Fragmenty książki „Czarne Gwiazdy”

Dzień ministra

Reportaż z tomu „Czarne gwiazdy”

Droga wolna, ani policjanta, ani sekretarki, ani drzwi. Nawet drzwi.

Odchylam wzorzystą zasłonkę i wchodzę. Gabinet ministra w ciepłym półmroku. On sam stoi przy biurku i porządkuje papiery. Te zmiąć i do kosza, te wygładzić i do teczki. Szczupła, drobna postać, koszulka gimnastyczna, krótkie spodenki, sandały, kwiecista kente przez lewe ramię, nerwowe ruchy.

To Kofi Baako, minister Oświaty i Informacji.

Jest najmłodszym ministrem w Ghanie i w całej Wspólnocie Brytyjskiej. Ma 32 lata i swoją tekę dostał przed trzema laty. Jego gabinet znajduje się na drugim piętrze gmachu ministerstwa. Tu hierarchii stanowisk odpowiada drabina pięter. Im wyższa osobistość, tym wyższe piętro. Bo na górze jest przewiew, a w dole powietrze kamienne, nieruchome. Więc na parterze duszą się białe kołnierzyki, nad nimi dyrektorzy departamentów mają już leciutki cug, a u samej góry chłodzi ministrów właśnie ten wymarzony przewiew.

Do ministra może przyjść kto chce. I kiedy chce. Jeden z drugim, jak ma sprawę, przyjeżdża do Akry, dopyta się, gdzie tu minister, np. od rolnictwa, idzie, odchyla zasłonkę, siada przed urzędową osobą i wyłuszczą, co go trapi. Nie zastanie osoby w urzędzie to znajdzie ją w domu. Nawet lepiej, bo tam dostanie obiad i coś do napicia. Ludzie czuli dystans wobec białej administracji. Ale teraz są swoi, można się nie krępować. Mój rząd, to musi mi pomóc. Żeby pomógł, musi wiedzieć w czym. Żeby wiedział, muszę przyjść i wyjaśnić. Najlepiej samemu, osobiście i wprost. Nie ma końca tym interesantom. – Dzień dobry! – powiedział Kofi Baako. – Skąd to?

– A z Warszawy.

– Wiesz, mało brakowało, żebym tam był. Bo ja zjeździłem całą Europę: Francja, Belgia, Anglia, Jugosławia. W Czechosłowacji czekałem na wyjazd do Polski, ale Kwame przysłał telegram, że mam wrócić na zjazd partii.

Siedzieliśmy przy stole, w jego gabinecie, tym bez drzwi i bez okien. Zamiast tego były okiennice z rozsuniętymi szparami, przez który ciągnął słaby przewiew. Niewielki pokój zawalały papiery, akta, broszury. W kącie tkwiła szafa pancerna, na ścianach wisiało parę portretów Nkrumaha, na półce stał głośnik u nas zwany kołchoźnikiem. Przez ten głośnik łomotały tam-tamy, aż w końcu Baako go wyłączył.

Chciałem, żeby mi opowiedział o sobie, o swoim życiu. Baako ma ogromny mir wśród młodych. Lubią go za to, że jest dobrym sportowcem. Gra w nożną, w krikieta, jest mistrzem Ghany w ping-pongu. Często chodzi do Community Center (taki MDK w Akrze) i tam tłucze w białą piłeczkę.

– Zaraz – powiedział – tylko zamówię Kumasi, bo jadę tam jutro na mecz.

Zadzwonił na pocztę, żeby mu dali połączenie. Nie dali, kazali czekać.

– Wczoraj byłem na dwóch filmach – mówi do mnie ze słuchawką przy uchu – chciałem zobaczyć, co to grają. Puszczają takie filmy, na które szko-niacy nie powinni chodzić. Muszę wydać zarządzenie, aby młodzieży zabronić oglądania takich rzeczy. A dzisiaj od rana wizytowałem w mieście stoiska z książkami. Widzisz, rząd ustala niskie ceny na szkolne podręczniki. A mówią, że sprzedawcy te ceny podnoszą. Poszedłem sprawdzić. Tak, sprzedają drożej, niż powinni.

Znowu zadzwonił na pocztę.

– Słuchajcie, czym wy się tam zajmujecie? Ile mam czekać? Może nie wiecie, kto dzwoni? Kobiecy głos w słuchawce odpowiedział: – Nie.

– A ty kto jesteś? – zapytał Baako.

– Dyżurna telefonistka.

– No to ja jestem ministrem Oświaty i Informacji, Kofi Baako.

– Dzień dobry, Kofi! Zaraz dostaniesz połączenie. Już rozmawiał z Kumasi. Patrzyłem na jego książki złożone w małej szafce: Hemingway, Lincoln, Koestler, Orwell, Popularna Historia Muzyki, Słownik Amerykański – wydanie kieszonkowe, kryminały.

– Czytanie to moja pasja. W Anglii kupiłem sobie Encyclopaedia Brilannica i teraz czytam po kawałku. Nie mogę jeść nie czytając, książka musi leżeć przede mną otwarta.

Po chwili:

– Jeszcze większe hobby to fotografia. Zdjęcia robię zawsze i wszędzie. Mam więcej niż dziesięć aparatów fotograficznych. Jak idę koło sklepu i widzę nowy aparat, zaraz muszę kupić. Dzieciakom sprawiłem projektor i wieczorem wyświetlam im filmy.

Ma czworo dzieci, od dziewięciu do trzech lat. Wszystkie chodzą do szkoły, to najmłodsze już też. Nie jest to nic osobliwego, jeżeli trzyletni berbeć zostaje uczniakiem. Zwłaszcza kiedy łobuzuje, matka oddaje go do szkoły, żeby mieć spokój.

Sam Kofi Baako poszedł do pierwszej klasy mając trzy lata. Ojciec jego był nauczycielem i wolał mieć chłopca pod okiem. Szkołę skończył i wysłano go do gimnazjum w Cape Coast. Został nauczycielem, potem urzędnikiem. W końcu 1947 roku Nkrumah wraca do Ghany. Baako słucha, o czym mówi ten człowiek. Mówi on o niepodległości. Wtedy Baako pisze artykuł „Moja nienawiść do imperializmu”. Artykuł drukuje dziennik partyjny „Accra Evening News” i Baako zostaje wyrzucony z pracy. Ma wilczy bilet, nigdzie go nie zatrudnią, obija się po mieście. Następuje spotkanie z Nkrumahem. Kwame powierza mu stanowisko redaktora naczelnego „Cape Coast Daily Mail”.

Kofi ma dwadzieścia lat.

Pisze artykuł „Wołamy o wolność” i idzie do więzienia. Poza nim aresztują Nkrumaha i kilku aktywistów. Siedzą trzynaście miesięcy, w końcu zostają uwolnieni. Dzisiaj grupa ta stanowi rząd Ghany.

Baako będzie szybko awansował. W 1952 roku jest członkiem rady miejskiej Cape Coast, następnie sekretarzem partii, jeszcze wyżej: sekretarzem politycznym Nkrumaha. Mając 26 lat zostaje przewodniczącym frakcji parlamentarnej, uformowanej przez rządzącą dziś partię. W 1957 roku (wiek: 29 lat) obejmuje stanowisko ministra w wolnym już kraju. Jest dziś poza tym członkiem kierownictwa CK partii, członkiem parlamentu i dyrektorem Biura do Spraw Afrykańskich, coś jakby drugiego MSZ w Ghanie.

Teraz mówi o sprawach ogólnych:

– Ponad 30 procent ludzi w kraju umie czytać i pisać. Chcemy przez 15 lat zlikwidować analfabetyzm. Są trudności: brak nauczycieli, książek i szkół. Szkoły są dwojakiego rodzaju – misyjne i państwowe. Ale wszystkie podlegają rządowi i jest jedna polityka oświatowa. Poza tym: za granicą kształci się 5 tysięcy naszych studentów.

Z nimi jest tak, że często wracają i już nie mają z ludem języka. Patrz na opozycję. Przywódcy opozycji to wychowankowie Oxford i Cambridge.

– Czego chce opozycja?

– A bo ja wiem? Uważamy, że opozycja jest potrzebna. Przywódca opozycji w parlamencie otrzymuje pensję od rządu. Pozwoliliśmy zjednoczyć się tym wszystkim opozycyjnym partyjkom, grupom i grupkom w jedną partię, żeby byli silniejsi. Stoimy na stanowisku, że każdy, kto chce, ma prawo stworzyć w Ghame partię polityczną, z tym aby nie opierała się ona o zasadę rasy, religii czy plemienia. Każda partia może u nas używać wszystkich środków konstytucyjnych, aby zdobyć władzę polityczną. Ale, rozumiesz, przy tym wszystkim nie wiadomo, czego opozycja chce. Zwołują wiec i krzyczą: my mamy Oxford, a taki Kofi Baako nie skończył nawet gimnazjum, bo go wylali za strajk. On jest dziś ministrem, a ja niczym. Ale jak zostanę ministrem, to Baako będzie dla mnie za głupi, żebym go zrobił bodaj gońcem. Ludzie tego gadania nie słuchają, bo takich Kofi Baaków jest tutaj więcej niż wszystkich opozycjonistów razem wziętych.

Powiedziałem, że będę się zbiegał, bo czas na obiad. Spytał, co robię wieczorem. Miałem jechać do Togo.

– Co tam – machnął ręką – przyjdź na zabawę. Dzisiaj Radio robi zabawę.

Nie miałem zaproszenia. Poszukał kawałka kartki i napisał: „Przyjąć Ryszarda Kapuścińskiego, dziennikarza z Polski, na Waszą zabawę – Kofi Baako, Minister Oświaty i Informacji”.

– Masz, ja tam też przyjdę, zrobimy trochę zdjęć. Warta u bram gmachu Radia oddała mi wieczorem sprężyste honory i zasiadłem z kolegą przy specjalnym stoliku. Zabawa była w pełnym biegu, saksofony wrzeszczały w kolorową noc, kiedy zajechał pod parkiet (to było w ogrodzie) szary „Peugeot”, z którego wysiadł Kofi Baako. Był ubrany tak samo jak w ministerstwie, tylko pod pachą trzymał czerwony dres, bo tej nocy jechał do Kumasi, mógł zmarznąć. Znali go tu świetnie. Baako jest ministrem szkół, wyższych uczelni, prasy, radia, wydawnictw, muzeów, wszystkiego, co jest nauką, kulturą, sztuką i propagandą w tym kraju.

