Zbyt wiele dróg
W Ameryce nie ma miast w pojęciu europejskim, są tylko zabudowane obszary, konstelacje, często złożone i pogmatwane, nieczytelne w pierwszym kontakcie, składające się z dziesiątków miasteczek, dzielnic, osiedli, centrów handlowych, parkingów, skwerów i placów.
Sobota, 31.08.2002
Rano wyjechałem z American Fork na lotnisko. Śniadanie – niejadalne. To, co nazywają jajecznicą, robione jest z proszku. Wszystko sproszkowane, zapakowane, zapuszkowane. Wszędzie przy stolikach szeleści plastik, sreberka, przezroczysty papier, tektura. Jedzą ogromne ilości, ogromne, klasy społeczne poznaje się tu po rozmiarach brzucha, po figurze. Szczupli – to arystokracja, brzuchaci – niższe warstwy, plebs. W American Fork w barze Danny’s była jedna szczupła kelnerka. Powiedziałem, że przyjemnie jest na nią popatrzeć, że jest taka smukła i zgrabna.
– Och – odparła zawstydzona – pracuję tu part-time, bo moje główne zajęcie to balet i dlatego nie wolno mi jeść – dodała z żalem w głosie.
Ponieważ je się wszędzie to samo, reklamy zachęcają nie różnorodnością, nie innością, ale ilością, promują porcje kopiaste i ultrakopiaste. Eat! Food! Perfect food! – wszędzie reklamy jedzenia. W telewizji bez przerwy – steki, kurze nóżki, kacze udka, indycze piersi, sosy, polewy, lukry, syropy, keczupy itd.
Czas dnia też tak obliczają – o której zjeść i gdzie. Co można zjeść – to już nie tak ważne, bo wszędzie je się to samo. Planują – czy zdołamy przejechać drogą 89, żeby zdążyć na lunch? Na dinner? Jedzenie jest wszędzie – tanie, a porcje są olbrzymie. Szokujące są zwłaszcza góry, góry!, zjadane na śniadanie. Metodycznie, uważnie, powoli, z celebracją.
Następuje globalizacja jedzenia. Globalizacja smaku czy raczej – zaniku smaku. McDonald’s został już zdystansowany, mało gdzie go widać, bo wyprzedziły go już inne sieci i firmy gastronomiczne, pozostał jednak jako symbol, jako nazwa kultury traktującej człowieka nie jako istotę zindywidualizowaną, o własnym, odrębnym, niepowtarzalnym smaku – ale jako anonimowy żołądek, zachłanny worek w gigantycznej machinie konsumpcji.
No, w każdym razie wyjechałem o ósmej rano z hotelu w American Fork, aby dojechać do lotniska w Salt Lake City. I oczywiście stało się to, co musiało się stać, a mianowicie – pomyliłem drogę. Jazda w wielkich miastach wpędza mnie zawsze w panikę, nie mam bowiem żadnego zmysłu orientacji wielkomiejskiej, mylę ulice, place i kierunki. Zawsze po godzinie błądzenia i szukania ugrzęznę gdzieś w miejscu, z którego już nie mam pojęcia, jak się dalej ruszyć.
W przeczuciu tego czekającego mnie nie-szczęścia już od dwóch dni wypytywałem, kogo mogłem, jak dojechać do lotniska w Salt Lake City. Pytałem kolejnych dyżurnych w recepcji, sprzątaczkę – Meksykankę Cecilię, pracowników pobliskiej stacji benzynowej, sąsiadów przy stole w restauracji, kierowcę, który parkował samochód obok mojego.
Och – to bardzo proste – odpowiadali wszyscy – i z całą życzliwością mówili mi, którędy jechać.
Każdy mówił co innego.
Co prawda panowała zgoda, żeby wjechać na 15 North, ale potem zaczęły się już zasadnicze różnice. Jedni radzili 215, inni – 102, jeszcze inni 68. Dzisiaj, po odbyciu gehenny, jaką był dla mnie dojazd do lotniska, wiem, że po prostu istnieje wiele dróg na to lotnisko. I tu od razu stykamy się z jednym z problemów Ameryki, którym jest – nadmiar. Który wybrać hotel? Którą restaurację? Którą trasę? Dziesiątki, dziesiątki. W dodatku zarządy miast, aby stronniczo nie wyróżniać jednych, a nie dyskredytować innych dróg, nie sugerują żadnej, w ten sposób wprawiając pytających w kłopot – jak wskazać drogę do lotniska, skoro tych możliwości jest kilka.
