Reklama pasty do zębów,Reportaż z tomu „Busz po polsku”

Autor: Ryszard Kapuściński
źródło: Busz po polsku
data publikacji: 1962-01-02

Reklama pasty do zębów.

Reportaż z tomu „Busz po polsku”

Saks zaskowytał rozdzierająco i Marian Jesion krzyknął: – No to ruszamy, chłopaki. – Na leśnej drodze pośród bezbrzeżnych ciemności babcia Jesionowa westchnęła rozdygotanym szeptem: – O Boże. – Te trzy głosy, wydobyte jednocześnie, choć tak wyraźnie niezbieźne, legną kamieniem na wieś Prątki w powiecie ełckim.

Dziewczęta z Prątek opowiadają mi, że to była piękna zabawa. Orkiestra przyjechała z samego Olsztyna. Z orkiestrą zjawiło się dwoje ludzi: fantastyczny gość, który odstawiał numery, i pieśniarka fasonowe stapirowana, tylko że jakby zbyt ościasta. Remiza była zamieciona, wszystkie okna wymyte. Bardzo udały się efekty: poprzez szeleszczącą zwiewność krepiny spływało na salę światło czerwone i niebieskie. Na ścianie prawej biorąc od wejścia było więcej błękitu, a znowu na lewej płonęła zachłanna czerwień. Dziewczęta stanęły po stronie niebieskiej, a chłopcy po stronie czerwonej. Dzieliła ich rozbarwiona przestrzeń remizy z wpiętą pośrodku broszą orkiestry, ale oczywiście widzieli się dobrze. We wsi jest piętnaście dziewcząt i jest czterech chłopców. Dziewczęta widziały teraz tych chłopców, jak stali sztywno w nastrojowej czerni garniturów, ze sztucznym tworzywem na gumce pod brodą, zbrylantynowani władcy świata w obłokach zapachu wody kolońskiej ,,Derby” (Lechia, Poznań). Chłopcy spoglądali z namysłem w stronę dziewcząt, oceniali jakość ich szpilek, nylonowych sukienek i czeskiej biżuterii, obracając w głowie wiadome plany, których realizację odkładali na później.

Dziewczęta mówią mi, że na początku wojewódzki saksofonista z Olsztyna zagrał przebój sezonu pt. ?24 000 pocałunków”. Usłyszawszy go Marian Jesion krzyknął: – No to ruszamy, chłopaki.

Ale nikt nawet nie drgnął.

Powstała pełna napięcia cisza.

Czterech chłopców płonęło amarantowo po lewej stronie remizy, a piętnaście dziewcząt niebieściło się po stronie prawej. Wiadomo, dlaczego powstała ta pełna napięcia cisza, w której wojewódzki saksofonista skowytał rozdzierająco. Ona wynikła z arytmetyki. 15:4 jest dobrym rezultatem w szczy-piorniaku, ale stanowi fatalną dysproporcję na zabawie o tak wyjątkowym blasku (orkiestra z Olsztyna, bardzo udane efekty).

Cisza szła od czerwonych, którzy w skupieniu dokonywali wyboru, i emanowała od niebieskich, jako że ich nadzieja była bezgłośna jak milczenie gwiazd. Wszyscy wiedzieli, ile rzeczy we wsi będzie zależało od tego, co się stanie za moment, więc nikt nie zachęcał więcej do lekkomyślnych posunięć. Wreszcie czterech z lewej przeszło na drugą stronę i powiedziało do czterech z błękitu tradycyjną formułę:

– Ta se zawalcuim, nie?

Słowo ?nie” miało tu zresztą charakter formuły absolutnie retorycznej, użytej wyłącznie po to, aby zdanie nabrało płynnej, sienkiewiczowskiej kadencji. Gdyby któraś z dziewcząt odpowiedziała ?nie” – spędziłaby resztę żywota w dwuznacznym stanie panieńskim. Dlatego cztery z błękitu odparły: – Ta pewni – i pary wyszły na środek. Wojewódzki saksofonista przydał dechu złocistym klapkom instrumentu, a Marian Jesion krzyknął coś donośnie. Człowiek i instrument musieli zachować się tak głośno, aby zagłuszyć rozdygotany szept babci Jesionowej, która stanąwszy na drodze pośród bezbrzeżnych ciemności spytała: O Boże, dlaczego on mi to zrobił?