Rychło znaleźliśmy się w tłumie. Usiadł, żeby wypić Coca-Colę. Zaraz poderwał się.

– Chodź, pokażę ci moje aparaty.

Otworzył bagażnik samochodu i wyciągnął walizkę. Położył ją na ziemi, uklęknął i otworzył. Zaczęliśmy wyjmować aparaty i rozkładać je na trawie. Było ich piętnaście.

Wtedy podeszło dwóch chłopaków, trochę podpitych.

– Kofi – zaczął jeden z pretensją – kupiliśmy bilet, a tu nas nie chcą wpuścić, bo nie mamy marynarek. To po co sprzedali nam bilet?

Baako wstał, żeby odpowiedzieć.

– Słuchajcie, ja jestem za wielki człowiek do takich spraw. Tu jest mnóstwo małych facetów, niech oni załatwiają te małe sprawy. Ja mam na głowie zagadnienia państwowe.

Ta dwójka odpłynęła chybotliwie, a myśmy poszli robić zdjęcia. Wystarczyło, że pokazał się obwieszony aparatami. Już wołano go od stolików, prosząc o zdjęcie.

— Kofi, zrób nam.

– Nam!

– I nam też.

Krążył, wybierając miejsca, gdzie były co ładniejsze dziewczęta, ustawiał je, kazał się śmiać i strzelał fleszem. Znał je po imieniu: Abena, Ekwa, Esi. One witały się podając mu rękę, nie wstając, wzruszając ramionami, co jest tu wyrazem zalotnej kokieterii. Baako szedł jednak dalej i zrobiliśmy wtedy dużo zdjęć. Spojrzał na zegarek.

– Muszę jechać. Chciał zdążyć na mecz.

– Przyjdź jutro, to wywołamy te zdjęcia. „Peugeot” błysnął światłami, zniknął w m mroku, a zabawa wirowała do świtu.

Czombe

Reportaż z tomu „Czarne gwiazdy”

Murzyn, kiedy się wstydzi, zamyka oczy. Cała Afryka zamyka oczy na dźwięk słowa: Czombe. U nas nie docenia się Czombego. Mówimy, że to zdrajca. Czombe nie jest zdrajcą, bo nigdy nikogo nie zdradził. Czombe nie zdradził ludu: zawsze go nienawidził. Czombe nie zdradził Lumumby: zawsze mu mówił, że go spali na stosie. Czombe był przeciw jedności i przeciw wolności, więc tych ideałów też nie musiał zdradzać. Czombe od początku był tym, czym jest – łotrem. Ale jeśli w łotrostwie można osiągnąć wielkość, to Czombe ją osiągnął. Jest to na pewno polityk wybitny. Czombe przerasta o głowę wszystkich Mobutów, Kasavubów, Kalondlżich razem wziętych i podniesionych do potęgi dziesiątej.

Afryka śmieje się z Mobutu, bo to jest postać satyryczna. Opowiadał mi ktoś z ONZ, jak to raz wybuchła strzelanina w Leo i Mobutu przyleciał spłakany do kwatery Dayala. Szlochał i prosił, żeby go schować: bo to, mówił, na pewno zamach na mnie. Płakał tak do wieczora, aż ucichły strzały. Mobutu o byle co ma pietra.

Afryka nie śmieje się z Czombego. Afryka go nienawidzi. Bowiem Czombe drażni najczulszy nerw Czarnego Lądu, a jest nim separatyzm. Cały neokolonializm liczy na to, że młode rządy afrykańskie będą skłócone, chwiejne, podmywane falami antagonizmów plemiennych. I Czombe wychodzi naprzeciw tej nadziei. Czombe jest ideologiem rozbicia i dzielenia kontynentu na kawałki. Trybuną Czombego jest radio. Radiostacja Nkrumaha działa w zasięgu pięciu milionów słuchaczy. Radiostacja Gizengi działała w zasięgu stu tysięcy słuchaczy. Potężna radiostacja Elisabethyille pracuje w zasięgu całego kontynentu. Od świtu do nocy co pół godziny nadaje ona w języku francuskim, angielskim i kiswahili taki komunikat:

Tu radio Katanga! Tu Elisabethville, stolica niepodległego państwa Katangi, w której prezydent Czombe i jego lud walczą z (komunizmem o wolność Katangi i Afryki.

Poza komunikatem radio nadaje jeszcze przemówienia Czombego i dzienniki. Reszta to muzyka. Kiedyś po takim komunikacie zagrali poloneza As-dur Szopena.

Czombe mówi, że każde plemię ma prawo stworzyć własne państwo. W Afryce trafi się takie ucho, dla którego ta melodia zabrzmi słodko. Afryka ma swoją reakcję, tak samo jak ma ją Anglia i Francja. Nie ma tu czego ukrywać. Tylko kryterium jest inne, swojskie. Reakcyjny jest ten polityk, który interes plemienia stawia ponad wszystko. Taki plemiennik nie może liczyć na poparcie walczącej Afryki i dlatego szuka wspomógł u obcych. W ten sposób koło się zamyka. Czombistów można znaleźć w każdym kraju na południe od Sahary, tylko nie mają oni warunków, żeby się ujawnić. Są jednak i w Ghanie, i w Nigerii, i w Tanganice. Nie jest ich wielu, ale wykorzystują rzeczywiste sentymenty plemienne i żywe niechęci międzyplemienne. Dla Nkrumaha czy Azikiwe Katanga to nie tylko sprawa Konga.