Wiedziałem w przeddzień wyjazdu, że czeka mnie bezsenna noc, więc wziąłem proszek, a rano obudziłem się z bólem głowy, cały w nerwach. Ludzie w recepcji spoglądali na mnie dziwnym wzrokiem, widocznie musiałem się zachowywać jakoś podejrzliwie, ale jak to Amerykanie – odnosili się do mnie bardzo dyskretnie i życzliwie. Zapakowałem bagaże i umyłem przednią szybę. Chłopak z recepcji – Curtis – wydrukował mi na komputerze szczegółową instrukcję, po czym uścisnął mi rękę, życzył szczęśliwej drogi i pocieszał, że na pewno nie będzie żadnych problemów.
W istocie dość łatwo znalazłem 15 North, którą miałem jechać pół godziny do Exit 302. Zjechałem najpierw, jak mi mówiono, do 215. I tu zaczęła się historia. Bo na 215 nie było żadnego drogowskazu na lotnisko, w dodatku zaraz musiałem zjechać na 80, po czym był rozjazd na 102 East i West, a ja nie wiedziałem, którą wybrać, w dodatku potężny trak deptał mi po piętach, a był tak olbrzymi i tak blisko, że czekałem tylko, kiedy mnie zmiażdży, więc odruchowo skręciłem w prawo i wjechałem w jakąś małą uliczkę – domki, ogródki, cisza, żywego ducha. Oczywiście nie wiedziałem, gdzie jestem, ale po jakimś czasie zacząłem się rozglądać i widzę – stacja benzynowa. Odetchnąłem z ulgą. Wewnątrz była tęga, sympatyczna dziewczyna. Żeby się wkupić, nabrałem do pełna benzyny, zapłaciłem i dopiero wtedy spytałem o drogę. Uprzejmie wyjaśniła mi, którędy jechać – to łatwe – powiedziała – nie będziesz miał problemów. Pożegnałem się, ale kiedy wsiadałem do samochodu, na sąsiednie stanowisko zajechał mężczyzna, więc pomyślałem, nie zaszkodzi spytać o drogę! Spytałem. Grzecznie odpowiedział mi, ale takim slangiem, że nic nie zrozumiałem. Na szczęście zaraz podjechała jakaś pani, może nauczycielka, bo kiedy ją z kolei spytałem, wolno i dokładnie, jak małemu dziecku, wytłumaczyła mi, jak dojechać na lotnisko.
Którą drogę wybrać? Wybrałem wskazaną przez nauczycielkę i okazało się, że popełniłem błąd. Zgodnie z tym, co mi powiedziała, miałem jechać ulicą o nazwie Bloomberry, na światłach skręcić w prawo, a potem, po ośmiu kolejnych światłach, znowu na prawo, ale kiedy tak postąpiłem, wyniosło mnie na jakąś ulicę, która zagłębiała się coraz bardziej w niekończące się ciągi magazynów i składów. Nigdzie żywego ducha. Nie jechał nawet żaden samochód. Poczułem się zupełnie zagubiony.
W skrajnej już rozpaczy zawróciłem i zacząłem jechać w przeciwną stronę. Skręcałem, kluczyłem, błądziłem cały czas, już bliski nerwowego załamania i płaczu, kiedy nagle w tym czarnym tunelu pojawiło się małe światełko: oto zobaczyłem, jak w niebo unosi się samolot. Aha! Uradowałem się. To znaczy, że gdzieś tutaj, w tej okolicy, w tych stronach musi być lotnisko! To dodało mi takiej otuchy, że nacisnąłem pedał gazu i zacząłem pędzić przed siebie. Ale samolot zniknął. A po jakimś czasie pojawił się inny, ale tym razem z tyłu – zobaczyłem go w lusterku wstecznym.
Dojechałem do skrzyżowania i stanąłem na czerwonym świetle. Obok mnie zatrzymał się samochód, więc zawołałem do kierowcy – którędy jechać na lotnisko. Pomyślał przez moment, a potem powiedział – skręć w lewo i cały czas jedź prosto. Już mi było wszystko jedno – w lewo, w prawo, do przodu, do tyłu – wszystko jedno. Skręciłem, nie myśląc, nie czując, właściwie nie patrząc. Jechałem i jechałem przez pustą i bezludną okolicę. Słońce już świeciło wysoko, zaczynała się godzina upału. Przypomniały mi się saharyjskie fatamorgany – złudne widziadła, które migocą i pobłyskują na horyzoncie. W takiej właśnie chwili zobaczyłem przydrożną tabliczkę. Na zielonym tle było napisane niewielkimi literami – airport. Zacząłem przecierać oczy, czy to aby nie zdradliwe widmo fatamorgany, ale za chwilę pojawił się nowy napis, większy, a potem kolejne i dopiero wtedy uspokoiłem się, że jednak nie śnię.
Nie ma tu miast w pojęciu europejskim, są tylko zabudowane obszary, konstelacje, często złożone i pogmatwane, nieczytelne w pierwszym kontakcie, składające się z dziesiątków miasteczek, dzielnic, osiedli, centrów handlowych, parkingów, skwerów i placów, a wszystko to razem tworzy sieć z małym centrum bankowo-administracyjnym, które wyludnia się i pustoszeje po godzinach pracy. Zresztą cechą charakterystyczną tych miejskich aglomeracji jest brak ludzi na ulicach, obszary te wyglądają na wyludnione, pytamy ciągle, gdzie są te miliony w nich zamieszkujące.
11.09.2002, Nowy Jork
Słonecznie, gorąco. Dzwoni Krysia N. Pyta, czy oglądam rocznicę w telewizji. Nie oglądam, ponieważ nie mam telewizora. Jak wszędzie, również i tu istnieje coś takiego jak oficjalna Ameryka i Ameryka codziennego życia zwykłych obywateli. Rozgłos robi Ameryka oficjalna – administracja i media. Ulica żyje życiem codziennym – zapracowanym, pospiesznym, bez żadnych oznak celebracji.
W „New York Times” mówi się o XXI wieku: an Age of Terror. Ale czy to prawda?
Dzisiaj na spacerze w Village napotkałem Cafe Uha (koło Minetta Triangle). Napis przy wejściu: „Tu w latach sześćdziesiątych Bob Dylan zaczynał swoją karierę”. Kawiarenka niepozorna, o ciemnym wnętrzu, w stylu studencko-ekshippisowskim.
George A. w czasie spaceru po Broadwayu: – Na rynku coraz bardziej panują wielkie firmy, wielkie sieci, chains;
– cała Ameryka staje się wielkim mallem;
– przechodnie na ulicy nowojorskiej: everybody is strange and different;
– to miasto jest w ciągłym ruchu – wszystko się zmienia. Kiedyś Soho było dzielnicą sztuki, potem sztuka się stąd wyniosła. Teraz, kiedy idziemy, dziewczyna wręcza nam kolorową ulotkę z napisem: Bringing the Art back to Soho. Nowe przegrupowania, ciągłe zmiany.
Susan Sontag w czasie obiadu w jej domu, kiedy opowiadam, że ludzie ciągle domagają się, aby mówić im o sytuacji na świecie:
– Zależy im na komentarzach, nie na wiedzy – odpowiada i dodaje – nie potrzebują mądrości, to, czego pragną, to aby im odpowiedzieć, co mają sądzić.
Każde z nas ma na talerzu potężną porcję krwistej wołowiny, ponieważ Susan wierzy, że jedzenie mięsa, i to mięsa półsurowego, jest najzdrowszą, najbardziej pożywną dietą.
Demontaż, dekonstrukcja tego, co widzimy przed sobą, kiedy na przykład siadamy przy stoliku kawiarnianym i patrzymy na ulicę. Chodzi o to, żeby wyodrębniać elementy, części składowe przepływającego przed naszymi oczyma potoku ludzi.
Cdn. „Lapidarium VI” ukaże się w maju nakładem wydawnictwa Czytelnik