Edyta Stępczak
“Uprawiaj wspinaczkę. Uprawiaj kult góry” – to nie zachęta do zajęcia się sportami ekstremalnymi, ale wskazówki – profesjonalne i moralne, jakie daje Ryszard Kapuściński w VI, pośmiertnie wydanym Lapidarium.
Nietrudno dostrzec związek między owym credo, które przyświecało mu do końca, a faktem, że zaszedł tak wysoko. Był zbiorem jednoelementowym, zawsze na czele. O jego bezkonkurencyjności tak pisze w 1978r. Wojciech Giełżyński: “Pośród reporterów, którzy ostro, jak pierwsza liga (ale liga angielska) walczą o prestiżowe lokaty […] można rywalizować o miejsca od drugiego do trzydziestego. Co rok są przetasowania, ale “Kapusta” jest zawsze najwyżej […]” (wywiad-szkic Giełżyńskiego pt.: Czterokrotnie rozstrzelany, przypomina Sławomir Jankowski w: Udzielmy głosu oskarżonemu, Studio opinii, 15-03-2010).
Co zrobić, żeby dogonić Mistrza, albo przynajmniej zmniejszyć dystans, który uwiera ambicję jak kamień w bucie? Nie każdego stać na znojną wspinaczkę; nielicznym starcza talentu, żeby się zbliżyć. Może by go więc tak łap! za nogawkę, ściągnąć w dół, tutaj do nas? Z tej korzystniejszej dla nas perspektywy nasza przeciętność wyda się mniejsza, nie taka ewidentna, a nasze wpadki trochę jakby usprawiedliwione błędami autorytetów – bo skoro oni, tacy wybitni, a jednak to, tamto i siamto, to i nam się przecież może zdarzyć.
Artur Domosławski zdaje się reprezentować tendencję hołdującą ściąganiu innych w dół, kiedy zbyt stromo, żeby samemu piąć się na szczyt; taktykę uśredniania, aby poczuć się lepiej przy niedoścignionym – przeciwną wyznawanej przez Kapuścińskiego zasadzie wspinaczki, kultu góry.
Czy zmniejszyła się odległość? Wręcz przeciwnie. “Kapusta” znów się wysforował, pognał do przodu. Jak to osiągnął tym razem? A tak, że sam przenigdy nie okazałby podobnej małostkowości, targowej krzykliwości, niedyskrecji, bezprawnego grzebania w czyjejś intymności. Działanie w myśl prymitywnej satysfakcji z pokazania czyjejś słabości, kiedy trudniej dowieść własnej wielkości, nie było jego udziałem.
– “Nie zajmuj się głupstwami. Głupstwo, błahość ściąga cię w dół. […] Uprawiaj wspinaczkę. Uprawiaj kult góry” – szedł za radą przyjaciela. Dlatego nie wchodził w polemiki, szarpaniny, nie zgłębiał niuansów sympatii i antypatii; robił swoje, poświęcał się twórczości, nie zbaczał z drogi ku górze. – “Wyjście w świat dawało mi komfort spoglądania na Polskę z dalekiej perspektywy […] mogłem zachowywać dystans do swarów, kłótni. Nie orientowałem się i nie chciałem się orientować w tym, kto kogo nie lubi i dlaczego. Ja ludzi lubię […]” (Cyt. za: Witold Bereś, Krzysztof Burnetko Ryszard Kapuściński: Nie ogarniam świata).
– “Najtrudniejsze: nie dać się oblepić codziennością, ogłuszyć banałem, brednią. Trzeba stłumić w sobie niepotrzebną ciekawość rzeczy miałkich, jałowych, żadnych. Ciekawość musi być selektywna, służyć pisaniu”, radzi w II części Lapidarium.
Niniejszy tekst (zainspirowany nie tylko biografią, ale i debatą wokół niej, toczącą się w mediach, głównie na łamach Gazety Wyborczej i jej portalu) sam w sobie jest zaprzeczeniem “zasady kapuścińskiej” – nie wdawania się w utarczki, polemiki. Ale sprawa nie jest błaha, bo chodzi o niego samego, o Kapuścińskiego. I on też wielokrotnie manifestował swoją postawę, jeśli nie piórem, to fizyczną obecnością, w czyjejś obronie, w obronie racji, w którą wierzył.
Twórczość na sprzedaż, nie człowiek
Biografia, w formie, jaką wybrał Artur Domosławski (bo trzeba tu jasno podkreślić, iż nie każda), jest próbą uskrzydlenia, przeniesienia prasy “kolorowej“, plotkarskiej, do rangi wyższej, do poziomu literatury – próbą chybioną, bo źródła obu biją w tym samym miejscu. Odpowiadają na potrzebę wiedzy, owszem, ale na najbardziej elementarnym i błahym, najmniej szlachetnym poziomie: wiedzy o życiu intymnym drugiego człowieka. Uderzają w najbardziej prymitywną i tym samym najbardziej powszechną strunę odbiorcy: zaspokojenia małomiasteczkowej ciekawości, dostarczając plotki, obnażając, zdradzając cudze tajemnice, najczęściej wbrew woli obiektu napaści.
Ich autorzy stroją się w intelektualne piórka, zaglądając jednocześnie swoim bohaterom do spodni, kosza na brudną bieliznę, prywatnej korespondencji. Zasłaniają się argumentem, iż tego rodzaju wiedza o twórcy pomoże lepiej zrozumieć jego dzieła.
– “Kapuściński nie opisywał kobiet, jego biograf zastanawiał się, dlaczego?“ – pyta Katarzyna Zacharska w rozmowie dla pisma Metro autorkę kilku biografii i wykładowcę reportażu literackiego, Agatę Tuszyńską:
“Tak zadecydował. Czy istnieje obowiązek zwierzeń na ten temat? Czy erotyka autora Cesarza i Imperium ma wpływ (i jeśli tak, to jaki) na wartość literacką, czytelniczą tych publikacji? […]“ (Metro, 03-03-2010).
Zrozumiałe, że jest to gatunek kuszący, bo jego odbiorcy, najmniej wyrafinowanemu spośród czytelników, na imię “masy“ – sprzeda się więc na pniu. Tylko, po co zasłona dymna z pseudointelektualnych motywów?
W książce Ryszard Kapuściński: Nie ogarniam świata, jej bohater mówi: “Nie umiem mówić o sobie, nie lubię.” Zaś w II części Lapidarium zauważa, przestrzega, że temat: “ja” może być tak absorbujący, że “już nie starczy czasu na zajmowanie się czymś więcej”. On, Kapuściński, zajmował się światem.
Znany był jego otwarty sprzeciw wobec, deklarowanych ze strony utytułowanych w kraju badaczy literatury, chęci napisania jego biografii.
Miał czas, 75 lat, i okazji mu nie brakowało, żeby powiedzieć nam o sobie to, co uznał za ważne, tyle, ile uważał za stosowne. Dał nam owoce 50 lat ciężkiej pracy kosztem życia prywatnego. To, co przemilczał, zatrzymał dla siebie w sposób zamierzony, to był jego margines intymności, do którego miał prawo.
Nie uszanowano tego, co zdecydował, granic, jakie wyznaczył.
Zgadzam się z Bartoszem Marcem, który pisze: “[…] Informacje o życiu rodzinnym Kapuścińskich nie są mi (i wielu innym chyba też) do niczego potrzebne. Wiem natomiast, że ujawnienie ich sprawi ból najbliższym pana Ryszarda.” (Rzeczpospolita, 17-02-2010).
Tym, którzy jeszcze nie czytali, polecam książkę Ryszard Kapuściński. Biografia pisarza, autorstwa Beaty Nowackiej i Zygmunta Ziątka. Jest to biografia twórcza, a więc najistotniejsze dane z życia bohatera są wplecione w główny nurt, temat, którym jest twórczość Kapuścińskiego. I w ten sposób nadaje się rzeczom ich stosowne miejsce. Kto zatem szuka twórcy i jego dzieł, a nie sensacji, doceni tę właśnie pozycję. Czy przemawia na jej niekorzyść, że jest pochlebna, a nie agresywna i demaskatorska, jak biografia Domosławskiego? Cóż, autorzy najwyraźniej uznali, że na taką właśnie formę sobie zasłużył za tyle lat intelektualnych przygód, jakie mu zawdzięczamy i za niebagatelny wpływ na kształtowanie świadomości pokoleń czytelników w kraju i na świecie.
Granice
Istnieją kwestie, do których upublicznienia uprawniają wyłącznie pamiętniki i autobiografia. AUTObiografia. Problem pojawia się, kiedy owe kwestie regulowane są prawem niepisanym (o czym przekonała się pani Alicja Kapuścińska, usiłując zablokować publikację Domosławskiego); których płynne granice wyznaczają elementy poddane subiektywnej, zindywidualizowanej gradacji, jak: poczucie umiaru, dobrego smaku, zobowiązania moralne, jakie nakłada przyjaźń i powierzone zaufanie; przede wszystkim jednak, uznanie istnienia granic jako takich.
– “Boję się świata bez wartości, bez wrażliwości, bez myślenia. Świata, w którym wszystko jest możliwe. Ponieważ wówczas najbardziej możliwe staje się zło“ – czytamy w II tomie Lapidarium.
Debata, jaką zrodziła biografia, nie poszła, jak sądzę, w kierunku pożądanym przez jej autora i to jemu zrobiła więcej krzywdy, niż Kapuścińskiemu. Wyłoniła, odkurzyła inne wątki, m.in.: prawo do informacji a granice prawdy, przyzwoitości, upubliczniania wiedzy; stosunek wobec autorytetów, zobowiązania płynące z przyjaźni.
“[…]Zawsze można jednak uznać, że chodziło o Prawdę. Bezkompromisową. Prawdę, która nie liczy się z przyjaźnią, która drwi z dyskrecji, gardzi przemilczeniami, nie rozumie empatii” – pisze Magdalena Środa, etyk, filozof, publicystka (Wirtualna Polska, 01-03-2010). “Zapewne też okaże się wkrótce, że (Kapuściński) był cyklistą, masonem, Żydem i ateistą. Wielka szkoda, że […] skrupulatni dziennikarze, nie mają dostępu do dokumentów Tajnych Służb z bardziej odległych epok, bo wtedy dowiedzielibyśmy się sporo o słabościach, zdradach, zatwardzeniach czy konfabulacjach Mieszka I, Kopernika, Mickiewicza, Sienkiewicza czy Kościuszki. Stracilibyśmy wtedy – co prawda – autorytety i pomniki, ale posiedlibyśmy Prawdę”, ironizuje bezlitośnie Środa.
Otóż właśnie: wygląda na to, że nie uczyniono rachunku zysków i strat (i nie o wymiar ekonomiczny chodzi), co jest pożądane w przypadku podnoszenia kwestii o takim ciężarze i oddźwięku społecznym. Domosławski postawił sobie za cel “zdjąć Kapuścińskiego z pomnika”, pokazać wszelkie możliwe pęknięcia w dotychczasowym monolitycznym wizerunku tego wielkiego autorytetu.
