Zapowiedź książki: „Pisanie. Z Ryszardem Kapuścińskim rozmawia Marek Miller” – fragmenty

wydanie I
2011
oprawa twarda
format 148x210mm
str. 236 + płyta DVD
ISBN 978-83-07-03279-5

Wydawnictwo: Czytelnik.

Książka ukaże się 5 stycznia 2012

Książka wraz z płytą DVD zawierającą film „Ryszard Kapuściński”.

Wiosną 1987 r. grupa dziennikarzy i studentów skupionych w Pracowni Reportażu zorganizowała przeprowadzenie wywiadu z Ryszardem Kapuścińskim w studiu filmowym w Łodzi. Kilkudniową rozmowę z najsłynniejszym polskim reporterem poprowadził Marek Miller. Zrealizowane wówczas nagranie, uzupełnione zdjęciami wykonanymi przez Ryszarda Kapuścińskiego podczas podróży w Trzecim Świecie, stanowi treść filmu.
Dyskusje, które na temat pisania reportażu Marek Miller prowadził wielokrotnie z Ryszardem Kapuścińskim, tworzą też oś książki. Jej treść dopełniają fragmenty innych wywiadów, artykułów i książek Ryszarda Kapuścińskiego na temat sztuki reportażu, uporządkowane tematycznie przez Marka Millera. Autor Cesarza, Szachinszacha,Imperium, Hebanu opowiada o całym procesie twórczym – od wymyślenia tematu, poprzez zbieranie informacji, opracowanie materiału, po żmudny trud samego pisania. Zwraca uwagę na niezwykle istotne szczegóły, jak tytuł czy pierwsze zdanie tekstu. Chociaż z założenia mówi o ogólnych zasadach powstawania reportażu, to jesteśmy też pewni, że przede wszystkim zwierza się ze swojej metody pracy, zwłaszcza że ilustruje opowieść wspomnieniami i anegdotami ze swego życia, podróży reporterskich, spotkań ze studentami dziennikarstwa.
Książka powinna zainteresować zarówno wiernych czytelników dzieł Ryszarda Kapuścińskiego, jak i osoby pasjonujące się dziennikarstwem, chcące je studiować i uprawiać.

Marek Miller jest autorem lub pomysłodawcą i współtwórcą książek poświęconych dokumentowaniu – w reportażu, filmie, codziennej pracy dziennikarskiej – wydarzeń współczesności. Najbardziej znane spośród tych publikacji to: Kto tu wpuścił dziennikarzy (1981), Reporterów sposób na życie (1983), Filmówka: powieść o łódzkiej szkole filmowej (1992), Dziennikarstwo według Jana Pawła II (2008).
Jest także współautorem nowatorskiego opracowania dziejów getta łódzkiego w latach 1939–1945 pt. Europa wg Auschwitz – Litzmannstadt Ghetto (2009).

Fragment 1

Marek Miller – Od kiedy Kapuściński zaczął pisać inaczej i co się stało?

Ryszard Kapuściński – Trzeba zacząć od tego, dlaczego w ogóle postanowiłem pisać książki. Bo wracałem po wyjeździe i czułem, że nie powiedziałem tego, co bym chciał naprawdę powiedzieć, ponieważ typ pisania agencyjnego jest szalonym zubożeniem rzeczywistości. W związku z tym pomyślałem sobie, że muszę zrobić coś innego. Ale żeby coś innego zrobić, musiałem zdefiniować sobie pojęcie faktu. Co jest faktem? Bo my ciągle mówimy o literaturze faktu, ale nie definiujemy samego pojęcia faktu. Dla dziennikarza istnieje pojęcie faktu politycznego, bo korespondent obserwuje jakieś wydarzenie i relacjonuje je. Ale istnieje rodzaj faktu, który nie wchodzi do normalnego opisu dziennikarskiego: klimat, nastrój, wrażenie ulicy, temperatura społeczeństwa; jak wygląda kraj, jak wygląda to niebo, pod którym dzieje to wszystko? Bo to wszystko składa się na rzeczywistość, w której istniejemy. I Kiedy wracałem do Polski, miałem poczucie, że tego wszystkiego w moim pisaniu nie ma. Wiedziałem, że jestem świadkiem wydarzeń, które mogą rozstrzygać o dalszych losach ludzkości na pokolenia, na wieki. I że to, co piszę w tych kilku, kilkunastu czy kilkudziesięciu depeszach, jest szalenie ubogie. To tylko wąziutki wycinek, który nie oddaje całej głębi, całej potęgi wydarzeń, całego dramatyzmu, całej tej wielkiej epopei ludzkości, na jaką patrzę. I dlatego dawało mi to coraz większe poczucie niezaspokojenia i rosnącą potrzebę powiedzenia czegoś ponad to, czego wymaga ode mnie moja agencja, mój zawód. Dlatego wracałem z coraz większym przekonaniem, że muszę się zastanowić, czy ja opowiadam o faktach. Tak, opowiadam. Ale co jest faktem? Kiedy piszę, że prezydent Togo złożył wizytę prezydentowi Kenii czy prezydentowi Nigerii, to jest fakt. Ale czy to jest cały fakt? Przecież temu towarzyszy niesłychanie kolorowa atmosfera, dzieje się z tej okazji mnóstwo rzeczy. Przecież trzeba również o tym opowiedzieć, a to się nie mieści w depeszy. Zacząłem wtedy po powrocie do Polski siadać i pisać swoje książki. Tych tekstów nikt ode mnie nie wymagał. To nie było w ramach umowy czy jakiegokolwiek obowiązku. To są rzeczy wynikające z mojego poczucia niezadowolenia, z mojego poczucia niespełnienia, z mojego poczucia niewywiązywania się z głębokiego obowiązku, bo uważałem, że mam taki wobec swoich czytelników. Pomyślałem wówczas, że definicja dziennikarskiego faktu – ta tradycyjna – jest strasznie uboga, bo mamy w dziennikarstwie dwie szkoły. Jest szkoła anglosaska, szkoła dziennikarstwa faktu bardzo ścisłego. I jest szkoła dziennikarstwa europejskiego, bardziej osobistego, wychodzącego poza nagi fakt. Amerykanie nazywają to ??portel journalism. I chodzi o to, żeby teraz połączyć te dwie szkoły: wychodząc z doświadczenia faktu, z przeżywania faktu, z obserwacji faktu, pokazać go przez pryzmat osobowości piszącego. Świat to jest też atmosfera, klimat, to są nastroje. Plotka też jest faktem. Jak ludzie mówią dużo, to znaczy, że coś w tym jest, bo to może wyrażać fakt a rebour, jakiś niepokój, odzwierciedlać znerwicowanie społeczeństwa. Jednym słowem wszystko jest faktem. I jest tylko kwestią, co selekcjonujemy, co wybieramy, żeby oddać ten bogaty, skomplikowany, złożony obraz świata, jakiego jesteśmy świadkami.

Dla mnie ważna jest scena w ,,Szachinszachu”, o której często pisali krytycy na Zachodzie. Opisuję, jak tworzy się tłum, jak tworzy się milionowa manifestacja. Ja to widziałem na własne oczy. Szedł sobie człowiek ulicą w Teheranie i zaczął śpiewać, i śpiewał pieśń religijną, bo tam panuje islam i to jeszcze islam ortodoksyjny. W pewnym momencie dzieci dołączyły do niego i zaczęły śpiewać, a za tymi dziećmi jeszcze kobiety i zaczęli dołączać się kolejni ludzie. Po godzinie główną ulicą Teheranu szedł milionowy tłum i śpiewał. Ja to widziałem na własne oczy. Wiele osób zastanawiało się, jak to wymyśliłem. Pamiętam również inną scenę. Mieszkałem w mieście strasznego terroru, w Kampali. Można było oszaleć, bo człowiek nie wiedział, czy przeżyje do następnego dnia. Żeby się bronić psychologicznie, żeby przeżyć, żeby przetrwać, postanowiłem zorganizować wigilię. To była wigilia 24 grudnia 1977 roku. Miałem puste mieszkanie miejscowego boya z Tanzanii, imieniem Leo, postanowiłem sprosić ludzi, ale nie było nic do jedzenia. Miałem jeszcze trochę benzyny, więc pojechałem na targ. Znajdował się on tuż nad jeziorem Wiktorii. Czasami rybacy sprzedawali tu ryby. Pojechałem na ten targ, patrzę, że nic na nim nie ma, tylko trochę ludzi się kręci. W pewnym momencie gromada dzieci nadciąga od strony jeziora z dzielnicy Kampali. Te dzieci krzyczą i coś śpiewają. Wspaniały tłum śpiewających dzieci. Wsłuchuję się, co one śpiewają, a one wznoszą okrzyk w języku suahili. Wołają: „samaki” – co oznacza – złapali rybę. I nadjeżdża stara ciężarówka, a z tej ciężarówki rybacy zwalają ogromną, gigantyczną rybę. Zbiera się tłum. Wszyscy się strasznie cieszymy, że będzie ryba. Ci rybacy wyciągają rybę na stół i widzimy, że jest to olbrzymi, mięsożerny sum. W pewnym momencie zapada cisza, wszyscy myślimy, że będziemy się cieszyć, ale w pewnym momencie zaczynamy sobie uświadamiać, skąd ten sum jest taki wielki, taki gruby, taki tłusty. Tam, gdzie złapano rybę, wojsko Amina wrzucało codziennie trupy. I my uprzytamniamy sobie, że ta ryba nażarta jest mięsem naszych braci, naszych sióstr, i zapada straszna cisza. Ci rybacy mają przystąpić do ćwiartowania tej potwornej ryby, tego gigantycznego monstrum i w tym momencie nadjeżdża wojskowa ciężarówka – Libijczycy, wojsko Amina. Oni przyjeżdżają, bo widzą tłum i widzą rybę, która miała być naszym jedynym pożywieniem. Zabierają nam tę rybę na swoją ciężarówkę, a z ciężarówki wyrzucają na ten stół trupa. Trupa młodego człowieka, którego gdzieś po drodze zabili. Oni odjeżdżają, a my stoimy. I leży przed nami trup człowieka. I to jest to, co oni nam zostawili na wigilię. Dla mnie to już jest wszystko. Ja nie umiem tego inaczej wytłumaczyć. Bo jak najczęściej wyglądają zagraniczne reportaże? Opisują, jaka była sytuacja ekonomiczna, a jakie były partie polityczne, a jaki był układ, a że był kryzys w rządzie, że potem był zamach stanu, że wojsko, że manifestacje… To wszystko jest powiedziane tysiące razy. Co mnie zawsze fascynowało, to odstawanie literatury i nauki od świata. Dla mnie było to zdumiewające. Uczestniczyłem w wielkich wydarzeniach świata w drugiej połowie XX wieku. Ja tam nigdy nie spotkałem żadnego pisarza, żadnego socjologa, psychologa, żadnego malarza. Przecież ta cała literatura, malarstwo, nauka społeczna, to wszystko istniało poza, to wszystko istniało poza życiem. Raptem Zachód zwrócił uwagę, że to moje pisanie jest inne. I ja się z tego cieszę, o to mi chodzi. I tak chcę pisać, żeby to naprawdę nie pasowało do żadnej tradycyjnej formuły. To co chcę robić, to chcę stworzyć nowy gatunek literacki, nowy gatunek pisarski. Właściwie nie literacki, nie dziennikarski, ale nowe pisarstwo, w którym podstawą jest doświadczanie własnego życia, świadome doświadczanie. Podkreślam to słowo „świadome”, bo gdy na przykład ktoś w czasie drugiej wojny światowej znalazł się w partyzantce, to jego motywacją było pójść walczyć za ojczyznę. Potem napisał o tym wspomnienia. Nie chodzi mi o takie pisanie. Doświadczanie, przeżywanie świadome, to zupełnie inny typ doświadczenia.

Fragment 2

Marek Miller: Nie myślisz, że cywilizacja bardzo posuwa się do przodu, ale człowiek właściwie się nie zmienił?

Ryszard Kapuściński – I tak i nie. Mnie moje doświadczenie życiowe uczy, żeby unikać wszelkich daleko posuniętych uogólnień. Właśnie, że człowiek jest taki czy inny. Człowiek, to jest wszystko. Człowiek, to jest sprzeczność, to jest wiele rzeczy na raz.

M.M.: Ale czy jego natura, moralność jest lepsza niż sto lat temu?

R.K. – Zależy od sytuacji. W „Szachinszachu” opisałem taką autentyczną scenę. Teheran strasznie wyglądał przed rewolucją. Panowała apatia potworna, załamanie, groszoróbstwo. Oglądanie się tylko jak przeżyć do następnego dnia, kolaboracja, kradzieże, czarny rynek, korupcja – wszystkie najgorsze rzeczy. Szedłem wówczas z dwoma Irańczykami. Jeden z nich, pesymista mówi: „Popatrz, co tu się zrobi? Tutaj nic się nie zrobi. Już nic z tego nie będzie. To jest nawóz historii. Kto tu ma robić rewolucję? Kto tu ma robić postęp?”. A ten drugi mówi: „Ci sami ludzie, ci sami ludzie. Im jutro urosną skrzydła”. I tak się stało. Po prostu człowiek się przemienia, w człowieku jest mnóstwo wcieleń. W zależności od sytuacji, jaka była, jaka człowiekowi się w życiu przydarzy, kontekstu, w jakim będzie funkcjonował, ten człowiek będzie się zmieniał. Ten sam człowiek. Ja wierzę w bogactwo człowieka, w jego niesamowite możliwości. W jego odkrycia, kiedy sam siebie odkrywa. Nie wierzymy w to, że potrafi spróbować czegoś takiego, a tu okazuje się, że on to robi.

Jeździłem po wielu frontach, mijałem mnóstwo różnych posterunków, często naprawdę w bardzo dramatycznych sytuacjach. Człowiek, spotykając się z takim posterunkiem, nie wiedział, czy wyjdzie żywy. Gdzieś to było w Andach, gdzieś to było w dżungli afrykańskiej, gdzieś to było w pustyni azjatyckiej. Spotyka się człowiek z takim posterunkiem i wie, że ten żołnierz może zrobić z nim wszystko. Nawet nikt nie będzie wiedział, co on zrobił. Stając wobec grupy uzbrojonych, ciemnych analfabetów, czasem pijanych, ale mających poczucie strasznej władzy w ręku i zupełnej bezkarności, wiem, że jestem wobec nich zupełnie bezradny. I co ja mogę zrobić, żeby się uratować? Mam taką teorię, którą nazywam teorią rozbrajania twarzy. Bo ja tych żołdaków nie mogę rozbroić, bo nie mam na to siły, nie mam możliwości. Mogę ich rozbroić jedynie psychicznie, wewnętrznie, rozbroić ich twarz. Bo oni podchodzą, zatrzymują samochód. Są strasznie surowi, strasznie ponurzy. Twarze ciemne, nie tylko pod względem na koloru skóry, groźne, nieprzytomne, straszne twarze – ponure, zamknięte i jakby zakute w stal, jak w pancerzu. I ja zatrzymuję się przed nimi i wszystko wiem. Oni też wszystko wiedzą. I co ja mogę zrobić? Uśmiecham się do jednego z nich nie. I jak ja się uśmiecham do niego, on patrzy i jego pierwsza reakcja jest taka, że się robi jeszcze groźniejszy Bo węszy jakiś podstęp, bo on nie wie, czy ja się nie uśmiecham, bo się z niego, na przykład, nabijam, czy sobie z niego kpię. Ale ja brnę dalej, to znaczy dalej się do niego uśmiecham i stoję, i nic nie robię, nic nie mówię, bo często nie możemy się porozumieć. Języka, którym on mówi, nie znam. I po jakimś czasie ta twarz zaczyna się zmieniać, zaczyna się rozbrajać, zaczyna łagodnieć. Coś się zaczyna pojawiać na tej twarzy, jakiś wyraz. Coś zaczyna żyć w tej twarzy, coś się zaczyna w niej poruszać. W tym momencie gdy coś drgnie w tej twarzy, to ja już wiem, że jestem zbawiony, że będę żył. Już wiem, że dotarłem do tego, co jest w nim prawdziwe. Dzięki temu wiele razy przeżyłem, dzięki temu rozbrajaniu twarzy. Myślę, że człowiekowi − jeśli się do niego podejdzie jako do kogoś, kto ze swej istoty, z natury jest osobą dobrą (nie mówię tu o zdemoralizowanych oprawcach, bo to są typy patologiczne i nic się na to nie poradzi) – można rozbroić twarz. Pamiętam, w Iranie wzięli nas kiedyś – już po zwycięstwie Chomeiniego – do więzienia. Ten nowy reżim wsadził nas do więzienia w Teheranie, które było jednym z najokrutniejszych więzień szacha. A potem odwróciła się sytuacja i tam powsadzali ludzi, którzy byli związani z SAWAK-iem, to znaczy tajną policją szacha, bardzo okrutną. Ale powsadzali też różnych ministrów, jakiś dyrektorów departamentów, ludzi z dworu szacha itp. Zaprowadzili nas do sali i przyprowadzili dwudziestu więźniów. Powiedzieli nam, że wśród tych więźniów jest czterech oprawców, to znaczy czterech ludzi, którzy spędzili życie, wydłubując ludziom oczy, podpalając w czasie tortur, łamiąc ręce, obcinając języki itd. I myśmy tak siedzieli, nie wiedząc, którzy to są, bo tam siedział minister zdrowia, dyrektor banku i jakiś nafciarz. Jednak po chwili bezbłędnie rozpoznaliśmy tych czterech.

M.M.: Po czym?

R.K. – Po twarzach. To były zwierzęta, to były psychopatyczne twarze, twarze kretynów, to byli ludzie nienormalni, to były twarze mongolskie (bez obrażania narodu mongolskiego). Więc nie mówię o tych zjawiskach, bo tu mamy do czynienia z patologią, ale mówię o normalnym człowieku. Ja wierzę w to, że jeżeli do człowieka będzie się chciało dotrzeć i on będzie czuł, że się do niego chce dotrzeć, on zawsze dobrze zareaguje na dobro i zawsze na dobro odpowie dobrem.

Fragment 3

Marek Miller: Czym różni się pisanie od mówienia, od rozmawiania?

Ryszard Kapuściński – Pisanie jest bogatsze od rozmawiania. Dobre pisanie jest rezultatem ogromnej koncentracji. W rozmowie nigdy nie możesz osiągnąć tego stopnia skupienia i koncentracji, jakie osiągasz w pisaniu. Mam swoją teorię koncentracji. Dla mnie skala talentu jest skalą zdolności koncentrowania się. Gdyby noga stołu, przy którym piszę, była w stanie się tak mocno skupić, jak ja to robię, również napisałaby książkę. Jak wstajesz od pisania, to jesteś cały mokry. Pot ciurkiem z ciebie leci. Nic nie wiesz, co się działo, która jest godzina. To znaczy byłeś w takim stanie, którego w rozmowie nie jesteś w stanie osiągnąć.M.M.: Dlaczego?

R.K. – Bo skupienie wymaga zamkniętej przestrzeni. Godzinami się wchodzi w ten nastrój. Nie można powiedzieć, dzisiaj poniedziałek, zaczynam pisanie. Możesz powiedzieć, będę pisać, ale rzadko będzie to pisanie, o które ci chodzi.

M.M.: To smutne, że życie przegrywa z pisaniem.

R.K. – Nie. Dlatego że pisanie zostaje.

M.M.: Nie miałeś nigdy ochoty zrealizowania się tylko w teraźniejszości, w chwili, która trwa? Bez oglądania się na to, co zostaje?

R.K. – Tak. Ale to się ciągle realizuje w teraźniejszości. Przecież prowadzisz niesłychanie aktywny tryb życia. Ciągle masz spotkania, ciągle z kimś rozmawiasz, ciągle masz jakieś odczyty, jakieś wywiady. Ale jest taka sfera możliwości, twoich doznań, których nie potrafisz przekazać w rozmowie, bo uświadamiasz ją sobie dopiero przy bardzo wysokim stopniu koncentracji. Żeby dojść do tego stopnia koncentracji, musisz spędzić na przykład tydzień. W jaki sposób zaczynam pisać książkę? Leżę na podłodze tydzień. Kładę się i leżę. Koncentruję się. Wyłączam telefony, nikogo nie ma, pozamykane wszystko. Pierwszy dzień nic, drugi dzień nic, trzeci dzień nic. Czwartego coś zaczyna mi chodzić po głowie. Piąty, szósty dzień – zaczyna się wreszcie pojawiać jakaś mgła, coś zaczyna się krystalizować. Dopiero wtedy próbujesz, siadasz, piszesz. Nic. Jedno zdanie. Nic. Wyrzucasz. Nie to. Nie to. Jednym słowem masz wielki luksus. Bo to jest luksus. Luksus czasu i warunków, w których możesz to wszystko zrobić. I jeszcze jedno. Zanim zaczniesz pisać, to sobie nie uświadamiasz, co ty właściwie dokładnie chcesz powiedzieć. Nie uświadamiasz sobie tego. Jest takie znakomite angielskie pismo literackie „London Revue of Books” i tam wyszła biografia Hannah Arendt, filozofki, autorki jednej z fundamentalnych pozycji o totalitaryzmie „Korzenie totalitaryzmu”. Autorka tej biografii mówi, że Hannah Arendt miała zwyczaj po południu kłaść się na sofie i rozmyślać godzinę czy dwie. I w recenzji z tej książki inny filozof amerykański Josef Epstein napisał, że jemu to się wydaje dziwne, żeby Hannah Arent mogła kłaść się po obiedzie i dwie godziny rozmyślać. Mogła się kłaść, żeby sobie po prostu odpocząć, bo to już była starsza pani. Natomiast nie wierzy w to, że ona się mogła kłaść, żeby rozmyślać. Ponieważ on uważa – i tu przeprowadza analogie z procesami twórczymi różnych innych filozofów – że myślisz właściwie wtedy, kiedy piszesz, że akt myślenia jest nierozerwalnie połączony z aktem pisania, że to jest jedność, że praktycznie myślisz w momencie, gdy siadasz do maszyny. Czyli masz coś napisać i wtedy zaczynasz myśleć.

M.M.: I ty tak myślisz?

R.K. – Tak. Jak nie masz tej maszyny, tej kartki papieru przed sobą, nie myślisz.

M.M.: W takim sensie straciłeś dla pisania wiele lat, bo nie pisałeś tylko podróżowałeś?

R.K. – Tak. Oczywiście.

M.M.: Ale zawsze mówiłeś, że wyjazdy były ważniejsze od pisania?

R.K. – Tak. Bo inaczej nie zdobędziesz materiału, bo źródło tego pisania bije w podróżach. Ale chodzi mi o proces twórczy – tak długo póki nie zacznę pisać, tak długo nie wiem, co chciałem napisać. Dopiero potem, patrzę, że zaczyna mi się coś pisać. I zaczynam to pisać. Słówko po słowie, bo słowo ze słowa u mnie wychodzi. Jedno słowo wyciąga następne, a następne wyciąga następne. Taki łańcuch co się ciągnie i ciągnie bardzo powoli, a w pewnym momencie staje. Potem znowu się ciągnie. Znowu staje. Piszę bardzo wolno. W pewnym momencie tracisz świadomość w trakcie pisania i już dalej nie wiesz, co się dzieje. Nie wiesz, nie wiesz, a potem budzisz się. Następuje przebudzenie. Kiedy następuje to przebudzenie, to raptem patrzę (wtedy jeszcze paliłem, kilka lat temu), a popielniczka przy maszynie jest pełna petów. A nie miałem w ogóle świadomości, że paliłem. Czuję tylko, że jestem cały mokry. I dopiero zaczynam się wycierać, i zaczynam patrzeć. Patrzę, tu leży jakaś kartka, tu leży jakaś kartka, tu jest coś poprzewracane, coś tam napisałem. Nie czytam tego, bo nie mogę tego przeczytać. Mam taki wstręt, nienawiść do tego, że nie mogę spojrzeć w tamtą stronę. Kiedy pracowałem w redakcji, to brałem tę kartkę i pędziłem do samochodu (bo zawsze pisze się na ostatnią chwilę). Moją główną myślą było, żeby szybko oprzytomnieć, bo inaczej spowoduję wypadek, bo nie mam świadomości, że jadę samochodem i co się ze mną dzieje. Koncentrowałem się na czerwonych światłach. I tak dopadałem redakcji, i zostawiałem tekst. I tak to jest z pisaniem. W rozmowie masz partnera, który cię słucha. Musisz przekazać jakieś logiczne racje, jakieś ciągi myślowe i starasz być na poziomie. A przy pisaniu nie masz tego problemu, nikt cię nie kontroluje. I w związku z tym, się nie spieszysz, na niczym ci nie zależy. Tylko wchodzisz w dziwny obszar, potem z tego obszaru wychodzisz i już nigdy do niego nie wrócisz, bo już wrócisz do zupełnie innego świata. W rozmowie natomiast jest zawsze jakaś interakcja, a w pisaniu jest czysty strumień, który cię w coś wciąga i toniesz. A czasem jest tak, że nie możesz wejść do tego strumienia. Nic nie przychodzi ci do głowy, bo nie możesz się skupić, nie możesz się skoncentrować, bo coś cię rozprasza. Ja muszę mieć cały wolny dzień, żeby coś napisać. Kiedy na przykład wiem, że mam prawie cały wolny dzień, ale wieczorem mam się z kimś spotkać, to ja już nie mogę pisać. Myślę o tym, co będę robił wieczorem. Muszę mieć zupełnie czyste pole, pustą przestrzeń. I wtedy dopiero zaczyna mi się pisać. I wtedy dopiero zaczynam szukać pomysłów. Często ludzie mówią do mnie: „Czytasz o sobie recenzje z całego świata. Tyle entuzjazmu, tyle pochwał we wszystkich możliwych językach. Masz to, co chcesz. Jak ty to przyjmujesz? Nie robisz się zarozumiały?”. Ja mówię: „Nie. Bo potem, kiedy siadam przy tej kartce papieru, to siadam jako taki mały szczeniacki debiutant, bo wszystko zaczynam od początku. Bo nic nie istnieje i muszę zapełnić tę kartkę, a ja jej nie mogę zapełnić. Siadam jak taki mały zniszczony, nieważny, nie istniejący facecik, który nie potrafi tego zrobić i to mnie redukuje z powrotem do zera. I mając poczucie tego, że muszę tę kartkę papieru zapełnić, zawsze wiem, że startuję od zera i wiem, że całe życie będę startował od zera. Że to doświadczenie, jakim jest pisanie, nie sumuje się. To jest doświadczenie, które musi się zaczynać zawsze od początku, zawsze od pierwszej klasy, zawsze od abc, zawsze od alfabetu, od »Ala ma kota«. Bo jak nie mogę czegoś napisać, i już się męczę, nie mogę tego znieść, nie wytrzymuję tego, to wtedy szukam jakiegoś ratunku, bo to można się zastrzelić przecież. I ta niemożność tak już wtedy człowieka paraliżuje, tak go już gnębi i tak go dobija, że wchodzi się w stan dla samego siebie okropny, takiego poczucia bezsiły, niemożności. Wtedy ratuję się w ten sposób, że zaczynam od najprostszego zdania. Książka ma dwieście stron, ale te dwieście stron jest bez znaczenia. Ważne jest pierwsze zdanie, tych pierwszych pięć, sześć słów. One rozstrzygną o wszystkim. Jak mam to pierwsze zdanie, to mam książkę. Ale wpaść na to pierwsze zdanie jest niezmiernie trudno.