Wycieczki balonem. Kapuściński, recenzja „Busz po polsku”

Autor: Stanisław Zieliński
źródło: „Nowe Książki” numer 15
data publikacji: 1962-08-15

Recenzja

autor: Stanisław Zieliński
Tytuł: Wycieczki balonem. Kapuściński
źródło: „Nowe Książki” numer 15, 15.08.1962

Trzy powody zadecydowały o wyborze lektury na mroźny lipcowy wieczór. Lubię autorów zdradzających zainteresowanie światem pozakawiarnianym; pamiętam reportaże Kapuścińskiego publikowane w „Polityce”; autor nie nosi brody. Z mego punktu widzenia szczegół istotny i ważny, bo niektóre brody oglądane z bliska prezentują się bardzo plugawie.

Busz po polsku zawiera dwadzieścia krótkich utworów określonych przez autora jako historie przygodne. Na dobrą sprawę są to nie historie, lecz historyjki po kilka kartek każda. Ale i z drobiazgu, z króciutkiego opowiadania lub reportażu może wyniknąć kobylasta chryja. Opowiadanie (lub zbeletryzowany reportaż) Sztywny nabrało szczególnego rozgłosu. Czytelnicy prasy literackiej i codziennej mieli możność zapoznania się z licznymi opiniami na temat Sztywnego i pochodnych od niego utworów. Sprawę plagiatu rozstrzygnie sad. Nie mam pojęcia, jaki będzie wyrok i czyje ręce zostaną w sądzie uznane za słuszne. Jednego jestem pewien, ponowne odczytanie Sztywnego wraz ze wspomniana wyżej lektura uzupełniającą należy zaliczyć do zajęć pouczających i – jak to się lekko mówi – dużo dających do myślenia. W gimnazjum cudze teksty ratowały mnie bardzo często od straszliwej klęski ukoronowanej bezlitosna dwóją. Kto nie pozwalał ściągać, zasłaniał zeszyt ręką, psykał ostrzegawczo i inne stosował utrudnienia, ten sam się skazywał na nędzną wegetację poza klasową społecznością. W naszej klasie takich samolubnych gnojków w ogóle nie było.

Raz się trafił, ale wytrzymał zaledwie pół roku. Potem zabrali go rodzice i ulokowali w jakiejś innej szkole. Mówiono mi później, że nauka nie poszła w las. Samolub wyrósł na normalnego człowieka. Niestety, było to bardzo dawno. Gimnazjalne poglądy na bystre oko i wygimnastykowane ucho uległy radykalnym zmianom. Obecnie skłaniam się raczej ku staroświeckim zasadom głoszącym, że z cudzej szczoteczki do zębów oraz z cudzych tekstów nie powinno się korzystać bez wyraźnej zgody właściciela. Nawet w tym wypadku, gdy ktoś rozpuścił plotkę, że autora zjedli dzicy z beszamelem, hen w dalekim buszu. Cudowny powrót autora daje potem sygnał do potwornej czkawki. Walenie dłonią w plecy nie pomaga. Na tym, między innymi, polega jej potworność. Trzeba uciekać się do bardziej skutecznych sposobów fatygujących i męczących. Wyliczenie wszystkich lub tych najczęściej praktykowanych zabrałoby zbyt wiele miejsca i czasu. Zresztą, któż je zliczy?

Przebąkiwano kiedyś o stowarzyszeniu wzajemnej pomocy zrzeszającym plagiatorów wszystkich rang i szczeblu. Sprawa jakoby upadła z braku odpowiedniego lokalu. Solidny bunkier byłby zapewne pomieszczeniem najbardziej stosownym. Kłopoty lokalowe zostawiwszy w spokoju, wróćmy na chwile do dzikich ludzi żyjących w zbitym deskami buszu. Gdyby zacni kanibale zechcieli układać swe menu po myśli plagiatorów, wnet wyginęli ze straszliwego przejedzenia. Jakież zamieszanie powstałoby w statystykach! Aż strach pomyśleć. Spożycie na głowę ludności skoczyłoby w buszu pod zielony sufit dżungli! Najadłyby się wtedy wstydu najbardziej mięsożerne nacje. Żarty? Oczywiście. Kiepskie? I to święta prawda. Ale codzienność, czyli życie ma tę właściwość, że lubi żarty wyprzedzać o milę.

Niedawno opowiadano mi o jegomościu (z nazwiskiem, datą, miejscem – słowem, rzecz stuprocentowa, pewna), który nie oparł się urokom cudzej, opublikowanej prozy. Przepisał utwór z gazety, podpisał się, jak należy, i wysłał pod właściwym adresem. Traf zrządził, że przebierankę odkryto. Plagiator nie zaprzeczał. Wyjaśnił, że działał w dobrej wierze. „Słyszałem – powiedział – i mam na to świadków, że autor tego utworu zginął podczas wojny. Wprowadzono mnie w błąd. Od żyjącego nic bym przecież nie pożyczał”. Do końca rozmowy, prowadzonej w atmosferze pewnego zażenowania, autor nr 2 nie mógł zrozumieć, dlaczego wydawca boczy się i dąsa? No, bo rzeczywiście, czy można gniewać się na człowieka oszukanego przez innych? Dziesięciu daje słowo „zabity na amen”, a jedenasty rozbija zapewnienia mówiąc „zdrów jak rybka, mieszka piętro niżej”. I bądź tu mądry, kładź z powrotem, bo kogoś ominęła kula.

Wszystko jednak blednie wobec pułapek, jakie zastawiają plagiatorzy-narratorzy na ufnych i prostodusznych słuchaczy. Wilcze doły i wymyślne zapadnie stosowane podczas łowów na grubego zwierza wydają się przy tych pułapkach niewinna zabawką. Zaczyna się zwykle tak: „Niesamowita przygodę przeżyłem kilka lat temu…” – powiada P-N (plagiator-narrator) wymieniając bez zająknienia miejscowość, datę i świadków gotowych zeznać pod przysięgą, że wszystko zdarzyło się naprawdę. Potem następuje barwna opowieść naszpikowana efektami, podparta gestem i wystudiowaną przed lustrem mimiką. Słuchacze postękują z wrażenia. Wreszcie (na to P-N czeka), ktoś załamuje się nerwowo, pyta: „Czy można pańskie przeżycie wykorzystać? Prawdziwe życie jest zawsze barwniejsze od wymyślonego. A więc czy wolno?”. Ofiara połknęła haczyk. P-N rozkłada dobrodusznie ręce. „Proszę bardzo, bardzo proszę. Oczywiście, przecież ja nie piszę…”. Sprawa załatwiona, ofiara wierci się na krześle.

Pod lada pozorem zrywa się od stołu i pędzi do siebie, żeby cała historię spisać na gorąco. Po jakimś czasie spada cegła z bezchmurnego nieba. Rzecz się wyjaśnia: P-N opowiadał nie ze swego życia, ale z cudzej, niezbyt znanej książki. Rozmowny plagiator dawno znikł z horyzontu, a ofiara wciąż wije się w bezsilnej złości. Doprawdy, lepiej zaplatać się między prawdziwych ludożerców, niż spędzić urlop w towarzystwie doświadczonego P-N. Rutynowy P-N ma oczki niewinne jak lilie. Nie zaskoczysz takiego ani nagłym pytaniem, ani ironicznym wtrętem: „Gdzieś to już czytałem…” Przed P-N’em mało wprawnym można się obronić przeprowadzona znienacka rewizją. Początkujący P-N, zanim pamięć wykształci należycie, wozi ze sobą teksty, którymi się posługuje. Przetrząśnięcie walizki spełnia rolę rozpoznania przed walką. Reszta jest tylko kwestią cierpliwości i sprawności nóg.

Kiedy P-N zapędzi się w opowiadanie, przerywa się mu grzecznym: „Wspaniałą pamięć ma ten bydlak”. W tym momencie należy otworzyć cytowaną książkę na właściwej stronie i podsunąć P-N’owi pod parszywy nos. Potem słuchacze zrywają się z miejsc i krzyczą „Flaj-baj”, wykopują P-N’a poza granicę osiedla. W dużych miastach scena finałowa wymaga dość znacznego wysiłku fizycznego. Wielu P-N’ów, wykorzystując kiepską kondycję strony przeciwnej (zdarza się bowiem, że uczestnik „Flaj-baju” nie odczuwa głodu kopania, tak jak zawodowy kolarz nie odczuwa głodu roweru), umyka taksówką lub „na łebka”. Równie to nieuczciwe jak stosowanie noża lub kontrargumentowanie przy pomocy obtłuczonej butelki. „Nogi sprawiedliwości” (określenie techniczne, patrz regulamin „Flaj-baju” nowoczesnego) należy przyjąć bez sprzeciwów, tak jak się przyjmuje gorzkie, lecz konieczne dla zdrowia lekarstwo.

Plagiator przewidujący chroni się zwykle pod opiekuńcze skrzydełko cioci, stryjka, wujka lub innego odpowiednio możnego protektora. Wtedy gra przenosi się na wyżej położone boisko. Kopniaki wymierza się za pośrednictwem kontr-protektora. Dobrze obliczony kopniak pośredni zastępuje z powodzeniem tuzin kopniaków bezpośrednich. Na ten temat istnieje wystarczająco bogata literatura. Nie ma więc celu powtarzania wszystkiego od początku. Zanim na plagiatorach postawimy krzyżyk , zajrzyjmy do Twaina. „Walka z plagiatorami jest trudna, wymaga bowiem sprytu i zimnej krwi… Mimo to, nie radzę nikomu poświęcać jej zbyt wiele serca. Ścigając muchę można wypaść z okna, a nie każdy ma szczęście mieszkać na parterze. Przeraźliwe krzyki, czyniące pobyt w piekle diablo przykrym, wydają plagiatorzy. Wiem coś o tym, lecz w obecności Jenny nie powiem ani słowa więcej…” Tak, żadne życie. Na ziemi „Flaj-baj”, w piekle najgorszy kocioł obsługiwany przez diabłów sezonowych, czyli kontraktowych.

Wypożycza się ich z czyśćca w okresie piekielnego szczytu. Widły lecą im z rąk. Temperatury trzymać nie umieją. No, i piją. Zadymia piekło, zapaskudzą, wybębnią złość na skórze plagiatorów i tyle z nich pociechy. Byli, poszli, wynieśli się na górę. Tymczasem w kotłach… Chwileczkę, o czym była mowa? Ot, i proszę! Temat skorzystał z zamieszania, dał nurka! Nieco bulgotu i rozbiegane koła na powierzchni. Jeszcze chwila i kamień w wodę. Sprowadzaj, bracie, płetwonurków… Skoro zgadało się o kotłach, kaloryferom warto poświęcić kilka słów. Bo ziąb! Za oknem, w świetle jarzeniówek, sinieje bałwan z lipcowego śniegu. Lipcowy śnieg, lipcowy miód, fatalny rok dla pszczół… I tak dalej, i tak dalej, do całkowitego zatopienia sedna sprawy. Nic z tego. Przewidując to i owo, uwiązało się temat zawczasu do mocnego sznura.

O Sztywnym była mowa. Historia krótka i prosta. Ładnie opowiedziana. Zaczyna się tak: „Szosą pędzi samochód. Pośród zmierzchu źrenice lamp wypatrują mety. Tak, meta już blisko: Jeziorany, 20 km. Jeszcze pół godziny jazdy i koniec. Wóz ciągnie do celu, ale jest to jazda na słowo honoru: stara maszyna nie wytrzymuje długiej trasy.

Na dnie ciężarówki leży trumna”.

A to zakończenie: „W końcu poszliśmy dalej. Spotkał nas świt. Ogrzało nas słońce. Myśmy szli. Gięły nam się nogi, drętwiały ramiona, puchły ręce, ale przecież donieśliśmy na cmentarz, do grobu – tej ostatniej naszej przystani na świecie, do której raz tylko zawijamy, nigdy już z niej nie wypływając – tego Stefana Kanika – lat 18 – zabitego w tragicznym wypadku – przy odstrzale – przez bryłę węgla”. Takie tej historii klamry. Miedzy klamrami defekt ciężarówki, niemrawa dyskusja, nagła szaleńcza myśl, marsz z trumna do odległego o 15 km cmentarza, noc, odpoczynek nad brzegiem jeziora… Ani myślę straszyć bardziej szczegółowo. Dlaczego? Ot, tak, na wszelki wypadek.

Skromny tomik ugruntowuje sympatię dla autora. Kapuściński – o czym można było się przekonać czytając jego reportaże w prasie – umie patrzeć i opowiadać. Teren obserwacji – Polska – jest wystarczająco rozległy. Odrobina wyobraźni i samodzielności chroni przed smutną koniecznością dzielenia pomysłu jak przedwojenna zapałkę na cztery części. I ścisku można uniknąć, bo to nie Super-Sam, do którego zjeżdżają się wycieczki niby do muzeum.

Kapuściński, tego pominąć nie wypada, ujmuje czytelnika pasją. To chyba najważniejsze. Kapuściński przejmuje się sprawami ludzi, o których pisze. Zapomniałem dodać, że przejmuje się naprawdę. Przejęć udanych mamy do licha i trochę. Ja w nich nie gustuję. Plastykowy nos to smutna ostateczność.

Zaczytałem się w Buszu, a tymczasem pogoda zmieniła się raptownie. Przed domem, gdzie bałwan stał jak dąb, mizerna kałuża przewraca oczy do księżyca. Zerkam do książki. Ostatnie słowa: „dziwny ten świat”. Właśnie, bardzo dziwny.