A co złego jest w autorytetach? Po co utyskiwać, że młodzi ludzie ich nie mają? Skąd mają je wziąć, jeśli starsze pokolenie dba o to, żeby, jak się już jakiś pojawi, dokonać na nim wiwisekcji? Może zabrakło refleksji na temat tego, co przyniesie więcej korzyści, a co wyrządzi większą szkodę, czego bardziej nam trzeba: autorytetów czy bezkompromisowej prawdy (w dodatku w jak kontrowersyjny sposób zdobytej!)?
Co zyskaliśmy? Doświadczyliśmy jakiegoś katharsis po tym prysznicu “prawdy”, jaki na nas spłynął za sprawą Domosławskiego?
To jest dyskusja też o tym, czy istnieje prawda za wszelką cenę, czy powinna mieć granice? Kluczowe w tej debacie jest zdeterminowanie, co winno uprawniać do nakładania owych granic. Są sprawy w biografii, których przemilczenie nakazywałby zdrowy rozsądek, szacunek dla zmarłych, uczciwość zawodowa, etc. nie zaś chęć manipulacji, zakłamania, korzyści finansowej i tym podobnych nagannych motywacji.
Gdzie brakuje umiaru, panoszą się skrajności. Łatwo wtedy najmniejszą i uzasadnioną krytykę Afroamerykanina obwołać rasizmem, Izraela – antysemityzmem etc. Przykładów są tysiące, ale kto chce żyć w takim świecie: skrajnym, bez granic? Jakiej klasy osoba będzie z uporem godnym lepszej sprawy wyprowadzać na siłę z błędu matkę w podeszłym wieku i kruchego zdrowia, która nie wierzy w tragiczną śmierć córki i pielęgnuje w sobie przekonanie, że ta żyje? Kto i co by na tym zyskał, nawet, jeśli dowodzi prawdy?
Czy taktowne przemilczenie w myśl innego niż bezkompromisowa prawda szlachetnego paradygmatu, musi ściągać pioruny i falę oskarżeń o kłamstwo i manipulację, jeśli nie robi krzywdy?
Zagrożone nadużywaniem w demagogii i swobodną interpretacją pojęcia: bezkompromisowa prawda, prawo do informacji, cenzura prewencyjna etc. warto chyba przypisać ich konkretnym kontekstom oraz dbać o nie marginalizowanie głosu zdrowego rozsądku i innych niż komercyjne wartości.
Krakowskie wydawnictwo Znak wycofało się z publikacji książki Kapuściński non-fiction. Perspektywa niewątpliwego zysku ze sprzedaży nie była wystarczająca, nie dość przekonująca:
– “Nie opublikowałem tej książki, bo chciałem być w zgodzie ze swym sumieniem – mówił redaktor naczelny Znaku, Jerzy Illg. – Rysiek był moim przyjacielem, nie mógłbym spojrzeć mu w oczy, gdybym wydał taką książkę” – mówił. Podkreślał, że powodem jego decyzji nie były rozdziały związane z kwerendą, jaką Domosławski przeprowadził w archiwach IPN. – Akurat te rozdziały wydają mi się dość rzetelnie opracowane – ocenił Illg. Wydawnictwo – jak napisał Illg – zrezygnowało ze współpracy z Domosławskim, gdy autor miał sobie zastrzec, że informacja o zamiarze napisania przez niego biografii reportażysty nie powinna być ujawniona Alicji Kapuścińskiej. Godziła się ona na publikację, dotyczącą życia zawodowego, w żadnym zaś wypadku intymnego reportażysty, oraz tego, jak jego praca jest odbierana na świecie.” (PAP, 23-02-2010).
Andrzej Stasiuk komentuje to następująco:
– “Niedoszły krakowski wydawca biografii uderza w sentymentalno-faryzejskie tony pod tytułem, że nie mógłby przyjacielowi (Kapuścińskiemu znaczy) spojrzeć w oczy, gdyby taką rzecz opublikował. Należy się domyślać, że gdyby opublikował panegiryk, toby spojrzał.” (Gazeta Wyborcza, 02-03-2010).
Niezrozumiałe dla mnie pozostaje to, skąd ta wąska, zerojedynkowo wizja świata, którą reprezentuje tutaj Stasiuk? Jest przecież nieprzebyta odległość między wylaniem pomyj i panegirykiem.
– “A gdyby to pani pisała biografię Kapuścińskiego? Co by pani zrobiła, trafiając na takie informacje?” – pyta Agatę Tuszyńską Katarzyna Zacharska w rozmowie dla Metra:
– “Zastanowiłabym się, czy po napisaniu bestsellerowej książki mogłabym ciągle patrzeć w lustro. To pozostaje dla mnie stale najważniejszym wyznacznikiem. Ja wycofałabym się z pisania tej biografii. Chcę być uczciwa, jest wiele fragmentów książki Domosławskiego celnie opowiadających o konieczności wejścia w partyjne układy, opisujących kontekst życia owładniętego pasją. Ale przyjaciel to dla mnie ktoś, kogo chronię, cokolwiek by zrobił. Domosławski wymierza wiele brutalnych ciosów, nie licząc się z uczuciami żyjących. Jako biograf uważam za haniebne i niepotrzebne grzebanie w sercu, głowie i spodniach Kapuścińskiego.”
– “Domosławski zataił przed wdową zamiar napisania biografii.”
– “Ja nie umiałabym z tym żyć. Ale to indywidualne. Wierzę, że Alicja wie, z kim dzieliła pół wieku życia. W imię tego dzisiaj protestuje.” (Metro, 03-03-2010).
Powyższe wypowiedzi (Tuszyńska, Illg) nie są oparte na argumentach z zakresu skodyfikowanych nakazów prawnych. Są zakotwiczone w dążeniu do postępowania zgodnego z etyką, przyzwoitością, których indywidualny barometr każdy nosi w sobie.
To oni, ich autorzy, są partnerami Kapuścińskiego od wspinaczki; z tej samej ekipy uprawiającej kult góry.
Zdrada
Sprzeciw budzą nie tyle informacje czy domniemania ujawnione w biografii, ale fakt ich ujawnienia. Niesmak wywołuje oportunizm autora, podstępne wykorzystanie, nadużycie zaufania swojego źródła.
Domosławski peroruje o konsekwencjach w postaci utraty wiarygodności, jakie płacą wszyscy reporterzy, gdy jeden z nich konfabuluje, miesza gatunki dziennikarskie z literaturą; o podejrzeniu, jakie fakt współpracy z wywiadem jednego korespondenta zagranicznego rzuca na wszystkich pozostałych.
Zdaje się, że nie dostrzega paraleli we własnym zachowaniu i skutkach, jakie może przynieść fakt, iż zdradził swoje źródło. Jak twierdzi pani Alicja Kapuścińska, otwiera ona Domosławskiemu drzwi swojego domu, udostępnia mu w zaufaniu archiwum męża, a on wykorzystuje powierzony materiał do innych niż uzgodnione celów, po czym publikuje powstałą w ten sposób książkę mimo sprzeciwu pani Kapuścińskiej. Nie martwi Domosławskiego, że standardy, jakich dał popis, zrodzą w innych źródłach wątpliwości w uczciwość intencji piszących, którzy zwracają się do nich z prośbą o materiał, cenną informację? A czym jest dziennikarz bez źródła nie trzeba nikomu objaśniać.
“Żona Ryszarda Kapuścińskiego powiedziała, że książka Artura Domosławskiego zawiera masę nadużyć. Jak twierdzi, książka nie miała być biografią jej męża, tylko książką o odbiorze Kapuścińskiego w świecie:
– Ta książka zaskoczyła mnie. Ja sama powierzyłam Arturowi Domosławskiemu napisanie książki pod roboczym tytułem: Kapuściński w oczach świata. Powiedziałam mu: Panie Arturze, pana na to stać. Zna pan Ameryki, hiszpański, angielski, dużo pan rozmawiał z mężem, ja panu udostępnię materiały i niech pan jedzie w świat, bo w Polsce się nie wie, jaki jest odbiór Ryszarda – powiedziała Kapuścińska. – Domosławski natychmiast się zgodził, okazując wielki entuzjazm i wdzięczność za moje zaufanie. Prosiłam go, by nie wydawał w Świecie Książki, bo mam złe kontakty z tym wydawnictwem. On przychodził do archiwum, wyjeżdżał, kiedy wrócił z Etiopii, opowiadał mi, jak tam wszyscy wspaniale mówią o Ryszardzie. Dawałam mu adresy, telefony, wizytówki. Byłam przekonana, że on w tym duchu tworzy dzieło. Po czym straciłam z nim kontakt – dodała. Jakiś czas potem dowiedziała się, że książka wyjdzie w Świecie Książki, zaś wydawnictwo Znak, które miało pierwotnie wydać pracę Domosławskiego – odrzuciło ją.
– Dopiero wtedy okazało się, że to jest biografia. Wszystkie te jego opowiadania, że ja wiedziałam, że on chce wydać biografię, to kłamstwo. Nigdy w naszych rozmowach nie padło słowo ‘biografia’. Domosławski nie miał prawa pisać o życiu osobistym, nie został upoważniony do pisania o mojej córce, której na oczy nie widział. Tam jest masa nadużyć – powiedziała. I dodaje:
– Ja nie wytoczyłam sprawy o ocenę jego (Kapuścińskiego) twórczości. Wytoczyłam sprawę o naruszenie dóbr osobistych, o prawo do dobrej pamięci po mężu, kultu najbliższej osoby zmarłej i do życia prywatnego; o prawa autorskie po mężu, ponieważ jest tam dużo cytatów. W pozwie mój adwokat przytoczył decyzję Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, który uznał, że dobra osobiste mają pierwszeństwo nad wolnością słowa – zaznaczyła.“ (Wirtualna Polska, 03-03-2010).
Trudno o bardziej dosadny komentarz, niż ten Sławomira Jankowskiego w Udzielmy głosu oskarżonemu: “Zawiodło niestety autora tomu reportaży Kirgiz schodzi z konia najprostsze, trzecie z odkrytych przez niego praw: ‘Należy ufać ludziom. Trzeba wierzyć każdemu człowiekowi, którego się spotyka‘. Każdemu, byle nie Domosławskiemu.“ (Studio opinii, 15-03-2010).
Przytoczę fragment przedmowy, jaką napisał Kapuściński do innej książki Domosławskiego z 2003r. “Książka Artura Domosławskiego jest u nas pierwszą od wielu lat próbą głębokiego i mądrego opisania tej ciągle mało znanej ziemi – Ameryki Łacińskiej […] próbą ambitną, rzetelną i wciągającą […]“
Nie wypadało wówczas pytać o kochanki, konfabulację, tworzenie własnego mitu, współpracę z wywiadem? Opłacało się żyć w przyjaźni, być zapraszanym do domu państwa Kapuścińskich? Bo stos książek do zrecenzowania, opatrzenia przedmową, komentarzem był pokaźny i stale rósł – nie ma co ryzykować, że się z niego wypadnie, straci uprzywilejowaną pozycję, popadnie w niełaskę. Gdzie był wtedy zwolennik prawdy bezkompromisowej?
