspomina w „Czarnych gwiazdach” Ghanę zawsze z naiwnym entuzjazmem dla pierwszego wyzwolonego kraju Afryki. Trudno sobie wyobrazić, że ten sam autor wypowiada tezę, że Brytyjczycy mają tam wysłać gurkhów do wprowadzenia porządku. Jeśli mam do wyboru teksty reportera z końca lat pięćdziesiątych i to, co zapamiętała prof. Wipszycka, uczestniczka spotkania, stawiam na tekst, odwrotnie niż Domosławski. Oczywiście na akademickim spotkaniu można powiedzieć więcej, można ujawnić jakieś szczegóły, pomijane w teksach pisanych. Ale, jeśli wierzyć Wipszyckiej, Kapuściński musiałby mówić coś całkiem innego niż pisał. W latach pięćdziesiątych było to jeszcze trudniejsze do wyobrażenia niż dziś. Cenzorzy czuwali nad pismem, tajni współpracownicy nad salą.
Poważniejszym problemem niż pomijanie lub marginalizowanie niektórych świadków jest manipulowanie wypowiedziami i dopasowywanie ich do założonych tez. Maciej Wierzyński, szef Kapuścińskiego z warszawskiej „Kultury”, stwierdził wprost: „Domosławski swoich tez dowodzi w sposób nierzetelny, czego sam padłem ofiarą jako świadek cytowany w tej książce” .
Wierzyński wyjaśnia, na czym polega przeinaczenie kontekstu jego wypowiedzi i budowanie na niej fałszywej opinii, że:
„Kapuściński dystansował się od porwanego ideałami » Solidarności «społeczeństwa. [Domosławski] pisze: » W udzielonych w tym czasie wywiadach ucieka w ogólne refleksje, które nie stawiają go jednoznacznie po stronie buntu «. Jest to oczywisty fałsz, bo po której stronie były sympatie Kapuścińskiego, pokazały wymownie Kartki z Wybrzeża wydrukowane zaraz po strajkach sierpniowych” .
Modelowy przykład budowania narracji w książkach z tezą – pomijanie argumentów przeciwnych. W relacji, omawiającej postawę polityczną Kapuścińskiego w roku 1980, Domosławski pominął kluczowy tekst swojego bohatera. Nic dziwnego, dowodzenie musiałoby się wówczas zawalić jak domek z kart.
W czasie wojaży promocyjnych na spotkaniach z czytelnikami, aby podkreślić swoją rolę bezstronnego medium, zbierającego informacje o życiu pisarza, Domosławski twierdzi, że wysłuchał i zebrał różne opinie, a nagatywne sądy zostały zrównoważone przeciwnymi głosami. Otóż żadna równowaga nie została tu zachowana. Na szkodę bohatera działają też komentarze odautorskie, pełne określeń, wzmagających negatywne wrażenia – pisarz jest „skurczony ze strachu” , gdy słyszy o swojej współpracy z wywiadem Polski Ludowej, „znajduje się w centrum skandalu” , „wpada w furię” z powodu plagiatu Bohdana Drozdowskiego, „potrafił być brutalny w słowach” w stosunku do kobiet, „umiera z zazdrości” , gdy dowiaduje się, że jego przyjaciel Jerzy Nowak spotkał Che Guevarę, ale „bywał oryginalny” , dodaje w innym miejscu Domosławski. W efekcie wykreowany został obraz koniunkturalisty, karierowicza, kunktatora, zakompleksionego reportera-fabulanta, którego „uwierają” braki w wykształceniu. Uwagi Domosławskiego o bohaterze książki, nie mają w sobie sympatii, choćby takiej, jaką wyczuwa się w relacji Paolo Rumiza w artykule w „La Repubblica”:
„Gdzie kryje się jego siła? Jak – zastanawiałem się – ten wiejski proboszcz potrafi z najniebezpieczniejszych miejsc na planecie wracać z notesami pełnymi opowieści. Podczas lotu z Zurychu do Mediolanu zauważyłem, że dziękował stewardesom za każdą najdrobniejszą przysługę” .
