„Dwie Ameryki ” cz2, ,fragmenty książki Lapidarium VI

Nie było tu ani telewizji, ani radia, nie było nawet wzmianki w lokalnej prasie, która odnotowuje skrupulatnie zupełne drobiazgi i głupstwa.

30 sierpnia 2002

Dziesięć dni temu wyleciałem z Warszawy do Nowego Jorku. Tu na lotnisku czekał na mnie Ren Weschler – eseista, przyjaciel. Ren założył niedawno i kieruje The New York Institute for Humanities. Teraz przez trzy tygodnie jestem gościem tego Instytutu. Pierwszą noc spędzam w ich domu z uroczym ogrodem (stare drzewa!) w miejscowości Penham pod Nowym Jorkiem. Nazajutrz jedziemy z Renem na Manhattan. Ren pokazuje mi, jak korzystać z Public Library.

Krótka noc, bo o czwartej rano jedziemy na lotnisko. Lecimy do Salt Lake City, przesiadamy się na inny samolot, potem jeszcze na inny i dolatujemy do Sun Valley. To górska miejscowość w stanie Idaho – kurort dla bogatych i sławnych ludzi. Piękne wille, wspaniałe trawniki i rosłe drzewa – najwięcej świerków różnych odmian, sosen i klonów. Atrakcją Sun Valley jest dom, w którym przez trzy ostatnie lata żył, a potem popełnił samobójstwo Ernest Hemingway.

Zaraz pierwszego dnia pobytu jedziemy do tego domu, położonego pięknie, na łagodnym stoku, w otoczeniu gór nagich i samotnych. Atmosfera samotności zupełnej, izolacji i odosobnienia. Sarah pokazuje mi miejsce, w którym zastrzelił się z myśliwskiego karabinu – wąski, mroczny przedpokój prowadzący od drzwi wejściowych do dużego salonu, z którego przez olbrzymie okna jest widok na wyniosłe, ciemnoszare góry, teraz rozświetlone popołudniowym słońcem.

Jest nas kilkadziesiąt osób – uczestników Konferencji Pisarzy Amerykańskich, na której jestem jedynym zaproszonym gościem zagranicznym. W domu Hemingwaya jemy kolację, w czasie której jeden z miejscowych organizatorów wspomina, że miał jakieś pięć-

-sześć lat, kiedy sąsiadka wpadła do ich mieszkania, wołając do jego matki, że „z panem Hemingwayem stało się coś strasznego!”.

Niewiele już rzeczy zostało po Hemingwayu, ale na piętrze jest biurko i jego maszyna do pisania – mały metalowy royal.

Jakaś nauczycielka amerykańska mówi z oburzeniem, że w jej klasie uczniowie nie wiedzą, kto to był Hemingway, i ta jej relacja jest może najciekawszą rzeczą, jaką usłyszałem w czasie kolacji.

Nazajutrz zaczynają się trzydniowe obrady konferencji.

Z pisarzy znanych mi jest David Halberstad. William Styron odwołał przyjazd z powodu choroby żony. Są poeci William Mervin i Robert Pinsky. Jest młody Mark Schwartzman, jest Ren Weschler i inni.

Z tej okazji zwraca moją uwagę kilka rzeczy:

– ta konferencja odbywa się co roku od ośmiu lat. Powstała z inicjatywy grona ludzi dobrej woli i jest finansowana przez grupę amerykańskich milionerów, których ambicją jest popieranie literatury, jej promocja;

– widownia to ludzie, którzy przyjeżdżają ze wszystkich stanów, żeby zobaczyć, spotkać i posłuchać pisarzy, „dotknąć ich”. Chętnych są tysiące, ale organizatorzy przyjmują tylko osiemset osób, aby zachować pewną intymność imprezy, nie przekształcić jej w masowy wiec.

Spotkania mają swój rytuał: pisarze przedstawiają publiczności jedni drugich, zachowując z tej okazji ton najwyższych wzajemnych pochwał, komplementów, zachwytów. Tu nie można zrobić ani jednej uwagi, która miałaby letnią temperaturę, a już – Boże broń! – jakąkolwiek sugestię krytyczną. Pinsky wychwala Mervina, Halberstad McCouloua itd.