– Prawda ponad wszystko?
– Oczywiście, tym kieruję się w mojej pracy! – zdaje się manifestować wyborem kształtu biografii Domosławski. – Ale moment należy umiejętnie wybrać, wiedzieć, kiedy prawda jest mi na rękę, a kiedy lepiej z nią poczekać – powinien dopowiedzieć, chcąc być uczciwy wobec siebie.
Andrzej Skworz, redaktor naczelny miesięcznika Press, tak podsumowuje oportunizm Domosławskiego: “Ci, którym nawet pytania – kiedy żył (Kapuściński) – stawały w gardle, teraz wyliczają mu kochanki.” (Press, 02-03-2010).
Monika Olejnik pyta o to Domosławskiego w rozmowie dla Radia Zet:
– Dlaczego mu nie zadałeś tych trudnych pytań jak żył? Byłeś jego przyjacielem, byłeś tak blisko, mogłeś go pytać o te najtrudniejsze rzeczy, które opisałeś w książce.
Artur Domosławski: Tak, ale po pierwsze w ogóle nigdy nie myślałem, że będę pisał jego biografię (sic!!! Sugeruje, że biografia to jedyny gatunek uprawniający dziennikarza do zadawania pytań?!).
M.O.: A tak z ciekawości, no przecież jesteś dziennikarzem, no przecież mogłeś zapytać się, Rysiek, ale dlaczego ty tak robiłeś, ale po co ci to było.
A.D.: Myśmy sobie mnóstwo pytań zadawali, rozmawialiśmy głównie na różne bieżące tematy (cytuję w postaci, w jakiej ukazał się zapis rozmowy na: Wirtualna Polska, 25-02-2010).
To tłumaczenie jest przekonujące tylko dla kogoś, kto się stanowczo uparł, że chce zostać przekonany.
Tomasz Łubieński pisze: “W książce jest kilka stron, które z pewnością zwiększą sprzedaż, ale dowodzą, że Domosławski nie był dobrym uczniem Kapuścińskiego, człowieka eleganckiego.” (Gazeta Wyborcza, 3-03-2010). I pointuje bardzo odważnym akcentem: “Nie bez racji Dante umieścił w niskim kręgu piekła tych, co nadużyli zaufania swoich przyjaciół, a za przyjaciela domu państwa Kapuścińskich uważał się podczas pracy nad książką Artur Domosławski.“
Przyjaciele
A propos przyjaciół: wielokrotnie pojawia się w książce określenie stary przyjaciel, przyjaciółka, wieloletni przyjaciel, bliski przyjaciel… otwierające wypowiedzi, jakże często bezwzględne i niewłaściwe dla tego typu relacji:
– “Uśmiech był maską, skromność to też maska. Różne rzeczy można o nim powiedzieć, ale nie to, że był skromny“;
– “Nie był człowiekiem wielkiej odwagi“;
– “Szlachetne te pana teorie (o usunięciu z amerykańskiego wydania Szachinszacha wątku dotyczącego wspierania przez CIA lojalnego wobec Ameryki irańskiego szacha). Ja mam, niestety, mniej sympatyczną…“;
– “Rysiek uwierzył w swoją wielkość i zaczął formułować ogólne refleksje, nie mając solidnych podstaw. Czytał wybiórczo, mniej go interesowały procesy, nie zawsze dostrzegał ogólne prawa“ (Zastanawia ocena, że “czytał wybiórczo“. Tak, jakby można było więcej czytać, niż to robił Kapuściński. Przeczytał 140 książek o Herodocie zanim napisał swoją, żeby podać zaledwie jeden skromny przykład. I czy okrzyknięto by go na świecie autorytetem za wygłaszane refleksje, gdyby te nie miały “solidnych podstaw”?);
– Jeden z nich nie zapomniał Kapuścińskiemu, że nie napisał wstępu do jego książki, mimo iż robił to dla obcych, a to przecież jemu w dużej mierze zawdzięczał sukces jednej ze swoich książek na rynku amerykańskim;
– Był hipochondrykiem, “zawsze na coś umierał“;
– Panikarz, ze skłonnościami do dramatyzowania;
– “Zwymyślał mnie tak, że się poryczałam”, etc.
Ciśnie się do głowy jeden przykry wniosek: Boże, broń od takich przyjaciół!!!
Wśród rzeczy, jakich lepiej nie brać do serca po lekturze tej książki, jest pojęcie przyjaźni właśnie, splugawionej tutaj poprzez sposób, w jaki mówią o zmarłym jego “przyjaciele“, zapewne też w imię prawdy bezkompromisowej.
“Tłumacz“ – nazwana tak przez Domosławskiego osoba analizująca w biografii wagę współpracy Kapuścińskiego z wywiadem PRL, stawia go, paradoksalnie, w lepszym świetle niż zrobił to niejeden przyjaciel…
Jak dobrze, że tego nie dożył.
Peruwiański pisarz i dziennikarz, Mario Vargas Llosa, podczas wizyty na Haiti zniszczonym styczniowym trzęsieniem ziemi, które pochłonęło ponad 200 tysięcy ofiar, spotkał błąkającego się wśród ruin stolicy osobliwego mężczyznę. Utrzymywał on, że jest Jezusem z Nazaretu, którego przysłał na tę wyspę Bóg, bo kocha Haiti. Co by było, zastanawiał się Vargas Llosa, gdyby Bóg darzył ów kraj nienawiścią?
No właśnie: jaki kształt miałaby biografia, gdyby Domosławski nie deklarował się przyjacielem Kapuścińskiego?
”Portret realistyczny – po prostu“
Biografia i towarzyszące jej komentarze autora, przybierają niekiedy akcent komediowy (najgłośniej śmieje się pewnie biograf, słuchając jak rosną zyski ze sprzedaży książki – obraz niczym z dokumentalnych filmów przyrodniczych rosnących w przyspieszonym tempie roślin). Humorem trącą głównie zapewnienia Domosławskiego, że Kapuściński non-fiction jest napisana “uczciwie i z sympatią, empatią i podziwem”, że “jest to portret realistyczny”. Zrywa boki ten, kogo nie obraziło, że tak dalece wątpi się w jego czytelniczą inteligencję, iż usiłuje mu się wmówić coś podobnego; tak jakby można było tym zdaniem zaprzeczyć zjadliwej wymowie setek stron książki.
Oto kilka opinii w tej sprawie:
– Ks. Adam Boniecki, redaktor naczelny Tygodnika Powszechnego: “Niestety, lekturze towarzyszyło dojmujące uczucie przykrości. Miałem wrażenie, podobnie jak Martin Pollack, że Domosławski wszędzie wietrzy zło, nie przepuszcza żadnej okazji, by swemu Maestro porządnie dołożyć, odsłonić jego słabość i błędy.” (Tygodnik Powszechny, 02-03-2010).
– Marek Beylin, dziennikarz Gazety Wyborczej, szef Domosławskiego: “Szukam słów, by nie urazić Artura Domosławskiego, mojego redakcyjnego kolegi, i zarazem wyrazić oburzenie. Bo Domosławski naruszył godność żyjących w imię sensacji. […] Wątpliwości świadczą przeciw Kapuścińskiemu – to częsty przypadek w tej książce. Ileż razy czytamy, że Kapuściński jest strachliwym konformistą. […] Z różnych możliwych interpretacji stosunków Kapuścińskiego z ‘Polityką’ Domosławski wybrał mniej oczywistą, choć dla swego bohatera gorszą (Gazeta Wyborcza, 27-02-2010).
– Martin Pollack, tłumacz książek Kapuścińskiego na język niemiecki: “Mam wrażenie, że autor nie pisał tej biografii bez uprzedzeń, tak jak się ma prawo oczekiwać tego od biografa, ale że pisał ją z konkretnym zamiarem: żeby skompromitować, obnażyć Kapuścińskiego, zdemaskować jego uśmiech, ‘zawsze uśmiech, wszędzie uśmiech’, jako wystudiowany i fałszywy. Wydaje mi się nieuczciwe, żeby wytaczać insynuacje tej wagi, jak to robi Domosławski. […] Nie przetłumaczę Domosławskiego.” (Gazeta Wyborcza, 01-03-2010).
– Agata Tuszyńska: “Boli myśl, że to był cel tej książki. Zdemaskowanie mistrza. Niewiele w niej widzę prób usprawiedliwień. Kapuściński pozostał do końca postacią tajemniczą. Dlaczego nie uszanować tej decyzji? Tak siebie wymyślił, tak chciał trwać. Czy jest rolą ucznia demaskowanie mistrza? W imię czego?“ (Metro, 03-03-2010).
W VI tomie Lapidarium Kapuściński napisał: “Skłonność ludzi do stygmatyzowania innych. Do znakowania. Znak musi być skrótem, symbolem wyrazistym, mocnym. Najlepiej jeśli to będzie jedno słowo. Skąpiec. Lewak. Dziwkarz. To oznakowanie jest z reguły trwałe, raz przypięta etykietka już pozostaje, opinia niechętnie godzi się na zmianę.”
Słowa, których w momencie ich pisania nie był jeszcze adresatem Domosławski, są dziś pośmiertnym komentarzem Kapuścińskiego do tego, czego jesteśmy świadkami. Autor biografii proponuje nam bowiem nowe spojrzenie na Mistrza poprzez etykietki: mitoman, konfabulant, oportunista, kobieciarz, komuch…
W typowym dla tej biografii demaskatorsko-kąśliwym tonie, Domosławski wypomina autorowi Cesarza, że uwielbiał plotkować. Nie dostrzega przy tym, że liczne w biografii niedomówienia i insynuacje, sytuują jego własną książkę na plotkarskiej półkę.
Nie mówiąc już o tym, że etykietka: “plotkarz” jest kolejnym przykładem udziału wyraźnej złej woli biografa przy wyborze dostępnych interpretacji. Bo jest przecież inna, alternatywna: człowiek, który znaczną część roku spędzał poza krajem, potrzebował po powrocie się odnaleźć w swoim, jakby nie było, świecie, środowisku. Sam pisze zresztą, nie trzeba spekulować, jak to znajomi nie wtajemniczali go już nawet w tematy, którymi żyli, nie tłumaczyli zawiłości życia towarzyskiego, nowinek, swoich spraw, w to: kto, gdzie, kiedy etc., przyzwyczajeni do jego ciągłych nieobecności. A spotkani na ulicy wyrażali zdziwienie: jeszcze nie wyjechałeś? Albo: już wróciłeś? Pozostawiając go poza głównym nurtem, na brzegu, skąd może obserwować, ale nie uczestniczyć.
