źródło: „Nowe Książki” nr 1/2001
data publikacji: 2000-01-01
W przeciwieństwie do pisania, robienie zdjęć wydaje się sztuką stosunkowo łatwą. Spodziewamy się, że prędzej reporter wykona znakomite zdjęcia, niż fotoreporter napisze znakomity reportaż. Dlatego, gdy bierzemy do ręki album Ryszarda Kapuścińskiego Z Afryki,wiemy od razu, że dostajemy towar wysokiej jakości, choć sam autor pisze o sztuce fotografowania z pokorą.
Na książkę złożyły się zdjęcia z licznych podróży Kapuścińskiego do Afryki. Przed jej oglądaniem warto jednak przeczytać wstęp. W tym krótkim tekście Kapuściński dzieli się swoimi poglądami na fotografię. Dwie refleksje autora wydają mi się szczególnie ciekawe.
Ryszard Kapuściński uważa, że robienie zdjęć i pisanie tekstu to czynności, które się wzajemnie wykluczają. Potrzeba innego nastawienia, inne rzeczy są ważne, zależnie od tego, czy chcemy robić zdjęcie, czy pisać tekst. „Kiedy jako reporter rozmawiam z szefem klanu, interesują mnie jego poglądy, opinie, wrażenia, myśli. Kiedy przychodzę do niego jako fotoreporter, obchodzi mnie zupełnie co innego – kształt jego głowy, rysy jego twarzy, wyraz oczu”. Czy wielki reporter składa tu hołd fotografii? Czy próbuje raczej bronić autonomii obu dziedzin jako dwóch rodzajów poznawania? Moim zdaniem, wynika stąd przede wszystkim teza o samowystarczalności słowa pisanego, pogląd, że samymi słowami można osiągnąć pożądany obraz. Nie ma tu nawet sugestii, że zdjęcie mogłoby ilustrować tekst. Zresztą, czy reportaże Ryszarda Kapuścińskiego wymagają ilustracji?
Ciekawe wydaje mi się spostrzeżenie autora, że fotografia jest aktem agresji ( doskonale ujmuje to język angielski, gdzie zdjęcia się strzela – to shot a picture). Robiąc zdjęcie wchodzi się w posiadanie cząstki fotografowanej osoby. Poza tym, przedstawiciele niektórych religii nie pozwalają się fotografować. Łatwo zrozumieć więc wahania Kapuścińskiego: „nie zawsze potrafię przełamać wewnętrzny opór, jaki czuję w chwili, kiedy mam fotografować innych, nieznanych mi ludzi”. Opowiada się więc autor za eliminacją, jeśli to tylko możliwe, elementu agresji. Stwierdza, że „robienie zdjęć ( ) musi być działaniem wspólnym, fotografię tworzymy razem – ja naciskając spust aparatu, i obiekt, który mam przed sobą. Dopiero z tego porozumienia, z tej wspólnoty może powstać zdjęcie o jakie mi chodzi”.
Po takich wyznaniach oczekiwałbym, że Ryszard Kapuściński nie będzie epatować nas obrazami afrykańskiej tragedii. I w zasadzie tak robi – większość fotografii jest owocem „porozumienia”, przedstawia ludzi uśmiechniętych i pogodnych, a przemoc i głód, by wymienić dwie wielkie plagi afrykańskiego kontynentu, obecne są w książce w sposób subtelny i nienachalny. Jest jednak przykry wyjątek: na stronach 58-59 znajdujemy zdjęcie rozkładającego się trupa żołnierza. Nie dość, że nic ono nie wnosi do naszej wiedzy o Afryce, to jeszcze niweczy całą ideologię „działania wspólnego”. To zdjęcie jest zupełnie niepotrzebne, nawet jeśli Ryszard Kapuściński chciał nami wstrząsnąć. Zrobił to obrazami musztry dzieci-żołnierzy.
Zastanawiające, że poza zdjęciem brodatego misjonarza w albumie nie ma białych. Bez względu na to, co sądzimy o ich roli w historii Afryki, żyją tam od dawna i są jej istotną częścią.
Wiele fotografii Z Afryki jest naprawdę pięknych. Wydaje mi się jednak, że lepiej nie oczekiwać spotkania z Afryką nieznaną. World Press Photo, National Geografic, dziesiątki reportaży pokazały nam już tak wiele, a wciąż jesteśmy bombardowani różnymi obrazami Afryki. Afryka się nam opatrzyła, można powiedzieć, że w pewnym sensie zbanalizowała. Kiedy jednak mamy przed sobą zdjęcia Kapuścińskiego, instynktownie szukamy w nich dodatkowej głębi, innego wymiaru. Chyba na próżno. Szukajmy ich raczej w jego reportażach. Opis wciąż jeszcze może nas zaskoczyć, odkryć przed nami coś, czego nie wiemy, obraz – już raczej nie. Wszystko zostało już sfotografowane, ale jest jeszcze wiele do powiedzenia.