Przemawiający musi zacząć wystąpienie od spraw lekkich, od dowcipów lub uwag komicznych – słowem musi wprowadzić nastrój żartobliwy, pogodny, choćby kilka zdań później mówił o rzeczach straszliwych, budzących grozę. Ten rytuał wesołego wstępu (i ewentualnie zakończenia) jest przestrzegany z żelazną konsekwencją. Wszyscy pisarze, których tu wysłuchałem, to jednocześnie świetni mówcy, obyci ze sceną i widownią, żaden nie przypominał pustelnika zamkniętego w swojej samotnej pracowni, w ciszy i z dala od ludzi. Widać zresztą, że pisarze ci bardzo się do tych wystąpień przygotowują, że są one dla nich ważne.

Zdumiewające, że impreza ta, skupiająca kwiat literatury amerykańskiej, nie wywołuje żadnego, ale to żadnego zainteresowania mediów. Nie było tu ani telewizji, ani radia, nie było nawet wzmianki w lokalnej prasie, która skądinąd odnotowuje skrupulatnie zupełne drobiazgi i głupstwa.

Odniosłem wrażenie, że media – zwłaszcza telewizja i radio – stanowią w tej kulturze świat całkowicie odrębny, niedostępny i nikt nawet nie oczekuje z jego strony najmniejszego zainteresowania (byli zdumieni, kiedy o to pytałem – ależ dlaczego mieliby się tym interesować?). Ich zajmuje tylko dwór waszyngtoński i popularna rozrywka – mówili.

Takiej imprezie towarzyszy natomiast bogata, suta oprawa przyjęciowa. Milionerzy wydają w swoich rezydencjach przyjęcia, wydają je okoliczne hotele i instytucje charytatywne. Zabawy trwają do późnej nocy.

A meritum? Słabnący głos literatury pięknej. Natomiast rozkwit biografiki, historii, antropologii. Dużo aktualnego eseju politycznego – tu traktowanego jako gatunek literacki.

***

Konferencja skończyła się w poniedziałek w południe. Na resztę tygodnia Ren zaplanował dla mnie samotną jazdę na południe Stanów, a więc z Idaho przez Utah do Arizony, i jeszcze dużą część Colorado. W praktyce plan, który mi wy-znaczył, okazał się niewykonalny. Byłem w stanie pokonać maksimum pięćset kilometrów dziennie, a w tym tempie przebycie proponowanej mi trasy zajęłoby nie pięć, ale co najmniej dziesięć dni. Plusem tego planu była wizyta w ciekawych krajobrazowo miejscach, minusem zaś, że w tak dzikim tempie nie można było z nikim spotkać się, z nikim porozmawiać. Na domiar panowały zabójcze upały sierpnia i po przejechaniu półtora tysiąca kilometrów byłem zupełnie wyczerpany, ledwie żywy. W połowie drogi przez pustynię Nawaho – siedzibę Indian Hopi – zorientowałem się, że jadąc dalej, nie wrócę na sobotę do Salt Lake City, więc pojechałem z powrotem na autostradę 15, aby jak najszybciej dotrzeć do Salt Lake City, skąd miałem samolot do Nowego Jorku.

***

Jakie są moje doświadczenia z tej wynoszącej ponad dwa tysiące kilometrów podróży?

Przestrzeń amerykańska i drogi ją przecinające są przede wszystkim ponumerowane, a dopiero wtórnie nazwane (o ile w ogóle). Orientujemy się po numerach dróg i dodawanych do tych numerów kierunkach (stronach świata). To wymaga od Europejczyka innej wyobraźni przestrzennej, innego sposobu oceny odległości. Pozbawiając drogi nazwy, czyni się ją bezprzedmiotową abstrakcją. Tę abstrakcyjność zwiększa struktura autostrad, które biegną jak gdyby oderwane od ziemi i od pejzażu i bardziej przypominają doświadczenie latania samolotem niż doznania wędrowca, nomady. Ilość dróg w Stanach jest ogromna, ich ponumerowanie bardzo szczegółowe, podróżowanie więc w pojedynkę, bez pilota, w dodatku jeżeli się komuś śpieszy, a znajduje się w nie-znanej mu okolicy – niezmiernie uciążliwe i stresujące. Mała ilość nawrotów na autostradzie sprawia, że jeżeli popełnimy błąd w wyborze drogi (a zdarza się to często), żeby błąd ten naprawić, trzeba wracać, bywa, dziesiątki kilometrów! I zaczynać od nowa – co może również okazać się błędnym wyborem – i tak można cały dzień kręcić się w kółko, ponieważ wysokie tempo jazdy na autostradzie, która jest cała zajęta poruszającymi się samochodami, nie pozwala na zatrzymanie się i namysł. Dlatego po doświadczeniach własnych odpowiem na pytanie, ile trzeba czasu, żeby dojechać z St. George do Shiprock: z przewodnikiem jeden dzień, a bez przewodnika – dwa dni.