Tendencyjność ujawnia się w całych strukturach wywodu. Dowodzenie, zaczynające się neutralnie w jednym rozdziale, znajduje swoje negatywne rozstrzygnięcie w kolejnych częściach książki. Przykład łatwo znaleźć, może nim być opis znajomości z Ryszardem Frelkiem.
„Przez dwa kolejne tygodnie Frelek pokazuje Kapuścińskiemu New Dheli. (…) nawiązuje się między nimi przyjaźń, sztama, która przetrwa następnych trzydzieści lat. Frelek stanie się aniołem stróżem, protektorem, współarchitektem kariery Kapuścińskiego – najpierw jako jeden z decydentów w Polskiej Agencji Prasowej, potem wysoki dygnitarz partii, mogący pomóc, gdy trzeba, ochronić, popchnąć sprawy naprzód, nacisnąć właściwy guzik” .
Na kolejnych stronach rola Frelka jest konsekwentnie i wielokrotnie przypominana: „Ryszard Frelek stanie się jego politycznym mecenasem” . Stron, na których są jakieś informacje o relacjach Frelek-Kapuściński jest kilkanaście, aż do momentu, kiedy następuje kulminacja i czytelnik dowiaduje się że:
„gdy w sześćdziesiątym ósmym roku partia uderzy w antysemickie bębny, Starewicz, mający żydowskie korzenie, stanie się jednym z obiektów natarcia koterii czerwonych nacjonalistów, wśród których Frelek będzie odgrywał niepoślednią rolę” .
Dalej Domosławski szczegółowo omawia poszczególnych „partyzantów” i tłumaczy ich udział w rozkręcaniu antysemickiej nagonki. I konkluduje:
„wszyscy oni są dobrymi znajomymi, kumplami Kapuścińskiego, w przypadku Frelka i Trepczyńskiego – przyjaciółmi również prywatnie” .
I na zakończenie wywodu retoryczne pytanie:
„Czy Kapuściński wie – lub czy dowie się później – że jego polityczny patron, Frelek, przykłada rękę do antysemickiej kampanii?” . Później postać partyjnego przyjaciela przestaje interesować biografa i Frelek prawie znika z opowieści. Do udowodnienia było to z kim przystawał pisarz. W każdym razie żaden przyjaciel, poza głównym informatorem, Jerzym Nowakiem, nie został tak wyeksponowany w „Non-fiction” jak Ryszard Frelek, przynajmniej do schyłku lat 60. Do zaplanowanej z góry pointy.
Domosławski nie znajduje dowodów akceptacji Kapuścińskiego dla moczarowców, a nawet ją wyklucza. Jednak precyzyjnie omawia kontekst, wydobywa mroczną atmosferę nacjonalistycznej gorączki i pośrednio obwinia reportera za to, że przyjaźnił się z jednym z moczarystów. Zresztą sam portret Frelka jako dziennikarza i kacyka wydaje się papierowy. To raczej podręczny schwartz charakter, stworzony na użytek biografii. Cokolwiek nie powiedzieć o Frelku, wiadomo że jako prominentny towarzysz osłaniał Kapuścińskiego . Przyjmował go też w czasie pierwszej podróży do Indii, z czym wiąże się pewna anegdota. Kiedy po latach usłyszał, że nikt na reportera w Dehli nie czekał, obruszył się: „- Jak to nikt – zdziwił się na pogrzebie (…) – ja go tam witałem” .
Perswazyjność wywodów Domosławskiego widoczna jest w zamierzonych powtórzeniach. Biografista używa repetycji jako środka perswazji szczególnie w tych fragmentach, gdzie pojawia się jakiś zarzut, gdzie trzeba wyeksponować niedociągnięcie, przekłamanie. Wyjaśnia, dlaczego przypisywano reporterowi znajomość z Che Guevarą, mimo że w rzeczywistości nigdy nie spotkał rewolucjonisty. Wątek wykreowanej znajomości z ówczesnymi politykami (także z Idi Aminem czy Lumumbą) w Non-fiction powtarzany jest czterokrotnie, albo w tekście głównym, albo w przytoczeniach, albo w wypowiedziach świadków.