Może dlatego wypytuje, wykazuje zainteresowanie sprawami tych, którzy są kotwicą, którzy dają mu poczucie, że Polska to jest jego dom, że ma gdzieś dom, mimo stylu życia nomady, jaki wiedzie; stara się być na bieżąco, żeby nie utracić z nimi więzi, nie odciąć korzeni.
Łatwo znaleźć racjonalne wyjaśnianie wielu przedstawionych w biografii zachowań czy motywacji Kapuścińskiego. Efektowniej jednakże oznakować go, np.: “plotkarz”.
Stygmatów jak ten jest wiele i są jednym ze sposobów autora na przedstawienie w złym świetle swojego Maestro.
A oto kilka innych ”życzliwych”, napisanych z “sympatią i podziwem” dla Mistrza przykładów:
“Potrafi zmieszać z błotem szatniarkę, która zbyt wolno podaje płaszcz“. Kapuściński jest już wówczas śmiertelnie chory, ma przed sobą ostatnie miesiące życia, gaśnie. Ale to nie jest dla autora biografii okoliczność usprawiedliwiająca.
Widać tutaj groteskowość zabiegów Domosławskiego, żeby pokazać prawdę o swoim bohaterze. To może i była prawda w tamtym konkretnym momencie, ale co za brak umiaru, jakie ignorowanie perspektywy i okoliczności! I jak to dezawuuje deklarowany przez biografa obiektywizm przy tworzeniu obrazu pisarza, wywlekając ten odosobniony incydent…
Wydaje się wręcz niemożliwe, aby mistrz był w stanie sprostać wymaganiom, jakie stawia mu uczeń, który tuż przed śmiercią Kapuścińskiego oczekuje od niego, że będzie dawał z siebie wszystko, więcej niż mógłby ktokolwiek w podobnych okolicznościach, ale tym, iż tyle razy stać go było na znacznie więcej niż innych, wzbudził podejrzenia ucznia, że zbyt idealny, pomnikowy: czy aby coś się za tym nie kryło, że taki wciąż uśmiechnięty, cierpliwy, skromny, skąd ma na to siły on, kiedy wielu młodszym ich brakło?
Czytamy także, że na krótko przed śmiercią nie miał już Kapuściński siły na “umeblowanie twarzy” w kontaktach z obcymi, wobec których, co zrozumiałe, obowiązuje bardziej restrykcyjna etykieta, niż ta płynąca z zaufania i przyjaźni. Tymczasem, postawa, którą Kapuściński zawodzi ucznia przed śmiercią, jest dość naturalną, codzienną dla wielu aroganckich, napuszonych, sławnych postaci, niezdolnych do okazania tyle hojnej bliskości swojej publiczności, jak miał w zwyczaju on.
Nie dostrzegam też szlachetnych intencji ucznia w takim opisie nauczyciela:
“Kapuściński chciał, żebyśmy widzieli go jako dziennikarza, później jako pisarza, a w ostatnich latach życia jako myśliciela.“ Znów węszy, tym razem przypisując sukces Kapuścińskiego jego zdolnościom autokreacji, talentowi do przekonywania innych aby postrzegali go w określony, pożądany przez niego sposób. Zgodnie z tą teorią wystarczyło, żeby Kapuściński bardzo chciał być postrzeganym jako pisarz, żeby wszyscy w to uwierzyli; czyni z Mistrza uzurpatora z przerośnięta ambicją, ignorując jego dorobek twórczy. A przecież on był dziennikarzem, był pisarzem, był myślicielem.
Można w sposób neutralny, a nawet sympatyczny, opisać momenty słabości, niezdarności, które uwypuklają rysy portretowanej postaci. Ale co innego jest rzucać się z harpunem na każdy taki przykład, tworząc świadomie przerysowany do granic, hiperboliczny obraz bohatera, jak spod lupy.
Tak stało się w przypadku zgubienia się Kapuścińskiego w Paryżu, podczas pobytu tam z żoną w latach 60-tych. Autor biografii daje dowód kompletnego braku wyczucia proporcji: przeciwstawia jednej jedynej anegdocie (bo ta ośmiesza, demaskuje jakąś rzekomą wadę), zgubieniu się, trwającej 50 lat odysei podróżniczej Kapuścińskiego po całym świecie, intensywnej i tak owocnej, podsumowując go: “całkowity brak zmysłu topograficznego“. To jedno zdarzenie wystarczy Domosławskiemu, uprawnia go, jak sądzi, do budowania uogólnień, formułowania cech oraz ignorowania faktu, że w czasie pół wieku podróżniczych doświadczeń Kapuściński udowodnił coś zupełnie przeciwnego niż “brak zmysłu topograficznego“. W przeciwnym wypadku nie byłoby przecież Cesarza, Szachinszacha, Imperium, Kirgiza…, Hebanu etc., nie byłoby największego bezdyskusyjnie dziennikarza, korespondenta, reportera, pisarza.
Takie, powtarzające się na łamach książki, postępowanie autora, dyskredytuje, powtarzam, jego ambicje bycia obiektywnym, a tym bardziej tworzenia życzliwego portretu autora Lapidarium.
Daje się wyczuć stałą gotowość biografa do zanegowania, podważenia silnych stron Kapuścińskiego: jak to, że potrafił słuchać – kluczowa umiejętność dobrego reportera.
W oswojenia aury pomnikowości, jaka otaczała Kapuścińskiego, tak po ludzku pomocne niejednemu czytelnikowi będą wyznania, że jego mistrz miał trudności z pisaniem, a nawet rozbawi, że był katastrofistą czy rzekomym panikarzem. Kluczem jest, jak zawsze, zrobienie użytku z taktu i właściwych intencji.
Świetnym na to przykładem jest relacja Nelly Bly, ikony amerykańskiego reportażu, z podróży dookoła świata w 1889r., którą otwiera tyrada, utyskiwanie Bly na konieczność wczesnego wstawania – i to w obliczu przedsięwzięcia takiego kalibru, któremu sekundował świat, wstrzymując oddech! Hojny opis, dający upust jej wściekłości, powtarza się na łamach książki, stawiając przed oczami czytelnika wymowny obraz zaspanej reporterki i podróżniczki, niechętnej rozstaniu się z pościelą wcześniej niż koło południa, co w kontekście ni mniej ni więcej tylko samotnej kobiecej podróży dookoła świata w XIX wieku, nadaje tej bohaterce narodowej, o której dzieci śpiewały piosenki, wymiaru ludzkiego poprzez wspomnienie tak przyziemnych upodobań i słabości.
Ale są formy i formy; proporcje, których zachowanie lub przekroczenie decyduje o odbiorze przekazu: wywołaniu u czytelnika zgorszenia lub uśmiechu zrozumienia.
I raz jeszcze redaktor Andrzej Skworz: “Artur Domosławski w biografii Ryszarda Kapuścińskiego tyle miejsca poświęcił na odbrązawianie Kapuścińskiego, że nie starczyło mu już miejsca na pokazanie jego wielkości. Tyle razy zderzył się z małością Kapuścińskiego, że zapomniał, dlaczego był w niego zapatrzony. Tak chciał bronić go przed prawicowymi lustratorami, że nie zauważył, iż jego lustracja jest bardziej bezwzględna. Tak się zapętlił, że uznał za istotne poinformowanie nas nawet, iż Kapuściński chadzał do komunii bez spowiedzi.
Większy żal mam jednak do tych, którzy Kapuścińskiego znali i podobno się z nim przyjaźnili, a dziś twierdzą, że Pan Ryszard właśnie takiej biografii by sobie życzył i że nie mógł lepiej trafić. Chyba mógł. Podobno dzielił ludzi na tych, z którymi chciałby siedzieć w jednym okopie, i tych pozostałych. Mam wątpliwości, czy autor biografii i jej bohater znaleźliby się w tym samym okopie.” (Press, 02-03-2010).
Domosławski juz widocznie taki jest: bezlitosny wobec Mistrza, uszczypliwy i drwiący wobec warsztatu kolegi po fachu. O kolumbijskim dziennikarzu mówi kąśliwie: “Óscar Escamilla przejął się naukami ‘Kapu’ o budowaniu większych obrazów z detali i we wstępie do Los cinco sentidos del periodista napisał: ‘Zwróciłem uwagę na jego małe stopy […] Ktoś mi później powiedział, że nigdy nie byłby w stanie wyobrazić sobie, że człowiek, który tak dużą część życia przemierzał świat, może mieć tak małe stopy.‘ “
W ten mało elegancki sposób Domosławski wykpił to, jakże sympatyczne i “kapuścińskie“, spostrzeżenie Kolumbijczyka.
Naczelny argument, jakim zasłania się Domosławski, odpierając liczne zarzuty o “inkwizytorski” wydźwięk książki to ten, iż chciał uniknąć napisania hagiografii. I nie ma tu miejsca na wątpliwości: zrealizował swoje zamierzenie. Szkoda natomiast, że nie potrafił znaleźć złotego środka. Bo między tym, że lekturze towarzyszy ciągły świst bicza tnącego powietrze a hagiografią, istnieje przepaść, która pomieściłaby kompromisy we wszystkich odcieniach.
Bycie najlepszym nie czyni nikogo idealnym. Nie ryzykuję przypuszczając, że i bez tej biografii ów truizm, na co sam termin wskazuje, byłby dla wszystkich oczywisty: że autor Lapidarium miał przywary, wady i bardzo ludzkie słabości. Nikt jednak, poza Domosławskim, nie zdecydował się na bezwzględne i publiczne dowiedzenie tego, jak daleki był Kapuściński, mimo iż bezsprzecznie najlepszy, od ideału.
Sam siebie demaskował
Czy w tej rzekomej pogoni Kapuścińskiego za kreowaniem swojego wizerunku, mitologizacją, której z takim zacięciem stara się dowieść Domosławski, nie zdawał sobie autor Imperium sprawy ze swoich słabości? Czy istotnie potrzebowaliśmy biografa, żeby nas przekonał o ich istnieniu?
W II tomie Lapidarium czytamy: “Od pewnego czasu celowo mówię o sobie – “my”, świadomie używam liczby mnogiej. Robię to, ponieważ chcę wyłonić z siebie dodatkową istotę, lepszą niż moja obecna, ta, którą jestem. Nie wierzę w to, żebym mógł się poprawić, zmienić się cały, zdecydowanie i zupełnie. Natomiast chcę spróbować czegoś znacznie mniej ambitnego, ale przez to może bardziej realnego, a mianowicie – uformować z siebie i w sobie własne alter ego, drugie ja, które sprawowałoby pieczę nad ja pierwszym, ja wyjściowym, nie chcącym czy nie umiejącym zmienić się na lepsze.”
Ciekawą kwestią jest strach i jego rzekome ukrywanie przez reportera w celu kreowania się na bohatera.
“Swoją odwagę tworzył w literaturze. Wiedział, że jest inny“ – zapewnia jeden z “przyjaciół“. I konkluduje Domosławski: “Przez wiele lat kreował własną legendę: reportera macho, któremu nie straszne wojny, głód, dzikie zwierzęta, tropikalne insekty i choroby, a także śmierć zaglądająca w oczy.“
Zaskakujące, jak nieuważnych miał Kapuściński czytelników! Tyle w jego twórczości znajdziemy opisów (i jak sugestywnych!) o tym, jak bardzo się bał będąc w różnych punktach zapalnych, w obliczu licznych niebezpiecznych sytuacji, że niemożliwym jest ich przeoczenie. Nie tylko więc nie ukrywał strachu, ale wielokrotnie i pięknie o nim pisał. Dlatego o rzekomej kreacji na reportera nieustraszonego dowiaduję się… z biografii. Wygląda na to, że jej autor osiągnął efekt przeciwny do zamierzonego.
Pomimo, iż strach był częstym towarzyszem podróży Kapuścińskiego, uparcie wracał w niebezpieczne miejsca. Więcej podobnych “tchórzy“ nam potrzeba!
Warto też przypomnieć, ile pisarskiej pracy włożył, żeby pokazać nam swoją niemożność, niezdolność do pracy i normalnego funkcjonowania w obezwładniających tropikalnych upałach; przybliżyć nam walki, jakie toczył z oblepiającą jak gęsta mgła apatią, samotnością i innymi słabościami, z których sam nam się zwierzał.
To od Kapuścińskiego dowiedzieliśmy się, że publiczne przemawianie wywoływało w nim panikę: “Jestem bardzo nieśmiałym człowiekiem. […] Nie potrafię przemawiać. […] Odczuwam dziki lęk przed usłyszeniem własnego głosu w miejscu, gdzie liczba ludzi jest większa od tuzina. Już po pierwszym słowie gubię wszystkie myśli, jakby mi nagle ktoś je rozkradł […]” (cyt. za: Ryszard Kapuściński. Biografia pisarza).
Sam gdzieś pisze także, że przez lata pracy w PAP nie zadał ani jednego pytania, na żadnej z konferencji prasowych, jakie przyszło mu obsługiwać – nie zdobył się na odwagę. U młodego pokolenia podobne wyznania – brak drapieżności, arogancji i przebojowości, wywołują dziś uśmiech politowania, drwiny; gdyby nie znali autora tych słów, orzekliby: życiowa fajtłapa, czego szuka w tym zawodzie?
Ignorowanie tych licznych fragmentów jest czytaniem wybiórczym, tendencyjną próbą udowodnienia własnych tez, pasujących do uprzednio zaprojektowanej całości.
I jeszcze o tym, jak ważną lekcją pokory były dla Kapuścińskiego ekstremalne sytuacje, które zdaniem biografa służyły mu do autokreowania się na typa macho, podczas gdy “Kapu“ mówi coś zupełnie innego: “[…] gdy wyjdziemy z niej (niebezpiecznej podróży) cało, odczuwamy satysfakcję, w której nie ma za grosz pychy, fanfaronady. Mamy wrażenie, że jesteśmy pełnoprawnymi mieszkańcami tej planety. […] Przeżywałem takie strasznie trudne chwile, które zmuszają człowieka, by stanął w obliczu samego siebie, jak sztylet obracający się nagle przeciw temu, kto go trzyma. Wtedy spostrzegamy, że jesteśmy niczym. Że ego jest niczym, że to, czym się dotąd chlubiliśmy, gdzieś znikło: nie ma już nic. A doświadczenie tej pustki jest absolutnie konieczne na drodze życia. […] Inaczej puszymy się jak dandysi do grobowej deski.“ (Cyt. za: Ryszard Kapuściński. Biografia pisarza).
Do zagadnienia przypisywanych mu zamierzonych konfabulacji i ukrywania, manipulowania prawdą, warto podejść pamiętając, iż nie raz, kiedy Kapuściński kłamał, sam się do tego później przyznawał. Kłamał, że jest chory lub podawał inne wytłumaczenia, kiedy musiał odrzucać liczne zaproszenia z kraju i ze świata na konferencje, odczyty, spotkania etc., aby móc zająć się pisaniem – odważne, bo mogło to urazić poważne i poważane instytucje, od których owe zaproszenia napływały i rzucić cień na jego prawdomówność. Nie miał widocznie tak wiele do ukrycia, jak mu się zarzuca w biografii, skoro o to nie dbał.
Zuchwałość ucznia
– ”To, co pisał i mówił (Kapuściński), jego dzieło, nie jest w Polsce przemyślane, nie budzi dogłębnego zainteresowania, nikt się tym nie przejmował ani z tym nie spierał. Jak każdy autor naiwnie wierzę, że moja książka to zmieni […]
Uważam też, że Kapuściński zagłaskiwany, złożony z laurek i bezrefleksyjnych zachwytów jest mało zajmujący, niczego nie uczy, nie stawia wymagań” – twierdzi Domosławski w rozmowie z Moniką Olejnik na antenie Radia Zet.
To dowód rzadko spotykanego zadufania w sobie, arogancji i poczucia własnego posłannictwa. Co to za uczeń, który po odejściu swojego mistrza twierdzi, że jego twórczość niczego nas nie nauczyła, nie inspirowała do dyskusji a jedynie do “bezrefleksyjnych zachwytów“? Wielu piszących życzyłoby sobie, aby ich dzieła wzbudzały choć ułamek refleksji, jak te Kapuścińskiego.
Domosławski myli refleksje, do jakich skłania dzieło (jedyne, do jakich aspirował Kapuściński), z deliberowaniem na temat pisarza i jego życia prywatnego. To ostatnie większości nie jest niezbędne.
Co za wyniosłość sądzić, że trzeba było tej biografii, żeby zmusić czytelników do krytycznego spojrzenia, że dopiero ona zainicjuje konstruktywną debatę. Insynuacje, że nic poza sensacyjnymi rewelacjami nie jest w stanie poderwać miłośników twórczości Kapuścińskiego do myślenia, jest obraźliwe zarówno dla pisarza, jak i jego czytelników.
Na kogo, ponadto, wskazuje palcem Domosławski mówiąc, że Kapuściński nie miał w Polsce krytyki? Kto według niego jest za to odpowiedzialny, jeśli on sam, pracując dla jednego z najbardziej opiniotwórczych mediów w kraju, a więc dysponując trybuną do podjęcia dyskusji, nie podnosił polemicznych kwestii przez tchórzostwo czy oportunizm, bo wolał zatrzymać cenną przepustkę do domu Kapuścińskich?
– “Stwarzam platformę dla arcykrytycznych o nim opinii“ – kontynuuje w duchu zuchwałości. Przykro stwierdzić, ale Domosławski niczego nie tworzy, raczej usiłuje zrujnować. Może nie podciął też żadnej lawiny naśladowców, jakich się spodziewa.
– “Ton (biografii) jest dla mnie nie do przyjęcia – ocenia Agata Tuszyńska. Władczy, wszechwiedzący, objawiający światu prawdę jedyną, podsuwający tropy lustracyjnego myślenia. Pytam samą siebie: po co Domosławski napisał tę książkę? Nie kupuję odpowiedzi, że czytelnikom należy się portret mistrza w wielu wymiarach. Że trzy lata po jego odejściu potrzebna jest nam ogólnodostępna i ‘oficjalna‘ weryfikacja jego losu. Kto jedzie w podróż śladami mistrza, by udowodnić, że tamten oszukiwał czytelnika? Dlaczego każdy ruch bohatera tej biografii podlega krytycznemu i demaskatorskiemu komentarzowi? Wszystkie wątpliwości rozstrzygane są na niekorzyść mistrza. Dlaczego?“
Nasuwa mi się na myśl aforyzm S.J. Leca a propos ludzkiej zuchwałości i zadufania w sobie: “Zawsze znajdą się Eskimosi, którzy wypracują dla mieszkańców Konga Belgijskiego wskazówki zachowywania się w czas olbrzymich upałów“…
Kwestia Jakuba Barui
Domosławski gani Kapuścińskiego za to, że krytykując w swojej książce scenariusz Jakuba Barui, Polaka o kenijskich korzeniach, wywołał rzekomo lawinę negatywnych dla Barui konsekwencji, uniemożliwiając mu zrobienie kariery w naszym kraju. Selektywna empatia, swoją drogą, bo zabrakło jej Domosławskiemu przy pisaniu biografii Kapuścińskiego, ignorując jej skutki, wpływ na przyszły odbiór mistrza.
Cała krytyka Kapuścińskiego zamyka się w jednym zdaniu: “Dla mnie powtarzanie tezy, że wielu Polaków jest rasistami, niewiele już wnosi nowego.“ Reszta to streszczenie idei scenariusza Barui i wskazanie kierunków, jakie mogłaby obrać ta dyskusja, chcąc być odkrywczą.
W tym przypadku szczególnie trudno pozbyć się wrażenia, jak bardzo Domosławski pragnie “coś znaleźć“ na Kapuścińskiego. Ponownie uczeń daje wyraz swoich zmiennych oczekiwań wobec mistrza: z jednej strony bowiem, kiedy Kapuściński wypowiada się pochlebnie na temat tekstów, o których zrecenzowanie jest proszony, Domosławski sugeruje, iż tak naprawdę Kapuściński nie może cenić większości z nich, posądza go o hipokryzję; innym razem, kiedy pisarz nie wygłasza peanów, jak w przypadku scenariusza Barui, biograf staje w obronie urażonego twórcy.
Domosławski rozciąga na autora Cesarza odpowiedzialność za decyzję redaktora pewnego tygodnika o usunięciu fragmentu scenariusza Barui, polemizującego z głoszonymi przez Kapuścińskiego ideami – bez dowodów na rzekomy wpływ i naciski, co jest rażącym nadużyciem. Podjęta według własnego kryterium, niezależna decyzja redaktora co do publikacji materiałów na łamach kierowanej przez siebie gazety, poprzez łańcuch niedopowiedzeń i przypuszczeń biografa, zasiewa w czytelniku wątpliwości co do zdarzenia, prowadzi do oskarżenia Kapuścińskiego o czynne uciszanie kogoś dla swoich celów – czego pisarz nie może już zdementować.
Odpowiedź na to, czy poważny dziennikarz może pozwolić sobie na posługiwanie się taką techniką, jest oczywista nawet dla laika.
Domosławski tak bardzo chce udowodnić, że Kapuściński jest odpowiedzialny za emigrację Barui, udaremnienie mu kariery, że traci poczucie proporcji, równowagi i brnie w przypuszczenia, których rozsianie nic nie kosztuje. Oprócz utraty wiarygodności z powodu tak ewidentnej stronniczości.
Biograf twierdzi, iż dokument młodego reżysera Barui polemizuje, poddaje w wątpliwość to wszystko, co Kapuściński głosił przez kilka dekad na temat relacji Polaków i Afrykańczyków: “My, Polacy, nie ponosimy odpowiedzialności za kolonializm, nigdy nie mieliśmy kolonii, sami jesteśmy ’Afrykańczykami‘ Europy, nasz los przypomina losy mieszkańców podbijanego lądu“. Barua ukazuje fakty i zdarzenia z polskiej historii, które temu rzekomo przeczą. Czy rzeczywiście przeczą? Wiadomo, że Polska, owszem, miała ambicje kolonialne i posłano ekspedycję rekonesansową na Czarny Ląd w tym celu – w 1937r. na Madagaskar (wcześniejszy polski akcent w tej kwestii: Maurycy Beniowski w XVIIIw. kierował misją kolonizacyjną z ramienia rządu Francji, także na Madagaskar). Sęk w tym, że ostatecznie nigdy kolonii nie mieliśmy i żaden scenariusz nie może tego podważyć.
Istotą rzeczy, kolejny raz w tej biografii, są proporcje. Wielokrotnie oskarżając Kapuścińskiego o przesadę, wyolbrzymianie, Domosławski sam nieustannie popełnia ten błąd. Bo przecież mimo przypadków rasizmu, o których mówi Barua (solidnie udokumentowanych, z którymi nikt nie polemizuje, nie przeczy im także Kapuściński, zauważa jedynie, że powtarzanie tego nic nie wnosi, bo trzeba budować nową jakość więzi, a nie roztrząsać przeszłość), nasze polskie winy z tytułu ujarzmiania Afrykańczyków w porównaniu z kolonialistami, są nieistniejące.
Paralele sytuacji ucisku w historii Polski i Afryki, jakimi posługuje się Kapuściński, służą mu do tego, aby przekonać Afrykańczyków jak dobrze ich rozumie, żeby, mimo iż biały jak kolonialiści, został przez nich zaakceptowany. Usprawiedliwia też niejako owym podobieństwem dziejów to, że człowiek z Polski zabiera głos na forum świata w obronie Afrykańczyków – i jest słuchany.
Zagalopowanie się Domosławskiego osiąga gigantyczne rozmiary – to łańcuch, który zaczyna się od jednego zdania Kapuścińskiego w Lapidarium, i którego konsekwencje sięgają, w opinii biografa, decydentów z Telewizji Polskiej.
Czy na pewno zgłębił Domosławski zasady, jakimi kieruje się dyrekcja programowa TVP? Wiele produkcji twórców ze sporym i wybitnym dorobkiem, będących ponadto na etacie w TVP, materiałów zrealizowanych przez nich na zamówienie stacji, wyemitowano poza prime time‘em. Nie dziwi zatem, że to samo spotkało debiutanta. Zrozumiałe, że poczuł się urażony, niedoceniony, a nawet zbojkotowany. Ale może szukać spisku i obarczać Kapuścińskiego o jego uknucie, to jednak zbyt wiele?
A jeśli już sugeruje się podobną aberrację, to ze względu na ciężar jej konsekwencji, bezwzględnie powinno znaleźć się miejsce na pierwszą zasadę w dziennikarstwie, a więc oddanie głosu nie tylko rozgoryczonemu twórcy, Barui. A gdzie stanowiska reszty stron? Kapuściński już się nie wypowie, ale gdzie skontrastowane wypowiedzi szefów redakcji, którzy zamówili film Barui, a następnie go zmarginalizowali? Gdzie ten “ktoś z ludzi decydujących o pieniądzach przyznawanych na produkcje filmowe“, który zapowiedział Barui, że “w Polsce nie zrobi już żadnego filmu“?
Bez tego cały wątek zyskuje wartość emocjonalnej skargi, wyznania rozżalonej osoby, która ma oczywiście prawo do ich wyrażenia. Ale dziennikarz odpowiedzialny i dbający o jakość komunikatu, nie ma prawa przekazywać czytelnikowi stronniczego, pozbawionego reszty kluczowych elementów obrazu.
Człowiek, który udowadnia tak rażący brak profesjonalizmu, nie powinien może zabierać się za wyliczanie Kapuścińskiemu dziennikarskich uchybień.
Uwagę zwraca jeszcze jedno: Barua żali się, że Kapuściński przyjmował go u siebie w domu jak przyjaciela, a potem niespodziewanie skrytykował w książce. Daje się wyczuć zrozumienie biografa dla skargi Barui i tym samym naganną ocenę postępowania Maestro. Zakrawa na ironię, iż Domosławski solidaryzuje się z reżyserem, rozumie jego poczucie bycia zdradzonym przez przyjaciela, biorąc pod uwagę, że sam też był podejmowany przez Kapuścińskiego, a następnie z taką werwą skrytykował przyjaciela w swojej książce.
I już na koniec tego wątku: “Strategia Kapuścińskiego przybliżania Polakom Afryki i Afrykańczyków…“, pisze biograf. “Strategia“ to nie neutralne słowo, nie wolne od konotacji. Sugeruje manipulację, starannie opracowany plan. Znów podejmuje trop, że wszystko u “Kapu“ było podporządkowaną jakiemuś celowi kreacją. Znów ten wszechobecny wydźwięk zarzutu.
Tymczasem, kolejne pokolenia podróżują “śladami Kapuścińskiego“ po Afryce, z jego książkami pod pachą, starając się naśladować jego perspektywę obserwacji, jego zrozumienie i empatię dla Afrykańczyków i ich spraw, problemów; mówić o nich, dać im głos.
Córka
Kwestia relacji Kapuścińskiego z córką jest kolejnym dziennikarskim majstersztykiem Domosławskiego. Poszedł tutaj jeszcze dalej niż w sprawie Barui, gdzie, choć tendencyjnie, jednostronnie, ale przynajmniej rozmawiał z jednym z bohaterów historii. Natomiast analizując wnikliwie trudne stosunki pisarza z córką, nie rozmawiał o tym ani z Kapuścińskim, ani z jego córką – mimo to czuł się wystarczająco “udokumentowany“ i upoważniony do pisania na ten temat.
Między wierszami biografii można wyczytać postulat Domosławskiego: “nie uczcie się dziennikarstwa na Kapuścińskim“ za każdym razem, gdy zarzuca mu nadużycia, konfabulację, przekraczanie granic gatunkowych, czerpanie z literackiej fikcji etc. Czy on sam nie powinien się zaczerwienić wobec kardynalnych warsztatowych uchybień, jakich bez liku w biografii?
Życzliwie o Pińsku
Domosławski nie waha się sugerować, że za życzliwymi opisami Pińska sprzed wojny, jakie propagował Kapuściński, mimo atmosfery wrogości wówczas tam panującej, stoi jego chęć zakłamania rzeczywistości.
Jest to spłycenie odbioru świata, zawężenie go do sfery faktograficznej, ignorując tę emocjonalną, właściwą perspektywie wspomnień z dzieciństwa, którą to wybrał Kapuściński.
Znów ta dominująca w biografii atmosfera podejrzliwości wobec intencji pisarza czy wręcz otwarcie sformułowany atak.
Wielokulturowy i otwarty na świat Pińsk był, zdaniem biografa, przydatnym fundamentem, na którym to Kapuściński stworzył swój wizerunek tłumacza kultur, który uzasadniał ten pożądany przez pisarza rodowód – do tej roli bowiem aspirował i potrzebował, w opinii Domosławskiego, wsparcia dla tych aspiracji. Stąd, według biografa, ten mijający się z prawdą obraz Pińska.
A gdzie miejsce na element nostalgicznego, biograficznie uzasadnionego przywiązania do miejsca i subiektywnej jego oceny po latach? A prawo do wybiórczej, ludzkiej, dziecięcej pamięci?
Dostrzeganie dobrych stron w ludziach i rzeczywistości, której był częścią, wypływające niewątpliwie z cech charakteru Kapuścińskiego, dalekie jest od skalkulowanej chęci oszukania czytelnika.
Większą sensację od uznania sentymentalnych pobudek pisarza wzbudzi jednak biograf twierdząc, że autor Cesarza wymyślił sobie korzenie, które uprawomocniają jego dającą prestiż pozycję tłumacza kultur.
“Wszędzie wokół widział biedę“ – brzmi jak zarzut. Domosławski nazywa autokreacją to, że mały Rysio był świadomy otaczającej go biedy. Tymczasem to tam, w Pińsku, pobiera pierwsze lekcje empatii, dzięki której po latach wyróżni się w światowym gronie reporterów; to tam zacznie się kształtować wrażliwość dziennikarza, który uczynił centralną osią swej pracy “oddanie głosu ubogim“.
Pospieszył się biograf z podsumowaniem wspomnień siostry Kapuścińskiego, która najpierw mówi: “nie byliśmy bogaci, ale niczego nam nie brakowało“, żeby potem przytoczyć inne jej wypowiedzi, które temu przeczą i świadczą o tym, że Rysio nie koloryzował, nie dramatyzował utrzymując, że zaznał biedy w dzieciństwie: “Pamiętam, że cały czas mówiło się o jedzeniu, że trzeba coś zdobyć albo kiedy coś przywiozą.[…] Czasem nie starczało zupy dla wszystkich i mama mówiła wtedy, że nie jest głodna“, wspomina siostra pisarza. Czyli jednak brakowało, jednak pamiętała niedostatek.
Ostatecznie zatem, wypowiedzi rodzeństwa są koherentne, komentarz biografa nie. Nie zdołał tym razem dowieść, że mistrz konfabulował, bezpodstawnie dramatyzował.
”Mit“ ojca w Katyniu
Biograf porusza kilkakrotnie fenomen ludzkiej pamięci, który, mimo całej jego złożoności, traktuje w sposób niewiarygodnie lekki i płytki. Zagadki funkcjonowania pamięci są, zdaniem Domosławskiego, narzędziem, służącym Kapuścińskiemu do manipulacji, świadomego przeinaczania faktów. Domosławski odmówił miejsca naukowej perspektywie, która być może jako jedyna zawiera odpowiedź na niejedno “dlaczego“ stawiane przez biografa Mistrzowi.
Tymczasem, badania udowadniające kapryśny, selektywny i także kreatywny charakter pamięci ludzkiej, nie są żadną chronioną tajemnicą; o wielu arcyciekawych aspektach fenomenu pamięci powstały głośne filmy.
Insynuując świadome przeinaczanie faktów w dziennikarskiej karierze Kapuścińskiego warto pamiętać, że przyszło mu pracować w czasach kartki i ołówka, czasem wyłącznie na bazie własnej pamięci, nie zaś elektronicznych gadżetów, na które czas nie ma wpływu, nie zamaże wspomnień, nie wykrzywi obrazów, nie zmieni kolejności zdarzeń, ukryje ich części w zakamarkach mózgu.
Domosławski roztrząsa, dlaczego Kapuściński “dopisał ojcu martyrologiczny rys“ twierdząc, że ten uciekł z transportu do Katynia: “Pierwsze, co przychodzi do głowy, to, że załatwiał w ten sposób jakieś porachunki z częścią swojej biografii, w której oddał serce i umysł idei komunizmu. […] Katyń to w dziejach polskiej martyrologii XX wieku świętość. W stronę Katynia trudniej rzucić kamieniem.“
Jakżeby inaczej: pierwszym scenariuszem, jaki przychodzi na myśl Domosławskiemu jest, zbiegiem okoliczności, zawsze ten niekorzystny dla Maestro, jak lubi nazywać Kapuścińskiego, “co w tym kontekście brzmi nieco cynicznie” – trafnie zauważa tłumacz dzieł Kapuścińskiego na język niemiecki.
Martin Pollack doskonale analizuje kwestię dziecięcej pamięci, spłyconą jak wiele innych, poruszonych w biografii: “Kolejny mit dotyczy ojca, który miał powrócić z rosyjskiej niewoli. Tutaj także mamy do czynienia ze wspomnieniami dziecka, Ryszard miał wtedy siedem lat. Opisuje to zdarzenie wielokrotnie, zawsze fragmentarycznie, najsugestywniej w Imperium. Jest noc. Nagle pukanie do okna. Mały Ryszard budzi się, widzi, jak ojciec wchodzi do izby, ledwie go rozpoznaje. ’Ma na sobie lnianą koszulę do kolan przewiązaną parcianym paskiem, a na nogach łykowe kapcie. Z tego, co mówi mamie, rozumiem, że dostał się do niewoli sowieckiej i że pędzili ich na wschód.‘ Podczas marszu ojcu udaje się uciec i wrócić do Pińska.
(Domosławski) przepytuje mieszkającą w Vancouver siostrę Kapuścińskiego. Ona na ten temat nie wie niczego i twierdzi stanowczo, ‘że ojciec nigdy nie był w radzieckiej niewoli, że opatrzność boża nad nim czuwała.‘ A więc kolejna, rozmyślnie wyprodukowana przez wielkiego autora legenda. […]
Z własnego doświadczenia wiem, jak zawodna może być pamięć. W książce Śmierć w bunkrze. Opowieść o moim ojcu piszę o pochówku mojego ojca, który został zamordowany w 1947 roku na przełęczy Brenner i pierwotnie tam pogrzebany, po wielu latach ekshumowano go i przewieziono do rodzinnego miasta Amstetten. ‘Pamiętam pochówek na cmentarzu w dolnoaustriackim miasteczku, otrzymałem zwolnienie ze szkoły i przyjechałem z okolic Salzburga, gdzie przebywałem w internacie.‘
Internat znajdował się wysoko w górach, niedaleko Mittersill, skąd odchodziła kolejka wąskotorowa do Zell am See, gdzie przesiadało się do normalnej kolei, podróż ze szkoły do Amstetten trwała wiele godzin. Wszystko nieprawda, wszystko zmyślone. Rok po tym, kiedy ukazała się książka, pewien historyk z Amstetten zwrócił mi uwagę, że mój ojciec nie został pochowany – tak jak napisałem – w późnych latach pięćdziesiątych, ale 30 października 1964 roku, a wtedy nie chodziłem już do szkoły, tylko studiowałem w Wiedniu. Stamtąd do Amstetten jedzie się pociągiem jakąś godzinę.
Straszna pomyłka! Pogrzeb własnego ojca! Jak mogło mi się to przytrafić? Jeszcze dzisiaj zdaje mi się, że mam wszystko przed oczami, ruszam ze szkoły, wsiadam w Mittersill do pociągu. W rzeczywistości było inaczej. Nie potrafię wytłumaczyć sobie tego, jak na to mówią, ‘fałszywego wspomnienia‘ i nie ma żadnego znaczenia, czy miałem wtedy 14 czy 20 lat, bo ani to lepiej, ani gorzej. Jest tak samo okropne. Niewybaczalne.
Czy nie do pomyślenia jest to, że Kapuścińskiemu przytrafiło się coś podobnego, że domniemane wspomnienie o ojcu powracającym z sowieckiej niewoli powstało jeszcze w dzieciństwie z nałożonych na siebie obrazów i opowiadań, o które Ryszard nigdy potem już nie pytał?
A może ojciec sam się przyczynił do tej legendy, robiąc różne uwagi, aluzje, które Ryszard, będąc dzieckiem, podchwycił i złożył we własne rzekome wspomnienie?
Takie niewinne interpretacje, konkluduje Pollack, nie wchodzą u Domosławskiego w rachubę, woli insynuować Kapuścińskiemu wątpliwe motywy, że chciał legendą o bohaterskim ojcu odwrócić uwagę od własnego uwikłania w przestępczy system.“ (Gazeta Wyborcza, 01-03-2010).
Cesarz
Amerykański reporter Mark Danner powiedział Domosławskiemu, że chciałby się z jego książki dowiedzieć, jakie doświadczenia sprawiły, że Kapuściński tak świetnie rozumiał, i jak nikt inny opisał, mechanizmy władzy i rewolucji. Z pewnością lektura biografii dostarczy Dannerowi odpowiedzi na jego pytanie, gdyż Domosławski wnikliwie bada ten wątek, udowadniając, że rzeczywistość polityczna w Polsce ułatwiła Kapuścińskiemu, nauczyła go rozszyfrowywać mechanizmy analogicznych procesów, które obserwował podczas swoich dziennikarskich podróży po świecie.
I to jest kluczem do wytłumaczenia innych domniemanych konfabulacji pisarza – tych związanych z Cesarzem.
Z jednej bowiem strony biograf podkreśla, iż źródłem tej wyjątkowej intuicji reportera są doświadczenia polskie, że jego najgłośniejsze książki to alegorie PRL-u, uniwersalne traktaty o władzy, mechanizmach rewolucyjnych etc. Powołuje się wręcz na swoistą grę, jaką podjęli redakcyjni koledzy Kapuścińskiego, kiedy pisał Cesarza, publikując go w odcinkach w gazecie, dla której wówczas pracował, polegającą na wpleceniu elementów ściśle z polskiego podwórka, np. o tym, że cesarz Etiopii, czytaj: Gierek, nie czytał książek.
Nie przeszkadza to Domosławskiemu zarazem cytować zbulwersowanego Etiopczyka, biografa Hajle Sellasje, który utrzymuje, że cesarz był oczytanym intelektualistą i wiesza psy na polskim pisarzu za propagowanie podobnych kłamstw, szkalujących władcę. Domosławski nie wiąże tych dwóch faktów, zostawia je, nie podejmuje wątku, pozwala, aby to umknęło czytelnikowi.
Zastanawia to, czy biograf pozostawił także w swoim przeświadczeniu zdegustowanego “nadużyciami“ Kapuścińskiego Etiopczyka, czy też próbował jednak wpłynąć na jego zrewidowanie, tłumacząc kulisy dzieła, przedstawiając mu powieść jako alegorię polskiej władzy, gdzie przeplatają się elementy etiopskiej i polskiej rzeczywistości. I gdzie portret Haile Sellasje to groteskowy zbiór cech modelowego przywódcy-tyrana. Czy wykorzystał okazję do zneutralizowania tej negatywnej opinii o Kapuścińskim?
Czytelnik godny pisarza?
Jeszcze a propos Cesarza i dysput w sprawie czystości gatunkowej. Wydaje się, że społeczeństwo nie było gotowe na Kapuścińskiego-pisarza i traktując go niezmiennie jako reportera, widziało w Cesarzu klasyczny reportaż. Nawet nie ten wańkowiczowy, “mozaikowy”, ale reportaż w najbardziej rygorystycznej postaci i formie.
Dlatego, jeśli dziś kogoś skandalizuje fakt, że według autora piesek Lulu sikał na buty dygnitarzom, mimo iż w rzeczywistości nie mógł jednak tego robić, to czy nie jest to raczej nasza wina, kwestia niedojrzałego odbiorcy, a nie oszustwa twórcy?
Podobnie z wybitnym Szachinszachem, który kwestionuje się, jako podręcznik historii, reportaż… Na jakiejkolwiek półce by go nie ustawić, faktem jest, że żadna inna “najczystsza gatunkowo” publikacja, nie tłumaczy tak doskonale realnych przyczyn irańskiej rewolucji.
Kapuściński mówił nieraz, że nie dba o to, jak się klasyfikuje to, co pisze. Zwracał uwagę na upieranie się, przywiązanie odbiorców do sztywności gatunków, które przecież, jak zapewniał, podlegają ewolucji; na obsesyjną potrzebę zamrożenia wyznaczników konstrukcyjnych i ścisłego ich przestrzegania; niechęć do przyjęcia zmian.
Sam eksperymentował jak mało kto, nie potrafił się poddać ograniczeniom formy, czym wciąż sprawiał odbiorcom kłopot. Bo czujemy się tym bezpieczniej, im mniej skomplikowanej szarości, im wyraźniejszy schemat: biało-czarne.
Gatunki synchroniczne, hybrydyczne: reportaż literacki, intymny; traktat antropologiczny… No dobrze, czyli co: reporter czy pisarz? Koniecznie musi się zmieścić do jednej konkretnej szuflady; takie niejasności, mieszanie to nic dobrego. Każde wyjście za linię kłuje w oczy, niepokoi, nie wiadomo, co z tym zrobić.
Jaki był w tej grze w gatunkowe przypisywanie wkład samego autora, a jaki krytyków i nas, czytelników?
Kapuściński mówił, że ideałem czytelnika jest dla niego ten, kto nie boi się zakasać rękawów, żeby się spocić; nie unika refleksji, umysłowej pracy nad jego tekstem. Nie pisał książek, które czyta się “jednym tchem“, co utożsamiał z banałem, łatwizną. On się trudził pisząc i oczekiwał partnerstwa w tym znoju od czytelnika. Taki tandem, jego zdaniem, daje najwięcej owoców.
Zdaje się, że szczególnie zawiedliśmy na poziomie refleksji nad formą książek Kapuścińskiego, zatwardziale czepiając się utartych tras w wyjeżdżonych koleinach, kiedy on wytyczał nowe. Czy to powód, żeby dziś nazywać go konfabulantem, oskarżać o fabularyzację faktów?
Biografia technicznie
Liczne powtórzenia, za pomocą których autor chce zwrócić na coś szczególną uwagę, uwypuklić to, męczą – to zabieg, którego nadużywa. Są to przeważnie fragmenty o wydźwięku negatywnym, stawiające bohatera w niekorzystnym świetle.
Powtarzają się fotografie: trzy z nich zostały opublikowane w wydanej w 2007r. Kapuściński: nie ogarniam świata (W. Bereś, K. Burnetko) i trzy kolejne w Ryszard Kapuściński. Biografia pisarza (B. Nowacka, Z. Ziątek) z 2008.
Obszerny fragment o współpracy amerykańskich dziennikarzy z CIA budzi zdziwienie: dlaczego Amerykanin tłumaczy zależność prasy od wywiadu w Polsce? Odpowiedź przynosi informacja w Podziękowaniach – autor wyraża wdzięczność Instytutowi Remarque’a w Nowym Jorku za przyznanie mu stypendium w USA, w celu badania tych właśnie zależności w historii amerykańskiej prasy, czego ten, zbędny moim zdaniem, wątek jest konsekwencją. Autor spłaca w ten sposób zobowiązanie; jest to ukłon w stronę Instytutu, ślad pomocy, hojności.
Nie przekonuje mnie jednak jego obecność w biografii – nie sposób ukazać analogii za pomocą mechanizmów działających w całkowicie innych kontekstach, jest to wewnętrznie sprzeczne; zbyt różne było tło polityczne i pobudki działania dziennikarzy w Polsce i USA.
Irytujące jest maniakalne traktowanie przez biografa wyolbrzymień, hiperboli, przejaskrawień, jakich używał Kapuściński, w sposób dosłowny, zamiast jako figur stylistycznych. Jak chociażby w przypadku rzekomych dwóch książek, które przeczytał pisarz: “Nas, urodzonych około 1930 na głębokiej i ubogiej prowincji polskiej […] cechował w okresie tużpowojennym przede wszystkim bardzo niski poziom wiedzy, zupełny brak oczytania […] (moje żałośnie mizerne lektury w owych latach: wydana w 1913 roku Historia żółtej ciżemki Antoniny Domańskiej czy Wspomnienia niebieskiego mundurka Wiktora Gomulickiego, wydane w 1906 roku)“.
Nie są to niewinne w skutkach pomyłki biografa w interpretacji zabiegów stylistycznych, posługuje się nimi bowiem do tego, aby zarzucić coś swojemu mistrzowi: mijanie się z prawdą, mitologizowanie, nadużycia, efekciarski dramatyzm.
Kilka konkluzji końcowych
“Przed laty napisałem książkę, która w polskim tłumaczeniu nosi tytuł Ojcobójca – przyszedł mi on na myśl, kiedy czytałem biografię pióra Domosławskiego, pisze Martin Pollack. Sposób, w jaki rozprawia się z tym przedsięwzięciem, ma także coś z ojcobójstwa i zdaje się chodzi mu o to, żeby zepchnąć ojca z piedestału” (Gazeta Wyborcza, 01-03-2010).
Stefan Bratkowski powiedział o Domosławskim, że jest “hieną, bo atakuje umarłych”.
Obok tych i im podobnych, wcześniej przytoczonych dosadnych określeń, niniejszy tekst jest, być może, zaledwie umiarkowanie krytycznym głosem w dyskusji.
Nie sposób odnieść się do wszystkich wątków; nie poruszam spraw, z którymi się z biografem zasadniczo zgadzam, jak z rzekomą współpracą Kapuścińskiego z wywiadem PRL: ”Nikomu nie zaszkodził i był w tym mistrzem uniku”.
Polemizuję z bezlitosną, w moim osądzie, krytyką Kapuścińskiego i proponuję alternatywne uzasadnienia niektórych kontrowersyjnych wątków, których istnienie systemowo zignorował Domosławski.
Andrzej Stasiuk na fali polemiki wokół biografii powiedział: “Kapuściński był jak Polska: rozdarty, idący na kompromisy, pewnie przestraszony, pewnie egoistyczny, ale jednocześnie pełen siły i determinacji. Na przekór czasom i uwikłaniu snuł swoją niepowtarzalną i piękną opowieść.” (Gazeta Wyborcza, 02-03-2010).
Ja myślę, że to raczej Domosławski jest jak Polska: małostkowy, nieszanujący autorytetów, z lubością podchwytujący okazje do swarów, wetknięcia kija w mrowisko, szukania spisku tam, gdzie go nie ma, podejrzliwy wobec tych nielicznych uśmiechniętych – gdzieżby indziej, jak nie w kraju ponurych ludzi, gdzie ten, kto się często uśmiecha drażni, wywołuje niepokój, “pewnie jakiś świr”.
To Domosławskiego, tak po polsku, zdaje się irytować w Kapuścińskim jego dobre wychowanie, brak arogancji, uprzejmość, skromność i taktowność, drwiąco wspominając wizyty Mistrza w redakcji, kiedy przepraszającym tonem pytał stale: nie przeszkadzam?
Kapuściński natomiast mówił: “Nie umiem krzyczeć, skakać do oczu, pieklić się, szumieć, besztać.” (Cyt. za: Ryszard Kapuściński. Biografia pisarza).
W biografii podważona została cała “kapuścińskość”, jej istota, którą kochają i podziwiają miliony: twórczość i osobowość pisarza. Autor biografii kwestionuje odwagę, warsztat Mistrza, węszy strategię nawet w uśmiechu.
Książkę otwierają słowa, które brzmią jak zarzut: “Przede wszystkim rzuca się w oczy uśmiech. Zawsze uśmiech, wszędzie uśmiech”. Słuszność tego przykrego wrażenia prędko się potwierdza: “Bo gdy ktoś ma taki sam uśmiech dla wszystkich, to nie może to być sama życzliwość; musi być w tym coś jeszcze”. Dla wzmocnienia impaktu “stara przyjaciółka” zapewnia nas, że ten uśmiech Kapuścińskiego “był maską, która z upływem lat stała się jego naturą”.
Na spotkaniach z nim, z niezmienną cierpliwością i ciepłym przyjaznym uśmiechem, który miał dla każdego, a ustawiały się do niego kolejki, jakich nie znał może nawet PRL, pogodnie zagajał mimo zmęczenia, serdecznie dziękował za przyjście, podnosił wzrok znad podpisywanej książki, żeby tym małym a jakże kluczowym gestem, nawiązaniem chwilowego kontaktu, okazać szacunek tym, którzy chcieli go czytać, zademonstrować, jak byli dla niego ważni, zadbać, żeby poczuli, że poświecił im uwagę.
Na jednym ze spotkań ze studentami dziennikarstwa, jeden z kolegów z roku, poprzedzając pytanie, zwrócił się do niego per “panie Ryszardzie”. Po sali prześliznął się szum konsternacji, który można było przetłumaczyć, jako: na co on sobie pozwala? Kapuściński tymczasem, nie rozumiejąc poruszenia, stanął w obronie “zuchwałego” studenta, mówiąc z uśmiechem: ale o co państwu chodzi, przecież wszyscy tutaj jesteśmy kolegami po fachu.
Przemawiania przed tłumami nie miał we krwi, nie był urodzonym mówcą, innym wychodziło to lepiej, o czym sam mówił, nie ukrywając swoich braków i niedoskonałości. Mimo to, sale zawsze pękały w szwach, a potem formowały się kolejki bez końca – staliśmy po ten życzliwy, tak mało spotykany uśmiech; ciepły, bliski odruch wielkiego pisarza.
Dlatego dziś tak trudno nas przekonać, że to wszystko było pozą, maską. Dlatego budzą sprzeciw insynuacje, że ten uśmiech był częścią wykalkulowanej strategii o konkretnych celach zjednywania sobie ludzi urokiem, jakby chodziło o zwitek banknotów…
Domosławski utrzymuje, że ten, który przez pół wieku tłumaczył nam świat, który nie obawiał się narazić na śmieszność twierdzeniem, jakie w naszych czasach trąci myszką i wywołuje grymas pobłażliwości na twarzy, że dziennikarz musi być dobrym człowiekiem, że bez tego nie ma dobrego dziennikarstwa; oszukał nas, że daliśmy się wystrychnąć na dudka. W kraju i na świecie są nas miliony.
W VI tomie Lapidarium Kapuściński przypomina: “Greckie aidos: wzajemne poszanowanie jako podstawowa norma zachowania wobec Innego” – szlachetna zasada, która, jak dowodzi biografia, trafia czasem w próżnię.
A są przecież inne sposoby, znacznie elegantsze, toczenia rozmowy o nieobecnych. Nawet, jeśli nie ograniczać by się do samej twórczości, to, jak radzi S.J. Lec: “Należy obnażać człowieka nie pokazując przy tym jego brudnej bielizny.”
Tymczasem zabrakło umiaru i to właśnie najbardziej bulwersuje. Przekroczone zostały granice w odczuciu wielu, dlatego, jak twierdzi Agata Tuszyńska: są tacy, którzy wykupują z księgarń książki Ryśka, żeby zrównoważyć sprzedaż Domosławskiego…
Sposób, w jaki postrzega świat Domosławski, stanowczo odbiega od tego, w jaki go widział i opisywał Kapuściński, przez co wyzwanie zrozumienia i ukazania Mistrza we wszystkich możliwych wymiarach, staje się dla Domosławskiego nieosiągalnym.
Te dwa spojrzenia zdają się niekompatybilne, tak różne, jak, upraszczając, dwa zasadnicze modele zachowania w dziennikarskiej podróży, kiedy jest się otoczonym obcymi: uśmiech, pokora i wdzięczność za to, że pozwalają mi się zbliżyć oraz butność, arogancja, z pomocą której “wydziera się“ story i wraca zwycięsko z łupem do domu.
Równie trafnie, co obrazowo, odzwierciedla to pewna anegdota:
Mahomet przybył w towarzystwie naśladowców do pewnego miasta, aby głosić tam swoje nauki. Jeden z jego uczniów, mieszkaniec tego miasta, zbliżył się do niego przestrzegając: “Nauczycielu, w tym mieście będą cię prześladować, szkalować i demonizować. Jego mieszkańcy to aroganci, ich umysły i serca są zamknięte, nie chcą uczyć się niczego nowego.“ Mahomet skinął głową i uśmiechając się, powiedział ze spokojem: “Masz rację“.
Następnie zbliżył się do niego inny uczeń, również mieszkaniec tej miejscowości, i promienny z radości zachwalał: “Mistrzu, w tym mieście przyjmą cię z otwartymi ramionami. Jego mieszkańcy to ludzie pokorni i pałający chęcią, aby cię słuchać. Ich serca są gotowe karmić się twoją mądrością“. Mahomet skinął głową i odpowiedział pogodnie: “Masz rację“.
Na to jeden z jego towarzyszy zapytał: “Jak to możliwe, że obu im przyznałeś rację, mimo iż mówią coś skrajnie różnego?“ Mahomet odpowiedział: “Nie widzimy świata takim, jaki jest, ale jakimi jesteśmy my sami. Każdy z nich postrzega mieszkańców tego miasta zgodnie z własnym punktem widzenia: jeden widzi dobroć, inny zło. Na nic by się zdało wyprowadzanie ich z błędu.“ (Cyt. za: Borja Vilaseca ¿El enemigo está fuera o dentro? El País, 4-04-2010).
To, jak widzi świat Domosławski, każe mu sądzić, że zaproponowana przez niego forma biografii Ryszarda Kapuścińskiego nas wzbogaci, jest nam potrzebna. I na nic by się zdało wyprowadzanie go z błędu.
Może to jest jednak moment na debatę o granicach w tym gatunku. I o granicach w ogóle.
Edyta Stępczak