System dróg w Ameryce: nie ma mowy, żeby bezpośrednio przy autostradzie pojawił się jakiś zajazd, hotel czy restauracja. W takim wypadku trzeba zjechać z autostrady do miejsca (często położonego na odludziu), gdzie jest stacja benzynowa, motel, sklep, restauracja czy bar. Wszystkie takie miejsca są do siebie podobne, jedzenie w nich – takie samo, standard hoteli – identyczny. Pomyślane jest to tak, żeby nic nas nie zaskoczyło – żebyśmy wszędzie spotykali dokładnie to, czegośmy oczekiwali. W ogóle standaryzacja komunikacyjna jest ogromna.

Amerykanie jeżdżą doskonale, samochód jest ich drugą naturą, przy czym jeżdżą uprzejmie, są pobłażliwi wobec kogoś, kto jest obcy, uśmiechają się z wyrozumiałością, jeżeli popełni się błąd, z chęcią pomagają, w czym mogą. Podróżowanie samochodem jest dzięki temu przyjemnością.

Banalną jest obserwacja, że jest wiele Ameryk, ale na pewno są, bardzo wyraźnie – dwie. Ameryka wielkich miast i Ameryka prowincji. Są to dwa różne światy. Przekonywałem się o tym wielekroć, a ostatnio, kiedy jechałem do Salt Lake City. Miałem zamiar zatrzymać się na noc na przedmieściach w motelu, żeby nie płacić drogo za hotel w mieście. Do centrum było jeszcze około osiemdziesięciu kilometrów. Zatrzymałem się w miasteczku o nazwie Santaquin. W pustym barze siedziała znudzona sprzedawczyni. Wziąłem kanapkę i kawę. Dzieci bawiły się na pustych ulicach, małe domki tonęły w zieleni. Było cicho, nie widziałem żadnego samochodu, w ogóle żadnego ruchu. Postanowiłem, że pojadę jeszcze dwadzieścia-trzydzieści kilometrów i zatrzymam się w motelu, a dopiero jutro wjadę do miasta. Gdzie tam! Nie ujechałem dziesięciu kilometrów od Santaquin, aż tu nagle – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – dwupasmowa jezdnia rozrosła się w trzypasmową, trzypasmowa nagle w czteropasmową, ta w pięcio- i sześciopasmową – wokół mnie pojawiły się dziesiątki i setki samochodów sunących, pędzących, wyprzedzających się, w kilka sekund byłem otoczony tą rozpędzoną maszynerią, tym dygocącym, rwącym do przodu tabunem, migały mi przez szybę jakieś twarze, nieznane, wpatrzone w przednią szybę, bo tu trzeba się wpatrywać uważnie, nie ma sekundy, żeby się obejrzeć. Co robić? – myślałem gorączkowo, w panice, bo znajdowałem się na jakiejś ogromnej taśmie, która poruszała się szybko do przodu, niosąc mnie ze sobą, bezradnego, nie wiadomo dokąd i po co, więc żeby się jakoś ratować, zacząłem się ostrożnie przesuwać na zewnętrzny pas, tak, żeby przy najbliższym zjeździe z autostrady uskoczyć w bok i rozeznać swoje położenie. Gdzie jestem? Co mam dalej robić? Po wielu ryzykownych manewrach z duszą na ramieniu zjechałem w bok w jakąś ulicę, patrzę – przy ulicy hotel. Zmartwiło mnie to, że nie był to jakiś przydrożny prowincjonalny motel za czterdzieści dolarów, ale luksusowy wypieszczony Marriott z kwietnikami, dzikim winem i fontanną. Nawet nie ma co wchodzić, pomyślałem – dwieście dolarów jak nic! Patrzę, Meksykanin strzyże trawę przed hotelem. Hermano! – powiedziałem po hiszpańsku – gdzie jest jakiś tańszy hotel? Zamyślił się. – Nie wiem, senor – odpowiedział i poradził mi: szukaj dalej!

Ruszyłem i wyjechałem na ulicę – po cztery rzędy samochodów w każdą stronę – ta ulica niosła mnie przez miasto – aż nagle skończyły się domy, domki i ogródki i zaczęła brązowa pustynia. Tu był koniec miasta. Zawróciłem i zacząłem jechać w przeciwną stronę, tę, z której przyjechałem, w kierunku jednego znanego mi punktu oparcia i ratunku w całej wielkiej Ameryce – w kierunku autostrady nr 15. Jechałem, jechałem już nawet byłem zdaje się blisko celu, kiedy znalazłem się na skrzyżowaniu tak ruchliwym, że pomyślałem – oto ona! Ona, moja 15, no, już jestem w domu, i skręciłem w prawo, aby po chwili stwierdzić, że nie – skręciłem za wcześnie na jakąś 800 West i dopiero teraz, jadąc ową 800 West, zobaczyłem moją 15, ale była w górze, na betonowym moście, a ja tu pod nią, na ziemi. Jak się tam wdrapać na górę, myślałem zrozpaczony, bo byłem pewien, jak powiedziałem, że jeżeli znajdę się znowu na 15, to jestem uratowany. Długo kluczyłem po tym mieście, którego nazwy nie znam do dzisiaj, aż wreszcie znalazłem wjazd na 15. Jednakże nawet nie mogłem nacieszyć się tym sukcesem, bo poganiany przez inne samochody musiałem pędzić do przodu. Spocony, skonany, mając usta pękające z pragnienia, bo upał był nieludzki, postanowiłem zatrzymać się w pierwszym napotkanym hotelu, choćby kosztował 1000 dolarów albo i więcej. Trudno, zapożyczę się, ale już nie mam siły jechać dalej.

I tak trafiłem do hoteliku, w którym to piszę. Nazywa się Quality Inn & Suites, 712 S Utah Valley Drive. American Fork, UT 84003. Tel. (801) 763-8383. Ciągle jestem 30 mil od Salt Lake City i z trwogą myślę, że czeka mnie jutro wjazd do miasta. Ale przez okno mam mały trawnik, trochę kwiatów, jakieś krzewy i drzewko. Obok trawnika jest altanka. W tej altance na ławeczce usiadł starszy pan i zaczął czytać książkę. Widok tego człowieka, który spokojnie siedział i czytał, kiedy o 200 metrów dalej zmotoryzowana Ameryka pędziła z hukiem po betonowych autostradach, przywrócił mnie życiu, i gdyby mężczyzna ten podniósł głowę i spojrzał w górę, zobaczyłby, jak stoję w oknie i jak się uśmiecham.

Dalej spisuję z taśmy nagranej w czasie jazdy do Salt Lake City:

– pola zroszone po obu stronach autostrady – bez przerwy strumienie wody spadają na zielone płaszczyzny otoczone brunatną pustynią;

– ruch na autostradzie duży. Jadę nr 84 na wschód. Kraj płaski, bezludny, gdzieś daleko zarysy niewielkich gór. Napis na poboczu „Dust Storm Area”. Dalej droga prosta i płaska, bez żadnych znaków. Łatwo zasnąć. Next services: 38 miles. Pusta, spalona ziemia jak w Afryce. Różnica z Afryką: tu nie ma po drodze żadnych miejscowości, żadnych ludzi, tylko samochody przemykają w pośpiechu, jakby uciekały przed nadciągającą nawałnicą. W Afryce wystarczy zatrzymać się na, zdawałoby się, zupełnym pustkowiu – od razu pojawią się ludzie. Tu miejscowi, Indianie, dawno już wyginęli, a ci, którzy przybyli po nich z Europy, ciągną do miast;

– dalekie sylwetki samotnych traków;

– tyle masz ziemi, ile jej nawodnisz. Znowu Next services: 35 miles. Cały czas Sahel – powierzchnia szara, brązowa, ochra, rdzawy popiół;

– góry, góry bezdrzewne. Śladu życia. Pojawił się napis 15 South. Cały czas płaska równina, ale nagle po lewej stronie piękny łańcuch gór – wyrasta stromo, prosto z równiny;

– wjeżdżam w Salt Lake City – sześć pasów. Gigantyczny korek;

– Ameryka. Jestem w Beaver. Ameryka to pokonywanie przestrzeni. Żeby pokonać przestrzeń, żeby nawiązać kontakt między a między – tę kwestię rozwiązała tylko Ameryka. Europa nie miała tego problemu, mogła się skupić na opanowaniu krajobrazu, ziemi. Natomiast Ameryka to walka człowieka z przestrzenią – w tym inność tej cywilizacji;

– rano wyjechałem z Beaver o ósmej na E95. Wjeżdżam na 20 – boczna. Znak, że krowy, że sarny. Jadę na wschód pod ostre słońce. Tu już drogi jednopasmowe, polskie. Naokoło góry, lasy, głęboka ciemna zieleń. Doskonałe oznakowanie tych dróg;

– widać, jaki to bezludny kraj. Jaka ziemia zupełnie pusta;

– wszędzie w miasteczkach ogromnie dużo bardzo grubych ludzi. Zwłaszcza młode dziewczyny. Drobna ładna twarz, a reszta – potworna otyłość;

– stada krów, ale nigdzie żadnego pastucha. Żywego ducha. Pastuchy – to elektryczne druty;

– drogi puste. Raz w drodze do Zion Park zobaczyłem idącego skrajem człowieka, było to tak niezwykłe, że aż zwolniłem, aby mu się przyjrzeć. Po ubiorze, skudłaconej głowie, dziwacznej minie zorientowałem się, że to idzie ktoś umysłowo chory. Obładowany, udekorowany, kapelusz damski na głowie;

– Zion: polega on na niezwykłej geologii. Wielopiętrowe góry, podniebne, pionowe, kamienne, Manhattan w tej pustyni. Wąwozy, szczeliny, przepaście. Jakieś jakby piramidy, wśród tych formacji niezwykłych widać, jak stworzenie świata było wspaniałym dziełem sztuki, jaką Stwórca miał szaloną wyobraźnię plastyczną;

– kolor – jasnobrązowy, różowawy. Każda taka skała wprawia w nastrój boży. W takim otoczeniu mogło rodzić się wiele legend, mitów, wierzeń – tu była siedziba prabogów, ich świątynia. Kiedy z wyżyn spadały kamienie i skały, mogły być odbierane jak wysłannicy nieba;

– monumentalne kaniony;

– potęga, piękno, niedostępność kamienia. Niezdobytość. Tu kamień tworzy jakiś odrębny, tajemniczy świat;

– czasem strumyk w cieniu, wśród krzewów;

– jak tu się poruszać – wiedzieli tylko kapłani – to była ich sekretna wiedza;

– Kanap – w drodze do Arizony. Upał. Wszędzie puste sklepy – otwarte, nikogo. Nie mam kogo spytać o drogę do Page. Droga przez pustynię, miedziany, różowy lateryt. Płasko, gdzieniegdzie – kamienie;

– jestem szczęśliwy, że mogłem spędzić wieczór w Page. Cudowny tropikalny wieczór. Miasteczko puste, żywego ducha na ulicy. Wspaniały zapach tropiku. Motel. Mój pokój 113. Mam przed sobą bananowce. Ogrodnik polewa suchą trawę.

***

Atrakcja Salt Lake City to Family Search Center. Obliczyli w nim, że na świecie żyło dotąd 70 miliardów ludzi, ale historii rodzinnych można podobno ustalić około sześciu miliardów. W departamencie The Church’s Family mają już około dwóch miliardów historii rodzinnych, ale w dalszym ciągu gromadzą następne.

Cdn.

„Lapidarium VI” ukaże się w maju nakładem wydawnictwa Czytelnik