Cztery pary dokonały pierwszych obrotów. Były one precyzyjnie skalkulowane, euklidesowe i formalistyczne, jak odwieczne ruchy planet albo okołoziemskie tory sputników. Te, które zostały po niebieskiej stronie remizy, patrzyły z mieszaniną zazdrości i krytycyzmu. Część łudziła się, że przyjadą jeszcze żołnierze. Żołnierze przyjeżdżali z Ełku, zawsze ci sami. Przywoził ich Kazik, szczupły brunet, kapral kulturalny. Kazik przeczytał dużo książek i obejrzał siedemset filmów. Każdy film zapisuje w notesie, a co kwartał podlicza. Do końca służby może będzie miał osiemset filmów. Kazik jest jednak niewierny, bo każdej mówi to samo. – A co mówi? – pytam. Śmieją się, wreszcie jedna powtarza. – On mówi: ?Dziewczyno, ja wypiję rozkosz z każdej komórki twego ciała”. – Warszawiak jest ten Kazik, dlatego taki inteligentny. Żołnierze są niebezpieczni, bo to raptusy. Dostają przepustkę do 10 wieczór i wszystko chcą mieć załatwione na czas. Nie uznają żadnej kontemplacji, od razu narzucają tempo. W takim pośpiechu dziewczyna może się zapomnieć, a potem to już zostaje tylko śmierć. – Jak to śmierć? – spytałem. – A tak. Co jej potem innego zostaje? Tylko się zabić. Już lepsi są ci pratkowscy, chociaż oni też się wiercą za bardzo.

Saksofon wybulgotał ostatnią frazę szlagieru i pary przerwały geometryczne ewolucje. Czterech spod ściany wyszło za remizę, gdzie w krzaku jałowca stała odbita flacha. To sobie ją obciągnęli. Dziewczęta mówią mi, że taki jest zwyczaj i że to dobre, bo wtedy stają się żwawsi. Jak za dużo, to nie jest dobre, ale jak trochę, to dobre. Chłopcy wrócili na beton remizy i mieli twarze jak po ciężkim wysiłku. W serca dziewcząt znowu wstąpiła nadzieja bezgłośna jak milczenie gwiazd.

Dotrzymując kroku najnowszym osiągnięciom orkiestra wojewódzka zagrała ,,Dayanę” i chuda szyja ościstej pieśniarki podbiegła szkarłatem żył. Cztery następne zostały wywiedzione spod ściany na środek, gdzie czerwień zbełtana z niebieskim osiadła dostojnym fioletem. Znowu pary zaczęły w skupieniu cyrklować beton remizy pod takt piosenki odśpiewanej z biglem przez ościstą.

Po tym kawałku, jak mi opowiadają dziewczęta, chłopcy się zakotłowali. One nie wiedzą, o co poszło w tym gwałtownym i drapieżnym zakotłowaniu. Dziewczęta uważają, że jeśli jest bójka na zabawie, to nie ma ona żadnego celu doraźnego, tylko cel dalszy i niejako metafizyczny: jest potrzebna dla wspomnień. Ponieważ zabawa utonie w niepamięci jak kamień w jeziorze i wody czasu się nad nią zstąpią. Sama zabawa jest drewniana i chochołowata, albowiem trwają zbyt wielkie opory przeciwne wyżyciu. W bójce nie ma oporów i dlatego wyżycie jest pełne. W bójce jest wszystko, co pamięć ludzka długo przechowuje: krew, ból, wzrok porażony nienawiścią, kolący dreszcz śmierci. Wieś będzie odtwarzać szczegóły bójki, a nazwiska jej uczestników zostaną wielokrotnie powtórzone.