Czy ktoś z czarnych poprze Czombego? Nigdy w życiu! Może jeden ksiądz Fulbert Youlou, prezydent Konga Brazza, ale to nie jest osoba, o której warto mówić. Tak więc Czombe zażywa goryczy samotności, ponieważ nienawidzi go również trzy czwarte własnej Katangi.

W tej Katandze chodził kiedyś od wioski do wioski kupiec wędrowny, sprzedawca soli, guzików i brzytew. Kramik swój trzymał w miednicy, a miednicę nosił na głowie. Taki jest zwyczaj na całym kontynencie. Był ten człowiek o tyle dziwolągiem, że w Afryce handel jest domeną kobiet. Z mężczyzny, który handluje, kpią tam, bo to znaczy, że nie potrafi sobie znaleźć kobiety, która by za niego handlowała, a jemu tylko przynosiła pieniądze. On tymczasem robił pieniądze sam i miał do tego dobrą rękę. Interes szedł, kapitalik podrastał. Wkrótce handlarz przestał wędrować, założył sklep, a potem zarejestrował całą firmę. Nazywała się ona „Societe Tshombe et Fils”. Właściciel firmy, stary Czombe, miał tych synów czterech. Zawsze był zapatrzony w milionerów. Wielkim nazwiskiem w Katandze jest wtedy Moise Levy, potentat i bankier. Stary daje więc na imię jednemu z synów – Moise.

Moise Czombe urodził się 10 listopada 1919 roku w Musumba. Musumba leży w zachodniej Katandze, blisko granicy Angoli. Jest to wioska, ale wioska znana, bo mieszka w niej Mwata Yamvo Yava Nawet III, wielki mwami Cesarstwa Lundów. Lundowie są plemieniem osiadłym w zachodniej Katandze, a częściowo w Angoli i Rodezji. Dzisiaj nie stanowią licznej grupy, ale mają tradycję królewską sięgającą XVI wieku. Byli już wtedy silnie zorganizowanym cesarstwem. Podbili mnóstwo plemion. Do dziś mają wasali i Mwata Yamvo, stary ponury mruk, przyjmuje od nich daniny, które mu z Rodezji przywożą samolotami. Czombe pochodzi z tego plemienia Lundów i jest bliskim kuzynem cesarza. Zresztą później ożenił się z cesarską córką, z którą ma dziesięcioro dzieci. Lundowie rozszerzali swoje panowanie drogą intryg i okrucieństw, więc barbarzyństwa Czombego są mu niejako wrodzone.

W 1919 roku epopea Katangi dopiero się zaczyna. Więcej tu jeszcze lwów niż kopalń. Nie ma samochodów, nie ma kolei, karawany wloką się przez wypaloną słońcem sawannę. Moise kończy szkołę i gimnazjum metodystów w Sandoa. Miło będzie później przyjąć fakt, że on, metodysta, wysłuchał przecież mszy świętej uroczystej w katedrze franciszkanów w Elizabethville, która odbyła się 21 lipca 1960 roku na intencję ocalenia Katangi i Belgii przed piekielnikiem Lumumbą. Po skończeniu gimnazjum chce studiować prawo, ale Belgowie mu nie dają. Zostaje więc księgowym w firmie swojego taty. Tymczasem tata Czombe dobił się ogromnego majątku. Belgowie nie dopuszczali, aby czarni się bogacili. W Kongu nie było w ogóle miejscowej burżuazji. Rodzina Czombe jest tu zupełnym wyjątkiem. Tata miał mnóstwo sklepów, składów, plantacji, dostąpił nawet jedynego w swoim rodzaju zaszczytu: posiadał w Elisabethville hotel dla białych. – Był to wypadek bez precedensu na czarnym kontynencie. Kapitał taty obliczano na wiele milionów franków. Być może Czombe był największym czarnym milionerem w Afryce!

Taką fortunę przejął syn od ojca. Jest rok 1949. Moise Czombe, przyszły prezydent, ma lat 30. Opowiadają, że kiedy krawiec przynosił młodemu Scheiblerowi ubranie, to dostawał 10 złotych. Kiedyś zaniósł ubranie staremu Scheiblerowi i dostał tylko złotówkę. „Jak to? – zdumiał się krawiec – syn pański daje mi zawsze 10 złotych!” „Mój drogi – odpowiedział stary – mój syn ma ojca a ja jestem sierota”. Otóż Czombe postępuje tak jak młody Scheibler. Wydaje na prawo i lewo. Używa ile może. Krążą legendy o życiu, jakie Czombe prowadził.

W dodatku nie umiał kierować interesem, kapitał kurczył się, plantacje zamykano, sklepy brali inni. Przyszedł krach, Czombe stał się bankrutem. Chciał coś ratować, zaczął robić nadużycia, fałszował czeki, wszystko się wydało i wybuchł skandal. Finansowo zjechał do zera, miał potworne długi, groził mu proces.

