Autor: Marian Turski
źródło: „Nowe Książki” numer 14
data publikacji: 1963-07-31
” … Ty maluj dobrze!” Marian Turski
„Nowe Książki” numer 14, 31.07.1963
Przez wiele lat w literaturze światowej reportaże polityczne z Afryki utrzymane były w tonacji bądź białej bądź czarnej. Niewiątpliwie w celu przeciwstawienia się relacjom pisanym z pozycji białego człowieka kolonisty – ludzie lewicy nie szczędzili w opisach białej, żeby nie rzec – różowej farby. Czasy się zmieniają… metoda uległa niewielkim przemianom. Rzecz w tym, że kształtowanie się państw afrykańskich zrodziło nowe zjawiska, nowe wzajemne stosunki wewnątrz społeczeństw – integrowanych dawniej wskutek przemocy i polityki zglajchszachtowania, stosowanej przez białych kolonistów. Krótko mówiąc: w młodych państwach afrykańskich – niezależnie od tego, że darzymy ich ruch wyzwoleńczy sympatią i poparciem – występują zjawiska społeczne, które nie powinny stanowić niespodzianki dla ludzi, znających O pochodzeniu własności prywatnej, rodziny i państwa Engelsa i Państwo i rewolucje Lenina. Mimo to – zapewne ze szlachetnych pobudek – nasi autorzy unikają reportażu politycznego, który mógłby zawierać krytyczne obserwacje (nie mam na myśli oczywiście takich krajów, jak Kongo Brazzaville czy Afryka Południowa, gdzie rządzą kreatury i dokąd – dodajmy na marginesie – Polak i tak wyjazdowej nie otrzyma). Owszem, zdarzają się ciekawe relacje, ale i te sprawiają wrażenie, że zostały napisane raczej przez wprawnie władających piórem turystów aniżeli reporterów.
Dość wstępów. Ryszard Kapuściński pisze inaczej. Nie znaczy to, że jego reportaże wyprane są z egzotyki, ze nie ma w nich wspominków i paralel historycznych. Różnica i przewaga jego pisarstwa polega na tym, że nie pejzaż afrykański jest głównym przedmiotem jego zainteresowań i zachwytów, przy czym, ludzie, ich obyczaje i stosunki wzajemne stanowią potrzebny warsztatowo w celu dopełnienia obrazu – sztafaż, lecz na odwrót. Odnosi się wrażenie, że autor spędził w Afryce cały czas na rozmowach z mieszkańcami bądź na ich podsłuchiwaniu. Ponieważ to było niemożliwe – Kapuściński nie zna języków afrykańskich – tym bardziej podziwiam jego (graniczącą z intuicją) zdolność obserwacji.
Ale to jeszcze nie wszystko. Większość autorów, wyjeżdżając za granicę wyłącza się – jak to się mówi – ze spraw naszych codziennych, tj. Polskich (co ma również dodatnie strony). Pomijając różnice światopoglądowe – ich utwory niewiele różnią się od podobnych, napisanych przez dziennikarzy z innych krajów europejskich. Kapuściński inaczej. On nosi zawsze Polskę w sercu (proszę odczytać to zdanie bez doszukiwania się patosu), kiedy patrzy na Afrykę. Kapuściński pisze o Afryce „językiem Polski”, a jednocześnie Afryka stanowi dlań pretekst do przedstawienia własnych refleksji na tematy krajowe. Wrażenie to potęguje jeszcze fakt, że autor posługuje się najpiękniejszym językiem ulicy warszawskiej. Boże broń – wiechowym, wymuszonym, w istocie sztucznym językiem gwarowym. Język Kapuścińskiego jest autentycznie codzienny, prosty – tak jak gdyby ta Afryka, o której opowiada, znajdowała się tuż obok: na Powiślu, na Woli, na Targówku – a przecież daje do zrozumienia, że jest ona daleko, że jest inna, o odmiennych proporcjach i wymiarach, o konwencjach, których nie trzeba ganić ani śmiać się, że są tak niepodobne do naszych.
Na koniec – a może od tego trzeba było zacząć – Kapuściński pisze nowocześnie. Co to znaczy? Powiem tak, jak to rozumiem: zwięźle, lakonicznie, niesłychanie skrótowo, bez wody i bez waty, operuje zwarta metaforą. Ufa czytelnikowi, że pojmie autora w pół słowa. Jak Kobylińskiemu w „Polityce” – Kapuścińskiemu (notabene również współpracownikowi „Polityki”, w której Czarne gwiazdy w większości były publikowane) wystarcza jedno zdanie, podczas gdy ktoś inny musiałby napisać cały artykuł. Czytając Czarne gwiazdy, robiłem wypisy, aby przedstawić czytelnikowi próbkę. Przykro, ale w istocie jest to niemożliwe. Po pierwsze dlatego, że jest ich za dużo: owe próbki, cytaty zajęłyby co najmniej jedna trzecią zawartości książeczki. Musiałbym po kolei przeczytać: i rozważania, dlaczego musi się pić pod tropikiem (z rozdziału Hotel Metropol), i opowiadanie starego kolana na garden-party ( z rozdziału Bon ton…), i opis brunatnej patelni, czyli wiecu (z rozdziału Bezdomny z Haarlemu), i refleksje na temat hierarchii (z rozdziału Dzień ministra) i obrazek o sznurówce, czyli o opozycji (z rozdziału Gwardia…) … Stop! Wyliczam przecież kolejne tytuły rozdziałów, a to nie ma żadnego sensu.
Opowiadają o Styce, że Madonny malował zawsze na klęczkach. Pewnego razu jego przyjaciel obejrzawszy świeżo namalowany obraz, który snadź nie przypadł mu do gustu, poradził: „Słuchaj, Styka; ty nie maluj na klęczkach, ty maluj dobrze!” Kapuściński – nie ulega to dla mnie wątpliwości – maluje dobrze.