Przy walczyku, jaki nastąpił po bójce, pary obrały szyk nakazany przez fantastycznego gościa, który przyjechał odstawiać numery. Mijali orkiestrę krokiem, jaki obowiązuje podczas chodzenia niedzielnego. Dziewczęta mówią mi, że chodzenie odbywa się we wsi każdej niedzieli. Najpierw chłopak pojawia się u dziewczyny i pyta: – Będziesz ze mną chodzić? – Dziewczyna musi zaprowadzić go do ojca, ojciec musi porozmawiać z chłopakiem. Na tę okazję amant odpala flaszkę, jako że gadanie na sucho jest jak pierze na wichrze. Legalizują czynność chodzenia. Chodzi się po wsi od numeru pierwszego do ostatniego i z powrotem. Do lasu nie można, bo to jest potępiane. Czasami pośród spełniania tego jałowego i mozolnego zabiegu padają jakieś słowa. – Więc o czym mówicie? – spytałem. Jedna odparła: – A tak tam – z tego nie mogłem wydedukować, czy te rozmowy są ciekawe, czy nudne, jako że nie posiadam talentu egiptologów zdolnych z jednego hieroglifu wysnuć burzliwe dzieje dynastii.

Zdaniem dziewcząt, ich koleżanki po innych wsiach. gdzie stosunek płci nie jest tak rażąco dysproporcjonalny, są bardziej szczęśliwe, gdyż mogą pogrymasić. One mogą pogry-masić przy wyborze chłopca. Jeżeli przyjdzie on z tym zaproszeniem do globtroterowania, dziewczyna najpierw go zapyta: – Ty idziesz do miasta czy zostajesz na gospodarce? – Jeżeli ma zamiar zostać na gospodarce, dziewczyna go odprawi: – Chodź sobie sam. – Przy takim chłopaku nie ma nadziei, że wyjdzie się ze wsi, a one by wszystkie chciały wyjechać do miasta. – Dlaczego? – pytam. – Bo w mieście jest mnóstwo kin i ludzie nic nie robią. – Ale za to w mieście niebezpiecznie – mówię – jest dużo wypadków. – A to co, u nas też są wypadki. Niedawno jedna poszła dawać kurom, poślizgnęła się i złamała rękę. Też przecież wypadek.

Fantastyczny gość z województwa odstawił swoje numery. Potrafił on z powietrza wyczarować flagę, którą zawiesił na specjalnie przygotowanym drzewcu. Orkiestra zagrała hymn, oścista wyprężyła się na estradzie. To był finał walcowania, koniec obrotów planetarnych, czerwień i błękit utraciły swoją metaforyczną wymowę. Bramy remizy otwarły się i w tunel nocy wstąpiły cztery przytulone pary. Za moment ich śladem wyruszyła grupa sztywnych, milczących i urażonych. Było to jedenaście nie wybranych, rzuconych na pastwę samotności, opuszczenia i nocy. Tej samej nocy, w której babcia Jesionowa już u kresu sił zdołała wyszeptać na leśnej drodze: – O Boże, dlaczego on?

I zemdlała.

Wóz milicyjny przywiózł babcię do domu starców w Nowej Wsi pod Ełkiem. Siedzi teraz na ławce i rozciera wzdęte gośćcem kolana. – Nie, panowie – sepleni – on mnie nie wyrzucił, tylko powiedział: ?Babcia idzie ze wsi”. – W istocie. to zdanie nie brzmi groźnie. Jest raczej jakby wyjęte z elementarza, opisowe, relacjonujące: Babcia idzie ze wsi. Dlaczego on to babci powiedział? Babcia się namyśla: – A bo izba ciasna, a mój wnuk, panowie, Marian Jesion, będzie robił żeniaczkę. Jego już wzięła potrzeba. On mi tak powiedział:

?Babciu, mnie wzięła potrzeba^.