Cóż więc robi Moise Czombe, przyszły prezydent, który będzie walczył z komunizmem? Otóż idzie do Unione Miniere. W cudownej rezydencji Unione Miniere siedzi w zacisznym gabinecie główna figura Towarzystwa, mocarz Katangi – Jules Cousin. Cousin jest suchym, schorowanym dziadkiem i jeździ co roku do Vichy na kurację wątroby. Dziadunio, który mógłby od ręki kupić sobie na własność pół Brukseli, przyjmuje teraz tego wykolejeńca, tego bankruta i przestępcę, albowiem jest człowiekiem przewidującym. „Jak ci na imię, synu, pyta dziadzio Cousin, bo ojca twojego to ja ho, ho znałem”.

Z tej rozmowy Czombe wychodzi na powrót milionerem, długi są spłacone, o żadnym ściganiu nadużyć nie ma mowy. Kończy się rok 1958, ten sam, w którym Lumumba zakłada swoją partię i woła na wiecu w Leopoldville: żądamy dla Konga wolności! Polityka, pisze „Times”, która dotąd jechała tam na żółwiu, pędzi teraz skokiem zająca. Czombe też chwyta nowe wiatry. Jest członkiem rady prowincji Katangi, i członkiem rady okręgowej Sandoa (coś jakby naszym radnym powiatowym). Ale to za mało w takich czasach, kiedy kto żyw ma ambicje stworzenia własnej partii. I Czombe tworzy partię.

11 lipca 1959 roku powstaje w Kolwezi „Zgromadzenie Katangijskie”, częściej zwane – Conakat. Czombe zostaje przewodniczącym Conakatu. Partia ogłasza swoją deklarację, w której mówi: „stoimy na pozycjach federalizmu”. Conakat nie ma żadnych ambicji ogólnonarodowych. Przeciwnie, zwalcza takie ambicje. Czombe nie chciał nigdy całego Konga. Czombe chciał zawsze mieć Katangę. Na brukselskiej konferencji okrągłego stołu jest to jedyny polityk, który mówi o tym wprost. Nie boi się stanąć przeciw wszystkim, bo ci wszyscy go nie obchodzą. Czombego obchodzi Czombe.

Plan oderwania Katangi nie został wymyślony po przyznaniu Kongu niepodległości. Była to koncepcja, z którą od dawna obnosili się ultrasi z Katangi, bo chcieli mieć własny, przebogaty folwark. Jedną z wersji tego planu było połączenie Katangi z Rodezją. Katangę z Rodezją łączy miedź. Wspaniały pas miedzi przecina granica na pół. Produkcja miedzi w całym tym pasie zajmuje drugie miejsce na świecie. Czombe jedzie do Rodezji i spotyka się tam z premierem Royem Walenskym. Walensky jest synem polskiego emigranta. Waży 130 kilo. Wielki chłop, który pół życia był bokserem, a pół – kolejarzem. Niestety, jest to jeden z najgorszych drani, jakich zna Afryka. Rasizm Walensky`ego jest wprost patologiczny. Za największe nieszczęście uważa Walensky to, że Murzynów jest w Afryce za dużo i dlatego nie da się ich wybić. Poza tym – kto by wtedy pracował? Teraz spotyka się z Czombem, choć ten ma czarną skórę. Ale to jest polityka.

Plan połączenia Katangi z Rodezją został storpedowany przez Brukselę. Czombe wycofał się po cichu. W maju, który przyniósł Lumumbie triumf wyborczy, Czombe pojechał do USA na zaproszenie Waszyngtonu. Taka wycieczka nazywa się krajoznawczą… W czerwcu Czombe kręcił się koło Lumumby, bo chciał dal Katangi trzech ministerstw w rządzie centralnym: obrony, gospodarki i państwa. Dostał tylko jedno – gospodarki. Obraził się, wyjechał, wrócił i znowu wyjechał.

11 lipca 1960 r. proklamował secesję Katangi. W przemówieniu radiowym, wygłoszonym tego dnia w Elisabethville, Czombe powiedział: „W obliczu groźby ze strony centralnego rządu podporządkowania nas woli komunizmu rząd Katangi postanowił proklamować niepodległość. Niepodległość ta jest całkowita… Katanga zwróciła się do Belgii z propozycją jedności gospodarczej…

Zwracamy się do Belgii z propozycją kontynuowania finansowej, technicznej i militarnej pomocy oraz prosimy o pomoc w przywróceniu porządku publicznego i bezpieczeństwa”.

Secesja Katangi była dla Lumumby ciosem strasznym. Czombe zamordował Lumumbę dwukrotnie. Wtedy, 11 lipca – dyplomatycznie, i potem 17 stycznia – dosłownie.

Anglicy mówią o Czombem: money-minded, co znaczy, że każda jego myśl szeleści pieniądzem. Od razu po ogłoszeniu się prezydentem wziął od Umone Miniere 1250 milionów franków belgijskich. Czombe ma swoje pismo, które nazywa się „Uhaki” (Prawda). Otóż na fotografii w tym piśmie widzimy prezydenta obsypanego pieniędzmi Katangi, na których wydrukowany jest portret Czombego po obu stronach banknotów.

Czombe bardzo lubi patrzeć na siebie. W jego rezydencji, a jest to bajeczna willa Unione Miniere w Elisabethville, całe ściany od sufitu do podłogi zawieszone są portretami Czombego. Czombe sprowadza malarzy skąd może, żeby mu robili portrety. Malarze nie mogą pofolgować fantazji, bo Czombe wymaga od nich realizmu. Na wszystkich portretach Czombe ubrany jest we frak. W ogóle rzadko ukazuje się w zwykłym ubraniu. Jest wysoki, postawny, pompatycznie elegancki. Tylko twarz ma brzydką, trochę komiczną a trochę wstrętną.

Wielką dumą prezydenta jest jego gwardia. Dla tej gwardii szyto ubiory w Europie na wzór uniformów, jakie nosili kirasjerzy. Gwardia ma olbrzymie złocone hełmy z wielkimi kitami. Koni dosiada wspaniałych. Gwardia nosi szable i kiedy jedzie na motocyklach, to też z szablami.

Czombe nie znosi Kasavubu, 'bo kiedyś wódz Bakongów współpracował z Lumumbą. W czerwcu zeszłego roku na konferencji w Coquihatville Kasavubu kazał aresztować Czombego. Czombe siedział na lotnisku pilnowany przez doborowych żołnierzy Kasavubu. W pewnej chwili zerwał się z fotela i mówi do uzbrojonych po zęby pretorian: „Chodźcie, coś wam pokażę”. Po czym rzucił się na podłogę i zaczął bić czołem o ziemię.

„Patrzcie – mówił – tak Kasavubu płaszczy się przed Belgami”.

Pełzał, skamlał i znowu bił czołem. Żołnierze pękali ze śmiechu.

Kasavubu odgrażał się, że go postawi przed sądem. Ale po miesiącu prezydenci musieli się pogodzić. Ich doradcy nie pozwalają im na kłótnie. Czombe wrócił do Katangi.

Bojkot na ołtarzu

Tłum stoi na placu West End. Tłum stoi w słońcu, pod białym niebem Afryki. Tłum stoi i czeka na Nkrumaha, czarny, cierpliwy tłum, tłum spocony. Ten plac, ta brunatna patelnia w centrum Akry, jest pełen po brzegi. Ostatni próbują się wcisnąć; mało brakuje, a płot grodzący plac zacznie trzeszczeć i dzieciarnia, która obsiadła sztachety, będzie spadać jak banany.

Gorąco, ludzie, mówię wam, tropik jest nie do życia. A wszyscy stoją w słońcu, bo w słońcu jest plac, a na (placu jest trybuna, a na trybunie będzie Nkrumah.

Taki wiec można by bliżej morza. Tam jest przewiew i palmy dają cień. Ale co tam przewiew i palmy, jeśli to by się nie zgadzało z historią. A historia poucza nas, że w 1950 roku Kwame Nkrumah zwołał wiec właśnie na West Endzie. Ludzie przyszli i też stali, i ten żar wisiał nad ziemią, był styczeń, miesiąc upalny, miesiąc suszy. Kwame Nkrumah mówił wtedy o wolności. Ghana musi być niepodległa i o to trzeba walczyć. A są trzy drogi. Droga zbrojnej rewolucji. Tę mówca odrzucił. Droga gabinetowych układów. I tę mówca odrzucił. Jest także droga walki ludu o wolność środkami pokojowymi. Hasło takiej walki padło wówczas właśnie na West Endzie.

A teraz jest rocznica tamtego dnia, święto prawie; premier przemówi i powie to, co wszyscy przywódcy na całym świecie bardzo lubią mówić: ?Nasza droga była słuszna?.

Na placu wkopali wysokie maszty. Masztów jest dwanaście. Na każdym osiem portretów Nkrumaha. Razem: 96 portretów. Jak się zadrze głowę, to można się przypatrzeć. Między masztami nylonowe linki, a na linkach nylonowe chorągiewki. Na chorągiewkach znak holenderskiego piwa ?Heineken?. Taka reklama. Razem wygląda to na wielki statek. Statek nigdzie nie płynie. Tkwi na mieliźnie miasta, ludzie czekają, co dalej.

Dalej na trybunę wchodzą ministrowie i przywódcy rządzącej partii. Na tę okazję ubrani są w mufti, strój, który przypominałby ornat, gdyby był bardziej sztywny i gęściej haftowany. Tłum ożywia się, słychać oklaski. Jeśli ktoś z tłumu jest znajomym albo kuzynem ministra, to (pozdrawia go gromko:

– Halo, Kofi! (to do ministra oświaty, Kofi Baako).

– Halo, Tawiah! (to do sekretarza generalnego partii, Tawiaha Adamafio).

Oni odpowiadają gestem ręki i sadowią się w głębokich fotelach. Wtedy do megafonu ustawionego na trybunie podchodzi pastor. Poznaję go: to Revren Nimako, głowa kościoła metodystycznego w Akrze. Pastor będzie się modlił, bo składa ręce i zamyka oczy. Stare głośniki, rozwieszone na placu, szwankują i chrypią, ale sens modlitwy jest jasny, dziękczynno-błagalny. Pastor dziękuje Bogu, że błogosławił ludowi Ghany. Że miał w pieczy Kwame Nkrumaha. Że wysłuchał próśb z tego zakątka ziem wznoszonych do nieba. A potem pastor prosi, aby Bóg nie zaniechał swoich dobrodziejstw i aby przyszłość tego kraju była za wolą Najwyższego świetlana i niezmącona.

– Amen – mamrocze tłum; a na ulicy wyrostki strzelają dwoma petardami.

Pastor ustąpił i do mikrofonu podszedł K. A. Gbedemah, minister finansów. Powiedział, że musimy czekać, bo wódz jeszcze nie przyjechał, i że ponieważ mamy czas, to on przypomni historię walki o niepodległość Ghany. W połowie tej relacji doniesiono, że jedzie Nkrumah. Tłum zakołysał się, ludzie zaczęli wyciągać głowy, dzieci powędrowały na ramiona starszych. Z fotela na trybunie wstał Tawiah Adamafio i zawołał:

– Towarzysze, jak ukaże się nasz ukochany przywódca, wszyscy pozdrówcie go, wymachując chusteczkami wysoko nad głową. Ooo, ta-a-a-k – pokazał, a tłum przećwiczył dwa razy.

Na trybunie stanął Kwame Nkrumah.

Był w szarej mufti, tak jak na pomniku przed gmachem parlamentu. W ręku trzymał magiczną pałeczkę, obciągniętą skórą małpy, która, jak wierzy się, ma odpędzać od człowieka wszelkie zło i siły nieczyste.

Plac wybuchnął wrzawą. Furkotały chusteczki, ludzie skandowali:

– Jah-hia! Jah-hia! – co znaczyło, że byli zachwyceni. Niemowlaki, drzemiące dotychczas w zawiniątkach na plecach matek, poruszyły się niespokojnie, ale w tym hałasie nie było słychać ich płaczu.

Za Nkrumahem weszło na trybunę, którą obsiadły już tłumy dzieciaków, sześciu policjantów w kaskach motorowych. Dwóch z nich stanęło na rogach podium, a czterech rzędem za fotelem premiera. Rozstawili nogi, ręce założyli do tyłu i tkwili tak nieruchomo do końca wiecu.

Nkrumah usiadł w fotelu, za małym stolikiem, obitym flagą narodową, i plac nagle ucichł. Było ciągle upalnie, w takim klimacie nawet wznoszenie okrzyków jest męczące. Ktoś zaintonował jedną z pieśni partyjnych, ale zanim podchwycili ją inni, na trybunie zjawili się dwaj czarownicy. Jeden z nich to Nai Wolomo, główny czarownik okręgu Ga, w którym leży Akra. Drugiego nie znam. Zaczęli obrządek rytualnym tańcem. Wykonując zaklęte piruety, kłaniali się nisko Nkrumahowi. Pochylając się przed premierem, musieli wypinać się do tłumu, co bawiło ludzi, więc klaskali i wołali znowu:

– Jah-hia! Jah-hia!

Czarownicy przystanęli zmęczeni i wyjęli dwie butelki sznapsa. Sznaps to taka wódka, którą Holandia eksportuje do Ghany, w smaku bimber zakropiony perfumami. Ale teraz sznaps był zaklęty, przemieniony w święty napój, i czarownicy poczęstowali nim Nkrumaha. Premier wstał, wypił kieliszek z rąk czarownika i akt ten ludzie skwitowali nowym aplauzem. Teraz reszta napoju, wśród zaklęć i tajemnych gestów, mających przebłagać złego boga morza, została wylana na głowy najbliższych, jak u nas w śmigus-dyngus.

Zaczęło się przemówienie Nkrumaha (nazajutrz tekst przemówienia ukazał się w dzienniku ?Evenittg News” pod tytułem: ?Nowa biblia dla Afryki?). Nkrumah stanął przed mikrofonem, rozejrzał się po placu i powiedział:

– Wesołych świąt i szczęśliwego Nowego Roku! To był 8 stycznia, więc ludzie wybuchnęli śmiechem. Nkrumah zrobił poważną minę i tłum momentalnie zamilkł. Ludzie czekali wpatrzeni w niego. Teraz Nkrumah zaśmiał się i wszyscy zaśmiali się za nim. Spoważniał i twarze zebranych stały się natychmiast poważne. Uśmiechnął się i tłum był już uśmiechnięty. Zaczął w języku Fanti, że dawno się nie spotykali, ale jak widzi – wszyscy dobrze wyglądają.

– To dzięki tobie, Kwame! – odezwały się głosy. Po tym wstępie obejrzał się do tyłu i na ten znak podszedł do niego Adamafio, dźwigając wysoki pulpit. Na pulpicie leżały kartki z przemówieniem. Było po angielsku. Premier tytułował słuchaczy:

– Towarzysze i panowie!

Mówił twardo, wyraźnie, jednostajnie. Nkrumah jest świetnym mówcą, o oszczędnej, ale dobitnej gestykulacji. Nawet Anglicy twierdzą, że z wielką przyjemnością patrzą, jak przemawia. Jest mężczyzną średniego wzrostu, dobrze zbudowanym, przystojnym. Ma dziś 53 lata. Inteligentna twarz o wysokim czole, mądrym, smutnym spojrzeniu. Nawet kiedy Nkrumah się śmieje, to spojrzenie pozostaje smutne.

– Towarzysze i panowie!

Przypomniał swoje dwie maksymy: osiągnij najpierw królestwo polityczne, a wówczas zdobędziesz resztę, oraz – niepodległość Ghany jest frazesem, dopóki nie jest powiązana ze sprawą całkowitego wyzwolenia kontynentu afrykańskiego.

Kwame powiedział, że jedna bitwa o Ghanę została wygrana: kraj jest wolny. Teraz toczy się druga bitwa ?o obudowanie gospodarki i wyzwolenie ekonomiczne?. Jest ona znacznie trudniejsza i bardziej skomplikowana. Wymaga większego wysiłku, ofiarności i dyscypliny.

Tu przypuścił ostry atak na własne szeregi. Uderzył w biurokratyzm partyjny. W karierowiczów i dygnitarzy.

– Muszę stanowczo ostrzec tych, którzy, postawieni przez partię na odpowiedzialnych i wpływowych stanowiskach, zapominają się i myślą, że są ważniejsi niż sama partia. Muszę ostrzec tych, którzy wstępują do partii sądząc, że mogą wykorzystać to dla osobistych korzyści, dla samowychwalania kosztem partii i narodu.

Uh, to się spodobało! Plac zrobił mówcy wielką owację. Plac krzyczał: – Anko, Kwame! Anko, anko!

– Jeszcze, Kwame, powtórz to, oj, powtórz! Wśród oklasków, zawołań i śpiewów przed trybunę wyskoczył chłopak w koszuli o barwach partyjnych i narodowych zarazem (czerwono-biało-zielonej) i zaczął wykręcać zawrotne salta. Trzy salta |w jedną stronę, zwrot, i trzy w drugą. Nkrumah przerwał mowę, przyglądając się popisom z zaciekawieniem. Trzy salta na plecy, trzy salta w przód. To był dobry akrobata, możecie mi wierzyć. W końcu się zmęczył i oklaskiwany zniknął w tłumie.

Nkrumah przeszedł teraz do ulubionego tematu: mówił o Afryce. Stwierdziwszy, że zasadą polityki zagranicznej Ghany jest i pozostanie idea pozytywnego neutralizmu i nieangażowania się po stronie żadnego z bloków, powiedział, że Ghana będzie dążyć do stworzenia Unii Państw Afrykańskich.

– Potężna fala nacjonalizmu płynąca dziś przez Afrykę jest faktem, który musi być uznany. Siły tej nikt nie jest w stanie powstrzymać. Nacjonalizm afrykański nie ustąpi na cal, dopóki cały kontynent nie zostanie wyzwolony spod obcego panowania.

W czasie przemówienia koło Nkrumaha stał Adamafio – sekretarz generalny partii. Adamafio odbierał przeczytane kartki i zerkał w te, które premier właśnie czytał. Kiedy znajdował miejsce, godne zbiorowego aplauzu, odwracał się do tłumu i podnosił wysoko rękę w geście, który oznaczał: uwaga, za chwilę zaczynamy! Nkrumah dochodził do końca frazy i ręka Adamafia gwałtownie opadała: tłum podnosił wrzawę. Jeżeli entuzjazm wypadł przekonywająco, Adamafio zacierał ręce i mrugał do najbliższych porozumiewawczo.

Nkrumah mówił:

– Musimy być czujni, ponieważ imperializm i kolonializm może przyjść do Afryki w nowym przebraniu. Imperialiści gotowi są przyznawać polityczną niepodległość, ale równocześnie pragną nadal panować nad Afryką w dziedzinie ekonomicznej przez stworzenie kontroli nad życiem gospodarczym nowo wyzwolonych krajów. Nie ma różnicy między imperializmem politycznym i ekonomicznym.

Atakował kolonialistów:

– Prowadzą oni w Afryce politykę tworzenia chwiejnych i słabych, choć niepodległych państw. Wrogowie wolności afrykańskiej sądzą, że w ten sposób uda im się wykorzystać nasze państwa jako marionetki, potrzebne do utrzymania ich (imperialistów) panowania w Afryce.

Tłum wyraził swoje oburzenie. Ludzie wołali:

– Precz! Precz! Prowadź nas, Kwame! – Przemówienie trwało trzy kwadranse. Tłum stał, słuchając i reagując na każde słowo. Kiedy Nkrumah zakończył okrzykiem: ?Niech żyje jedność i niepodległość Afryki!?, w rogu placu orkiestra jazzowa buchnęła donośnym boogie-woogie. Co bliżsi orkiestry zaczęli tańczyć. Boogie niosło się nad placem, wprawiając biodra ludzi w odruchowe kołysanie. Ale przyciszono orkiestrę, bo Joe-fio Myers, sekretarz generalny związków zawodowych, zaczął czytać deklarację lojalności i poparcia, jaką lud pracujący Ghany składał na ręce Kwame Nkrumaha.

Przeciskaliśmy się do wyjścia. Na ulicy, daleko od placu, spotkaliśmy Kodzo. Kodze jest urzędnikiem pocztowym i kibicem boksu. To mój przyjaciel.

– Dlaczego nie przyszedłeś? – spytałem. – Było ciekawie. – Czy Kwame mówił o płacach?

– Nie mówił – przyznałem.

– No widzisz. Po co miałem iść?