W książce Domosławskiego jest też inny rodzaj powtórzeń, niezamierzony i przypadkowy. Wydaje się, że jest to konsekwencja pisania części rozdziałów jako osobnych całości, które potem nie zostały odpowiednio zmienione. W wielu miejscach powtórzenia wynikają z słabości redakcyjnej – np. Heban do znudzenia nazywany jest summą afrykańską Kapuścińskiego.
Grzech szósty: niezrozumienie metafory
Domosławski stara się wyeksponować te narracje Kapuścińskiego, którym świadkowie odmawiają autentyzmu – wiele z nich, jak choćby wspomnienia z dzieciństwa, to kwestia indywidualnego postrzegania i rozumienia rzeczywistości. Choć trzeba zaznaczyć, że nie zwraca uwagi na kilka intrygujących i dyskusyjnych wątków, dających się odnaleźć w obszernej twórczości Kapuścińskiego (choćby „cisza” w ambasadzie amerykańskiej po rewolucji Chomeiniego , czy dwa wspomniane już sprzeczne portrety Hajle Sellasje). Domosławski idzie raczej tropem już znanym i wcale nie tak sensacyjnym, jak sugerowałyby proponowane przez niego komentarze. Obszernie omawia znany artykuł Johna Ryle, autora krytycznego szkicu o „Hebanie”. Relacjonuje Ryle’owską „listę potknięć, nieścisłości, błędów. Że sudańskie plemiona Dinka i Nuer utrzymują się przy życiu nie tylko dzięki mleku, jak sugeruje Kapuściński, lecz żywią się także zbożami, rybami i mięsem. Że Sudan nie był kolonią brytyjską, lecz zarządzali nim wspólnie Brytyjczycy i Egipcjanie. Że Bari nie pochodzą z Ugandy lecz z Sudanu” . Do tych błędów badacz dodaje jeszcze, że w Addis Abebie było więcej księgarń, a nie ta jedna, którą odwiedził pisarz i nazwał „jedyną” (ostentacyjna metaforyczność). Intrygująca jest pieczołowitość z jaką Ryle, brytyjski profesor antropologii, przypomina że Sudanem oprócz Brytyjczyków zarządzali także Egipcjanie. Można się zastanowić, czy wyjątkowo negatywny obraz Brytyjczyków jako kolonizatorów (w przeciwieństwie do Portugalczyków) rozrzucony w reportażach Kapuścińskiego, nie zaważył na opinii badacza, skądinąd uprawiającego krytykę postkolonialną. To tak jakby francuski historyk, karcił kogoś, kto pisze o Napoleonie w Hiszpanii, że nie przypominał, że Somosierrę zdobywali Polacy.
Domosławski kataloguje przykłady nieścisłości. Robi to z determinacją i zapomina, że twórca reportażu literackiego nie musi zapisać wszystkiego, co widział i nie ma obowiązku odnotowywania każdego zdarzenia. Nie rozumie, na czym polega suwerenność autora prozy dokumentalnej, z której Kapuściński korzystał od przełomu, jakim stał się w jego twórczości „Cesarz”. Zmianę narracyjną jasno sygnalizował czytelnikom. Choćby w „Szachinszachu”, gdzie ze swadą opisywał scenę z końca XIX wieku (datę autor wyraźnie zaznaczał) i odtwarzał grymasy swoich bohaterów, mimo że w żadnych zapisach, ani w niczyjej pamięci nie mógł zostać utrwalony wygląd konkretnych lepianek, pod którymi mężczyźni siadali; ani odgłos chrupanej szarańczy, którą zjadali. Kapuściński dokładnie opisuje szczegóły, nawet wyrazy twarzy i spojrzenia wędrujących przez pustynię.
Jednak Domosławski z uporem stawia znak równości między pracą dziennikarza-depeszowca a pisarza-reportera, różnica między tymi aktywnościami jest pomijana w jego argumentacji. Za każdym razem wnioski proponowane przez biografa-przyjaciela są negatywne, przypisują autorowi celowe manipulowanie i zmyślanie. Domosławski ignoruje różnice wynikające z odmienności postrzegania i rozumienia, a równocześnie wyolbrzymia zwykłe błędy. Wydaje się zresztą, że jak na tak zasobne pisarstwo i przedinternetowy czas, w którym powstawało, Kapuściński popełnił relatywnie niewiele błędów. Chyba, że detektywi jego twórczości nie ustaną w wysiłkach i odnajdą jeszcze jakieś istotne przekłamania.