Stąd więc tego wieczoru, kiedy odbyła się piękna zabawa z bardzo udanymi efektami, babcia Jesionowa wkroczyła w odmęty ciemności, idąc przed siebie w nieznane, w świat. Babcia wkroczyła w ciemności, a jej wnuk, Marian Jesion, w nastrojowej czerni garnituru, zbrylantynowany władca świata w obłokach zapachu wody kolońskiej ?Derby” (Lechia, Poznań), tańczył szalowy, a zarazem wstrząsający przebój sezonu – ?24 000 pocałunków”, wyskowytany rozdzierająco przez wojewódzkiego saksofonistę.

I wszystko jest w porządku.

Marian Jesion zaspokoi swoją dręczącą potrzebę, a babcia będzie miała państwowy dach i państwową miskę grochówki z boczkiem. A oto co się zmieni – ponieważ w domu Jesionów ubyło jednej gęby, wydatki ulegną redukcji i potrzebujący Marian będzie mógł sobie kupić plastikowy krawat na gumce. Jest to niewątpliwie symbol nowoczesności, a w Prątkach idzie wielki kurs na nowoczesność. Moje dziewczęta mówią, że teraz ludzie kupują wszystko. Maszyny, wu-efemki, tapczany i zegarki. Ludzie zabiegają o radia, garnitury, kryształy i pralki. W zupełnym zaufaniu dziewczęta opowiadają mi, że niektórzy, aby sprostać tej powszechnej tendencji awansu materialnego, po prostu kradną. Więc choćby kucharki z sąsiedniego PGR-u kradną mięso. I jakie sprytne są! One wynoszą schaby i podgardla w kubłach z pomyjami. Potem tylko opłukują przy studni i wieś już może kupować. Stąd też przy pogodnej niedzieli sprytne kucharki mogą oblec swoje dzwoniaste biusty w błękitną mgiełkę kosztownych bluzek z szyfonu.

– Czy wiecie, że kradzież jest grzechem? – pytam. Moje urocze dziewczęta z Prątek śmieją się, ale nie jest to śmiech żywiołowy, perlisty i olśniewający, lecz groteskowy, klownowaty grymas śmiechu, przy którym usta rozciągają się od ucha do ucha, ale pozostają szczelnie zaciśnięte, a same trzewia niejako autonomicznie wstrząsają się histeryczną drgawką. One muszą się tak śmiać, ponieważ nie mają zębów, albo ściślej, mają ich kilka, rozstawionych gdzieniegdzie, z rzadka, jak zmurszałe paliki na opuszczonej przecince.

Jako źle wychowany, jako notoryczny chamuś, pytam moje dziewczęta: – Dlaczego, babki, nie myjecie zębów? – Ale po co się o to pytać? Całe Prątki nie myją zębów. Prątki żują te schaby spustoszoną nagością dziąseł, a chłopcy mamią starczo kęs kwaszonego ogórka po wypiciu kielicha gorzały. Kawalerka pratkowska kupuje sobie motocykle, a dziewczęta nabywają za słony grosz przebojowe halki z organdyny i dlatego nikogo nie stać na tubkę pasty ?Odonto” (Lechia, Poznań) za trzy złote i pięć groszy. Myślałem już. wszcząć kampanię o zniżkę ceny na pastę do zębów, a zwłaszcza o zaniechanie tych pięciu groszy w cenie sprzedażnej, bo może one powstrzymują ludzi, którzy muszą sobie kupić kolekcję kryształów, przed nadmiernym i wycieńczającym budżet wydatkiem. Liczyłem na to, że zwerbuję zastęp sojuszników i że cała sprawa znajdzie przychylny oddźwięk w Ministerstwie. Że się poruszą czynniki i że specjalnym zarządzeniem ta bariera pięciu groszy zostanie raz na zawsze usunięta.

Ale potem przeprowadziłem inne rozumowanie. Skoro nie myją zębów i nawet myśl o tej czynności nie przyszła im do głowy, nie mogły interesować się ceną pasty do zębów ,,0donto^ (Lechia, Poznań), wynosząca 3,05 zł, ani rozważać faktu owych pięciu groszy nadgorliwie dorzuconych do okrągłej sumy złotych trzech. Omawiana zasada higieniczna nie jest tam przestrzegana dlatego, że pratkowianom nie powiedziano słowa w tej sprawie, a nikt we wsi nie wpadł samodzielnie i spontanicznie .na pomysł mycia zębów.

I to jest cała prawda.

Ta prawda mianowicie, że Prątki tańczą najnowsze szałowe przeboje, rozbijają się na wuefemkach, kupują na zapas telewizory, nabywają elektryczne maszyny do szycia i zasłonki mistrza Pikasa, a zarazem bożyszczem Prątek pozostaje wojewódzki debil, który odstawia fantastyczne numery, zarazem Prątki wypędzają schorowaną staruszkę w nieznane, leją się w zapienionej nienawiści po mordach i nie myją zębów.

Tak rozmyślając popadłem z punktu w idealizm i zacząłem marzyć. Marzyło mi się, aby kosztem nadania trzech-płyt z muzyką do tańca jakaś rzeczowa osoba w radio powiedziała kilka słów o tych zębach. 2e trzeba położyć pasty na. szczoteczkę, że trzeba pocierać nią ruchem zwrotnoposuwistym i że trzeba to potem nie połknąć, a wypluć. Ze istnieje nadzieja na obniżkę ceny jednej tubki do trzech złotych. Marzyłem dalej, aby instruktor z powiatu, który obsługuje kolejne zebranie partyjne, już po omówieniu spraw decydujących dla dalszego rozkwitu naszej ojczyzny, zechciał mimo woli i zupełnie na marginesie zapytać: A jak tam z zębami, towarzysze? Myjecie wy te zęby czy nie?

Bo do Prątek wyeksportowano maszyny i nylonowe krawaty, szyfonowe bluzki i rozłożyste tapczany, ale nie nazbyt się ktoś pokwapił, żeby zaszczepić tam kilka elementarnych pojęć z zakresu elementarnej kultury.

Że babcia i że zęby.

Niby różne sprawy, ale nie tak przecież zupełnie.

Wydma

Wydmę odkrył Trofim.

W pięćdziesiątym dziewiątym ważny z powiatu zapytał go: Pilnować umiecie? Trofim się zastanowił: Czemu nie? Na to ważny powiedział: Niech jedzie. Zawieźli go wozem na miejsce. Stanął na podwórzu, rozejrzał się.

Otoczył go świat zmarnowany.

Zielsko, wyżarte rdzą maszyny, drzwi leciały z zawiasów. Niebo jest piękne, a ziemia jaka podła – mógł pomyśleć, bo taką ma filozofię. Ścieżką poszedł do jeziora i trafił na Wydmę. Wiatr trącał o piasek, piasek drżał i śpiewał. Trofim posłuchał tej muzyki.

Muzyka jak przeniknie w samotności, odejmuje człowiekowi ból.

Popaliłem sobie i myślę: To chyba zostanę. Koń był, tom konia nakarmił. Trochę sprzątnąłem, ale wiele to ja nie zrobię, bo mam sztywną rękę.

’ Potem przysłali Ryśka. Skąd jesteś? – wypytał Trofim. Rysiek powiedział, że z wypadku. Dziura w czole, osiem złamań. Zaraz coś sobie przypomnę, panie redaktorze, choć się nie mogę zamyślać, bo mi trzeszczy w mózgu. Pamiętam, że miałem żonę i miałem motor. Pić to piłem ciężko. Jak już leciałem z nóg, to żona mnie wlekła do motoru i mówiła: Na, jedź. Zawsze trzeźwiałem w jeździe. A ten ostatni raz to nic nie wiem. W szpitalu leżałem dwa miesiące bez świadomości.

Trzydzieści pięć lat wyleciało mu z życia. Jeśli Ryśkowi przyjdzie umrzeć w okolicach sześćdziesiątki, odejdzie udręczony myślą, że zostawia świat jako dwudziestopięcioletni chłopak, przed którym wiele się dopiero otwiera. Takie zejście jest szczególnie ciężkie i Trofim mistyk uważa, że będzie ono prawdziwą karą za grzeszne życie Ryśka, bo jeśli Bóg otwiera komuś konto potępień, to już je pedantycznie realizuje aż do ostatniej pozycji. Ryśkowi pozostał z wypadku wzrok rozdwojony. Wszystko widzi zdublowane. Dwie twarze, dwie kobiety, dwie miski barszczu. Piękne jest to, że Rysiek widzi dwa księżyce, jak Mickiewicz nad Świtezią. Ma talent do zegarków. Ludzie znoszą mu z okolicy jakieś antyki, a Rysiek wieczorami naprawia. Taki gruchot leży przed nim bezwładny i nieruchomy. Wreszcie zaczyna tykać. Pochylony Rysiek nasłuchuje, jak przez mechanizm płynie strumień czasu, podobny niewidocznej rzece omywającej podziemne skały. Możeś ty był zegarmistrzem – dociekał Trofim. Może – odpowiada Rysiek z wahaniem, bo wszystko jest przecież takie niepewne.

Trzeci był na Wydmie Sienkiewicz. Wydma leży na końcu świata i w milicji myśleli, że dziadek stąd nie ucieknie. Sienkiewicz minął siedem krzyżyków i zatrudnia się jako żebrak. W dziadku osiedliła się żądna dusza Rockefellera, zachłanna dusza ciułacza kapitału. A cwany jest! Dziadek pogardza kruchtowym labidzeniem i chodzi od wsi do wsi, mówiąc, że zgorzał. Widmo pożogi trafia do ludzkiej wyobraźni, więc Sienkiewicz ciuła spory grosz. Zawsze tak pokieruje, żeby u końca wędrówki znaleźć się w wojewódzkim mieście. Da się tam przyłapać milicji i milicja odwozi go swoim autem na Wydmę. Tym sposobem dziadek oszczędza na podróżach i cały zysk Edek Partyjniak wpłaca mu na książeczkę PKO. Poprosiłem Sienkiewicza, żeby mi tę książeczkę pokazał. Miał tam sumę 9365 złotych i 15 groszy.

– Jaki łasy – mówi Trofim – życia by jeszcze chciał złapać.

Życie przypierało ich do ziemi. Świat zmarniał, za oknem pienił się oset. Na Wydmie śpiewał piasek. Siostrą Wydmy jest Sahara, a drugą siostrą jest Gobi. Nie ma człowieka, który by przeszedł od Sahary do Wydmy Trofima. To świadczy o wielkości świata. Gdzieś na ziemi są pola tulipanów, a ludziom dana jest miłość. Trofim nie zna miłości i dziadek Sienkiewicz też nie. Może zna ją Rysiek, ale on widzi za sobą tylko mrok. W mroku stoi kobieta, ale to nie jest to samo.

Nikt nie wie, co by zobaczył, gdyby się znalazł bardzo daleko od Wydmy. Trofim był w Mławie, a Sienkiewicz w Olsztynie i Białymstoku. Najdalej zaniosło Ryśka, ale z tamtego świata nie wraca się z pamięcią. To jest Trofim, to Sienkiewicz, a to Rysiek. Świat pędzi, bije rekordy, rakietami strzela do gwiazd. Ale niech ktoś spojrzy na Wydmę. Niech ktoś zobaczy, jak zdycha koń, jak drzwi lecą z zawiasów. Może przyjdzie jakiś człowiek, który to wszystko rozważy. Może ten człowiek potrafi poruszyć głową, a potem poruszy rękami.

Wiosną Rysiek palił ognisko. Podeszło do niego dwóch ludzi. Jeden to był Edek Partyjniak, a drugi Lipko Dorożkarz. Teraz było ich pięciu i tak w piątkę zostali.

Dranie – klął Edek i zabijał dziury w dachu. Dranie, klął Lipko, i klecił koryta. Traktor orał pole, Rysiek naprawiał maszyny. Świat obracał się w stronę dnia i w stronę nocy, ale to im się zacierało w nieprzytomnej harówce. Jedną historię człowiek czyta .w książkach, a drugą nosi w kościach. No więc historia tej gospodarki weszła im w kości. A była prosta. Mały PGR rzucony w lasy za Ełkiem. Czterdzieści sześć hektarów. Pięć lat wyniszczany przez zapitych chamów. Wreszcie sitwę wzięli pod klucz. Ale nikt nowy nie chciał przyjść na Wydmę. Więc w powiecie pozbierano takich, którym było wszystko jedno. Którym w życiu nie szła karta. Którzy się jakoś spłukali.

I Lipko takim był. Ho, ho, redaktorze, ja się na bydle wyznaję. Ja patrzyłem koni w największej stajni dorożkarskiej u Wecla. W Warszawie przed pierwszą wojną. Sławnych ludzi ciągały nasze brytany. Aktoreczki jakie, redaktorze. Teraz to się Lipko może tylko pośmiać. Jeśli ma potrzebę, to taką, żeby rano osuszyć kielicha. Dla uratowania duszy, mówi. Bo Lipko od czasów wojny świniarzy i z tego, jak twierdzi, nachodzi cały zapachem. Ubranie nachodzi i ciało, ale to nic. Gorzej, że nachodzi również dusza, więc ten kielich jest konieczny, bo spełnia też i funkcję metafizyczną. Lipko kocha świnie. Wygląda to na humor. Ale niby dlaczego? Może to nie jest takie śmieszne, że człowiek, który przeszedł życie i spotkał parę tysięcy ludzi, oddaje w końcu swoje serce świniom.

Stary mówi na Edka – Edziu, a inni muszą mówić – kierowniku. Dorożkarz dumny jest z szefa. On zajdzie daleko – zachwyca się i robi wargami taki fiu-fiu, czym wskazuje na szczególnie wysoki szczebel w hierarchii. Edek złotym jest chłopakiem. Rocznik trzydziesty pierwszy. Uparty, przebojowy, trochę efekciarz. Lubi się wykazać. Tak nawet formułuje oceny: Tu moglibyśmy się wykazać, a tu nam się wykazać nie udało. Edek wziął czterech straceńców w garść, zasiał ziarno i czeka na plon. Dużo biega, zachodzi w pole, prowadzi kancelarię. Ech, iskra, iskra! – zdumiewa się Lipko. Edek jest pryncypialny. Sienkiewicza gromi za kapitalizm, Ryśka za oportunistyczny bezwład, a Trofima za religian-ctwo. Zostaw Trofima, tłumaczy Rysiek, on chory. I to prawda, bo Trofim ma epilepsję. Tuż po wojnie w jego izbie spał żołnierz. Nad ranem wpadł bandyta. Zmierzyli się z automatów, a między nimi, na linii luf, stał mały Trofim. O jedną lufę za dużo do wytrzymania, tłumaczy. Więc ma ataki. Jest ponury, pokorny, stanie na drodze, stoi godzinę, idzie, zawraca, potem siądzie i płacze. Jeśli mu dać papierosa – zapali, ale poleci do sklepu i odkupi paczkę. Nie chciałem wziąć. Weź, mówi, nie stawiaj oporu, bo się zaraz spienię. I wziąłem w obawie przed atakiem. Takich typów szukał Dostojewski. Czyś ty, Trofim, czytał Dostojewskiego? – spytałem go kiedyś. Nie czytał, bo od książek dostaje młyna w głowie. Trofim ma dwadzieścia sześć lat i kiedy przymierzam ten wiek do tej postaci, dostaję ucisku w skroniach. Dalej chodzi na Wydmę. Struna wiatru trąca piasek, piasek drży i śpiewa. Przysłucha się tej muzyce, muzyka odejmuje ból. Żyto wzbiera ciężkim kłosem, ziemniaki rosną bez stonki. Czas stał się przyjazny, Edek oblicza plony. I nagle ten wypadek z Mongołem. Trofim pojechał Mongołem do Ełku, odebrać koparkę. Koparka była w magazynie. Tam Trofima złapały drgawki, trzy godziny leżał bez czucia. A Mongoł to był koń akuratny i niezależny. Zawsze godził się czekać dwie godziny. