Rozmowa z Alicją Kapuścińską, lekarzem medycyny, wdową po Ryszardzie Kapuścińskim.
źródło: Dziennik Wschodni , Autor: Waldemar Sulisz
Choć mąż umarł cztery lata temu, to kiedy się budzę, wyciągam rękę. Znów go nie ma. Wyjechał. Uśmiecham się do niego – mówi Alicja Kapuścińska. Do Lublina przywiozła wystawę fotografii Ryszarda Kapuścińskiego „Zmierzch imperium”.
• Dlaczego zostawiła pani historię dla medycyny?
– To jest bardzo osobiste pytanie. Zawsze marzyłam o medycynie. Namawiała mnie do tego mama. Dość przypadkowo znalazłam się na historii. W Szczecinie chodziłam do żeńskiego gimnazjum. Dyrektorką szkoły była pani Szczerska, przedwojenna przełożona pensji dla panienek ze Lwowa.
• Trzymała was krótko?
– Tak krótko, że szkołę nazywano klasztorem szczerytek. Przeciwstawienie się pani dyrektor nie wchodziło w grę. Na rok przed maturą wezwała mnie i powiedziała: Słuchaj Mielczarkówna, chcę stworzyć klasę pedagogiczną. Jesteś wzorową uczennicą, jak się zgłosisz, będę miała pretekst, żeby wystąpić o taką klasę. Ale ja chcę iść na studia. To pójdziesz. Dobrze się uczysz, dostaniesz dyplom przodownika.
• Co było dalej?
– Zgodziłam się. Później zdałam maturę pedagogiczną. Dostałam dyplom i nakaz pracy. Poszłam do dyrektorki i pytam, co mam z tym zrobić. Ja ci nic nie pomogę, musisz iść do kuratorium. Kuratorium powiedziało: O, to tylko ministerstwo. Pojechałam do ministerstwa. Powiedzieli: Może pani iść na studia. Pod warunkiem że to będzie taki kierunek, po którym będzie pani uczyć. Poszłam na historię. Do Warszawy.
• Tam pani poznała męża?
– Na historii poznałam takiego Rysia. Po drodze tak byliśmy ku sobie, że po roku byliśmy małżeństwem. W trakcie drugiego roku studiów powiedziałam Rysiowi: Nie mamy mieszkania. Ponieważ efektem małżeństwa będzie potomstwo, wezmę urlop dziekański i pojadę do rodziców. Wrócę na ten sam kierunek studiów.
• Tak się stało ?
– W ciągu tego roku bardzo zachorowała mama Rysia. Lekarze ją wyleczyli. Przyjechał do mnie do Szczecina i powiedział: Medycyna to jest wspaniała rzecz. Nie masz po co wracać na historię. Nie trzeba było mi dwa razy powtarzać. Poszłam na wymarzoną, ukochaną medycynę i nigdy tego nie żałowałam.
• Pamięta pani pierwsze spotkanie z mężem?
– Zobaczyłem ślicznego chłopca z czarną czupryną. Łagodnie uśmiechniętego, nienarzucającego się Rysia, raczej dyskretnego.
• Co panią w nim ujęło?
– Delikatność i nieśmiałość. Nie był prymitywny. Nawet jak zwracał na mnie uwagę, robił to bardzo dyskretnie. Potem wszystkie koleżanki mówiły: Najładniejszego chłopaka nam zabrałaś.
• Pierwsza randka?
– Umówiliśmy się w kinie. I Rysiek nie przyszedł. Następnego dnia nie wiedział, czy ja w ogóle będę chciała z nim rozmawiać. Zapytałam, co się stało. Gęsto mi się tłumaczył. Rzeczywiście, miał powód. Docenił moją wyrozumiałość.
• Potrafiła pani zachować tę wyrozumiałość przez całe życie?
– Tak. Wiedział, że zawsze może na mnie liczyć. W wielu sprawach. Udawało nam się dochodzić do porozumienia.
• Mieliście ukochany dom w Woli Chodkowskiej?
– To jest sprawa ostatnich dwudziestu lat, bo dopiero wtedy nas było stać. Najpierw musiało nas być stać, żeby zamienić małe ciasne mieszkanie na większe. A potem Rysiek zaczął marzyć o domku. I jak zwykle, wyszukiwanie działki stało się moim zadaniem.
Przez sezon zbierałam ogłoszenia prasowe, dzwoniłam, jeździłam, oglądałam. W drugiej instancji działki oglądał Rysiek. Działkę w Woli Chodkowskiej obejrzałam, jak mąż był w Etiopii. Zarezerwowałam prawo pierwokupu. Kiedy odebrałam go z lotniska, powiedziałam: Rysiu, mamy piękną działkę. Jeszcze tego samego dnia go tam zawiozłam.
• Zobaczył i…
– Działka leżała u stóp Puszczy Kozienickiej, w dole płynęła rzeczka Radomka. Zobaczył łąki i lasy, domek na wzniesieniu, mały staw poniżej. Tak się zachwycił. Powiedział: Bierzemy.
• To była wasza ostoja?
– Tak. Chętnie tam jeździł. Piłował gałęzie, dużo chodził po lasach, nawet kiedyś zabłądził. Dużo fotografii tam porobił. W jednym z Lapidariów napisał, że mrówki chodzą mu po rękach. Jeździliśmy tam bardzo często. Potem, jak się gorzej czuł, rzadko. Czerpaliśmy z tego miejsca dobrą energię.
• Pani była asystentką Ryszarda Kapuścińskiego?
– Też. Byłam wszystkim, co było trzeba. Podczas pisania Lapidariów trzeba było dokładnie sprawdzać bibliografię. Robiliśmy to na cztery ręce.
• Pani mąż do końca zachował młodość w emocjach, widzeniu świata, w kontakcie z panią?
– O tyle, o ile pozwalał mu na to stan zdrowia. Jeśli chodzi o ciekawość świata, zainteresowania, to tu nic się nie zmieniło. Zawsze miał życzliwość do ludzi. Kiedy Franciszek Piątkowski, który prowadzi w Siennicy Różanej letnią Wakacyjną Akademię Reportażu Ryszarda Kapuścińskiego, zapytał go o dewizę życiową, napisał mu dedykację w książce: „Franciszku, trzeba kochać ludzi”. Tego się trzymał przez całe życie.
• Ryszard Kapuściński był Poleszukiem?
– Tak. Urodził się w Pińsku, tam spędził pierwsze lata swojego życia. Aż do wojny. Później zawsze marzył, żeby tam pojechać. Pierwszy raz udało mu się odwiedzić Pińsk w 1979 roku, kiedy pracował w piśmie „Kontynenty”. Na wystawie w Muzeum Lubelskiem są jego zdjęcia z Pińska. Z tym wyjazdem wiąże się piękna anegdota. Była niedziela. Rysiek patrzy, nikogo już nie zna, żadnych kontaktów z nikim. Poszedł pod kościół. W momencie, kiedy ludzie wychodzili z sumy, głośno powiedział: Nazywam się Kapuściński. Kto z państwa chodził do szkoły, w której uczył mój ojciec. Natychmiast zebrała się grupa rówieśników, z którymi miał kontakt do końca. Zresztą ci Polacy wyremontowali jego rodzinny dom, który był w ruinie. Po śmierci Rysia odsłoniłyśmy tam z córką tablicę pamiątkową.
• Z kolei pani mieszkała na Lubelszczyźnie?
– Mieszkałam jako dziewczynka w czasie wojny. Moi rodzie uczyli w szkole pod Janowem Lubelskim. Wieś nazywała się Piłatka. Było 30 chałup, nie było światła, był las Putyk. W tym Putyku takie dymy szły wieczorem. Okazało się, że tam w ziemiankach mieszkają Żydzi. Wychodzili wieczorem, przychodzili do wsi, moja mama dawała im jeść. Były dwie głębokie studnie, wodę niosło się do domu na drewnianych nosidłach. Jak w czarnej Afryce.
• Jak mąż wyjeżdżał, a często wyjeżdżał, to pani tęskniła?
– No pewnie. Ale wiedziałam, że to praca, obowiązek. On się nie wtrącał do mojej pracy, ja się nie wtrącałam do jego pracy i dobrze nam z tym było. To było oczywiste.
• Zawsze zabierał ze sobą klucze od domu?
– Zawsze. Szukał ich. Gdzie moje klucze, gdzie moje klucze, bo ja muszę wiedzieć, że mam dokąd wrócić.
• Z podróży przywoził róże wiatrów, koptyjskie krzyże i inne okruchy świata. Co najbardziej panią zadziwiło?
– Dokładnie, zwoził okruchy świata. W jego pracowni, w której nic nie ruszam i nic nie przestawiam, jest cała masa bibelotów, drobiazgów, jakiś kamieni wygładzonych przez morze. Każdy z tych kamieni coś mu mówił. Może najbardziej zaskoczyły mnie duże, prostokątne kolczyki z paciorków, służące masajskim kobietom do rozciągania uszu.
• Pisał do samego końca. Nawet w szpitalu?
– Tak. Robił notatki. A to jak się czuje, a to, kto go odwiedzał, a to, że czytał „Pana Tadeusza”. Pozwoliłam je opublikować Jarosławowi Mikołajewskiemu w książce „Sentymentalny portret Ryszarda Kapuścińskiego”. Jeszcze raz wejdą do tomiku, zawierającego niepublikowane teksty Rysia. Jako ostatnie „Lapidarium”.
• Dała pani też dostęp
do domowego archiwum Arturowi Domosławskiemu, powstała kontrowersyjna książka „Kapuściński non fiction”.
– Musimy o tym rozmawiać?
• Nie musimy. Dlaczego ludzie wchodzą z butami w duszę? Zieją nienawiścią na forach internetowych?
– Nie jestem psychologiem. Nie wiem. Wiem, że Rysio zawsze powtarzał, że media bardzo się zdeklasowały. Sensacja zastąpiła informację. Przerażały go tabloidy. W imię wolności słowa przestało się liczyć dobre imię człowieka. Liczy się komercja, pieniądz, kariera. Tradycyjne wartości się zdeprecjonowały. Może dobre, pozytywne wartości już są niemodne?
• A miłość?
– To oddanie i wybaczanie. Wzajemne zrozumienie. Dawanie siebie.
• Więcej szczęścia jest w dawaniu niż w braniu?
– Może tak. Coś w tym jest.
• Mąż kolekcjonował długopisy?
– O, tak. Cieszył się z każdego jak mały chłopiec. Wypisane odkładał do specjalnego pudełka. Ostatni długopis dostał w szpitalu. W jego zastępstwie poszłam odebrać nagrodę. Fundator przygotował długopisy z okolicznościowym napisem. Przyniosłam mu ten długopis do szpitala. Weszła pielęgniarka. Siostro, jaki ładny długopis dostałem. Ona tak patrzy. Mówię: Mąż kolekcjonuje długopisy. Wyciągnęła swój z kieszonki: A to proszę, jeszcze jeden. No i znowu wybuch radości.
• A w dzieciństwie marzył o zaczarowanym ołówku, którym opisze cały świat?
– Chciał umieć rysować, a nie umiał. Dlatego tak się cieszył, że umie fotografować. Wiedział, że aparat może onieśmielać. Zawsze starał się za wszelką cenę oswoić ludzi ze swoją obecnością. Do tego służył mu uśmiech. Pisał, że uśmiech rozbraja. Nawet jak miał przed sobą uzbrojonych żołnierzy, starał się złagodzić swoje rysy. Nawiązać kontakt wzrokowy. Może dlatego twarze na jego zdjęciach łagodniały.
• Jakimi aparatami fotografował?
– Miał kilka. Najpierw Zorkę, potem był Rolleiflex, Canon, Leica. Zostały w domu. Leżą w szafce schowane.
• Dostał długopis na ostatnią drogę?
– Przyjechała córka. Przywiozła mu dwa długopisy. „Jeden będzie ode mnie, drugi od mojego syna Brendana. No to włóż mu do marynarki, zanim zamkną trumnę.
• Trudno było wypełnić pustkę po śmierci męża?
– To są takie fale. Teraz jest czwarta rocznica śmierci. To wybuchło we mnie znowu. Pomaga mi to, że dużo mogę dla Rysia zrobić. To pozwala mi nie rozpamiętywać. Śmieję się, że po śmierci Rysio mnie zatrudnia. Ale wracając do pana pytania. Jeszcze teraz budzę się rano i cichutko wstaję, żeby go nie obudzić. Nie ma go. A wyjechał. Dobrze.