Mam odczucie, że wielu zagranicznych informatorów, zostało zmanipulowanych przez Domosławskiego, bo podsuwał im wybrane fragmenty tekstu, które osobno trudno zrozumieć i wyjaśnić. Jednym z przykładów jest scena z targowiska w Kampali w Ugandzie, rujnowanej przez Idi Amina. Domosławski pisze, że dziennikarza pracującego w Afryce, Williama Pike’a „w zakłopotanie wprawia (…) fragment w rozdziale o Idim Aminie”. U Kapuścińskiego ten fragment „Hebanu” brzmi następująco:
„Rybacy rzucili swoją zdobycz na stół i kiedy ludzie ją zobaczyli, nagle zaniemówli, znieruchomieli. Była ogromna i tłusta. To jezioro nie znało dawniej takich spasionych, wielkich ryb. A wszyscy wiedzieli, że siepacze Amina od dawna wrzucają do jeziora ciała swoich ofiar. I żywią się nimi krokodyle i mięsożerne ryby. Wokół stołu panowała cisza, kiedy niespodziewanie i przypadkowo nadjechała wojskowa ciężarówka. Żołnierze zobaczyli zbiegowisko, a także rybę na stole i zatrzymali się (…) Podjechali tyłem do stołu, zeskoczyli na ziemię i otworzyli klapę. My, którzy staliśmy bliżej, zobaczyliśmy, że na podłodze skrzyni leżą zwłoki mężczyzny. I zobaczyliśmy jak taszczą tę rybę do skrzyni, a na stół rzucają nam martwego, bosonogiego człowieka” .
Pike wyjaśnia, że ta wielka ryba, przywiedziona na targ to okoń nilowy – gatunek wpuszczony do Jeziora Wiktorii przez Brytyjczyków. Dobrze przeczytać taką ciekawostkę, ale nie jest to argument, potwierdzający nieopanowaną fabulację Kapuścińskiego, która wpawia Pike’a w „zakłopotanie”. Komentator zapewne nie przypominał sobie całej sceny z targowiska, której kluczowym momentem jest zamienienie ryby na zwłoki człowieka. Interpretował raczej omówienie zaproponowane i skrócone przez Domosławskiego – w „Non-fiction” także zamieszczony jest okrojony cytat bez momentu kulminacyjnego. Inaczej Pike’a zorientowałby się, że Kapuściński nie twierdzi, że ryba urosła do monstrualnych rozmiarów, bo żywiła się ludzkimi ciałami, ale jest to opowieść o reakcji wieśniaków na jej widok, ogarniętych przerażeniem, że samaki „spasła się” w wodzie, do której wrzucano ciała ofiar Amina. Obraz jest oparty na grze skojarzeń i opisie zbiorowego lęku, znanego także w powojennej Polsce, kiedy panował strach przed jedzeniem węgorzy z Bałtyku. Ludzie obawiali się wówczas, że mięsożerna ryba żywiła się ciałami ofiar statków zatopionych podczas wojny.
Pisarz zakłada, że czytelnik po skończeniu elementarnej edukacji biologicznej wie, że mała rybka nie może urosnąć poza ograniczenia swojego gatunku, obojętnie, czym nie byłaby karmiona. Nie wielka ryba, ani nie przerażenie ludzi są w tej historii najważniejsze, ale bezimienna, bosonoga ofiara reżimu. Można ze złą wolą odczytać ten fragment reportażu i wspaniałomyślnie wytłumaczyć potencjalnym czytelnikom reportera-fabulanta, że na rynku w Kampali Kapuściński widział okonia nilowego. Domosławski nie rozumie lub nie chce rozumieć symboliczności tej sceny . Swoją drogą ten okoń jest adekwatnie nazywany „nilowym”, bo źródła Nilu wpadają właśnie do Jeziora Wiktorii.
Ryba z Jeziora Wiktorii jest taką samą metaforą jak główki kapusty, rosnące wokół Auschwitz. Swego czasu ta metafora pobudzała wyobraźnię czytelników Leszka Kołakowskiego.
Grzech siódmy: karierowiczostwo
Tendencyjność książki Domosławskiego ujawnia uporczywe eksponowanie niektórych wątków i konsekwencja, z jaką biograf wraca do różnego rodzaju problemów (koncentracja na karierze, koniunkturalizm). Po szczegółowym omówieniu okresu stalinowskiego, akces Kapuścińskiego do „nowej wiary” przypominany jest w kolejnych fragmentach, np. w kontekście powstawania „Imperium”. Znowu uruchamiana jest retoryka pytań, które jak twierdzi Domosławski, nie są stawiane „z intencją » rozliczania «” . A brzmią tak:
„czy słyszał o łagrach, lodowatym piekle gułagu, gdy ołówkiem rysował » schodki «wiersza ku czci Stalina. Czy ów wiersz dźwięczał mu w uszach, gdy zapisywał strony Imperium danymi o zbrodniach radzieckiego tyrana” .
I jeszcze listek figowy, przykrywający intencje takiej retoryki:
„Nie domagam się skruchy ani samokrytyki – chcę zrozumieć” .
Nie jest materiałem na sensacyjną biografię historia takiego człowieka, jak Kapuściński: nie wywoływał skandali, był dyskretny, szukał kompromisu i zamykał się na wiele godzin we własnej pracowni. Równocześnie jego ranga słynnego pisarza daje szanse na poczytną biografię. Domosławski rozwiązuje tę aporię. Upiera się, żeby życie było równie ciekawe jak twórczość. A to prowadzi biografistę w ślepą uliczkę, w dodatku krzywo wybrukowaną.
Sama twórczość nie jest głównym przedmiotem zainteresowań Domosławskiego, pasjonują go przede wszystkim fragmenty, dające szansę dekonstrukcji. Jest skoncentrowany na zawartości depesz, ignoruje dwa pierwsze zbiory reportaży zagranicznych, prawie pomija eseistykę. Natomiast próbuje, często skutecznie, udramatyzować codzienność: mariaż z władzą, nieopanowany vigor venereus, fiasko ojcostwa. Nie waham się postawić tezę, że autorski interes Domosławskiego jest tu ważniejszy niż uczciwość biografa. Co do aktywizmu politycznego czasów stalinowskich książka nie proponuje nic nowego. Egzemplifikacja jest tu prosta w postaci wierszy, z których zeitgeist wyziera całymi frazami. Ale też niewiele z niej wynika poza płaską interpretacją, ignorującą atmosferę czasu i podyktowaną współczesnym systemem wartości. Afektowana próba zrozumienia wypierana jest przez radykalne oceny. Co do kochanek, to zawsze można podkoloryzować. I tu Domosławski okazuje się pojętnym uczniem mistrza. Muszę zacytować akapit (zresztą będący przedmiotem drwin recenzentów):
„królową może zostać sekretarka, ekspedientka, studentka, intelektualistka, poetka, reporterka, tłumaczka, korektorka, redaktorka, cenzorka, konspiratorka… Miłość nie zna barier, ani granic, jest ponad klasami i zawodami, ponad kolorami (brunetki, blondynki), miarami (wysokie, niskie, szczupłe, puszyste) doświadczeniami (młodsze i nienajmłodsze), stanami (panny, mężatki, rozwódki)” .
To wycyzelowane zdanie brzmi jak pastisz Kapuścińskiego. Wstęp do opisu kochanek, reprezentujących wszystkie typy i profesje (choć dominują zawody środowiskowe, wydawniczo-dziennikarskie). Co zatem znajdujemy w rozdziale „o miłości i innych demonach”? Najpierw autor cytuje fragment rozmowy Teresy Torańskiej z Alicją Kapuścińską. Kolejne głosy należą do „jednego z przyjaciół”, komentującego „innego”, „jednej z podbitych”, „najprawdziwszej królowej”. Tylko Ryszard Frelek występuje pod swoim nazwiskiem i mówi o oczarowanej sekretarce „jednego z partyjnych dygnitarzy”. Rozdział inkrustuje też opowieść Kapuścińskiego o Carlotcie, uwiecznionej przez pisarza w reportażu „Jeszcze dzień życia”. Jej portret sugestywny i tajemniczy łączy w sobie opis młodości, erotyzmu i śmierci. W końcu dłuższa rozmowa z anonimową kochanką, prezentowaną jako „ona”. Koniec. Całość to zaledwie 10 stron tekstu o romansach. Proporcje jak 1:60. Po co? Odpowiedź przynoszą dyskusje toczone wokół książki. Wszystkie odnosiły się do wątków obyczajowych. Recenzenci i publicyści dali się ponieść temu tłumowi nieznanych „królowych” i choć wielu z nich nie straciło krytycyzmu, to jednak dyskusja zaczęła żyć własnym rytmem. Każdy mógł coś dodać, wyrazić opinię. Niektórzy postanowili przy okazji zaglądnąć do książki. Cel został osiągnięty. Impuls wysłany do kupujących. Brukowy reporter mógł liczyć na czytelników.
Przypomnę spostrzeżenie Krzysztofa Mroziewicza, że w całej twórczości Kapuścińskiego, prawie nie ma opisów tego, co może się zdarzyć między dwojgiem ludzi. Być może powściągliwość Kapuścińskiego była kwestią pokoleniową. Tym bardziej należy to uszanować, choćby do pewnego czasu.
Podobne kontrowersje budziła następna odsłona prywatności zaproponowana przez Domosławskiego. A mianowicie trudne relacje z córką. Fragmenty wypowiedzi Zojki są zapośredniczone z innych tekstów, bo Domosławski nie rozmawiał z nią i podobno nawet nie usiłował . Rekonstruuje zatem historię ojca i córki, posługując się procedurami poznawczymi, które nie są możliwe do zaakceptowania, jeśli chcemy poważnie traktować biografię, której bohaterami są osoby żyjące. Znowu pełna dyskwalifikacja warsztatowa.
Podporządkowanie wszystkiego własnej karierze, Domosławski imputuje swojemu bohaterowi. Pewnie każdy pisarz motywowany jest nadzieją sukcesu. „Kapuściński non fiction” jest jednak takiemu zamierzeniu niewolniczo podporządkowane. Książka została napisana w taki sposób, aby była czytelna dla międzynarodowego odbiorcy. Po to znalazły się w niej długie fragmenty, wyjaśniające sytuację społeczo-polityczną w Polsce gomułkowskiej czy solidarnościowej, czy relacja o atmosferze wokół społeczności żydowskiej w przedwojennym Pińsku. Te omówienia są repetycją z podręczników historii najnowszej, potrzebną dla zagranicznego czytelnika, bo ta książka ma iść w świat. Tak jak przez trzydziestoma laty poszły w świat opowieści o Hajle Sellasje czy Rezie Pahlavim. Opowieść ma swoje prawa. To akurat dobrze zrozumiał z nauk mistrza Domosławski, szkoda, że przede wszystkim to.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że syndrom Salieriego, który Małgorzata Różewicz w dyskusji przypisała Domosławskiemu, celnie wyjaśnia relacje między biografem i jego bohaterem.
Dr Urszula Glensk jest wykładowcą na Uniwersytecie Wrocławskim. W swoich badaniach traktuje literaturę jako jeden ze sposobów opisania i zrozumienia świata. Bada, jaki obraz świata kreuje i odnotowuje literatura, i co z tego opisu wynika. Jak ma się on do rzeczywistości, bliskiej indywidualnemu doświadczeniu, a jednocześnie odnotowywanej w ramach innych dziedzin badawczych, głównie antropologii kulturowej. Autorka książek „Proza wyzwolonej generacji 1989-1999” i „Trzy szkice o przewartościowaniach w kulturze” oraz wielu artykułów naukowych.
Esej został opublikowany w nr 4/2010 „Znaczeń”, półrocznika Instytutu Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego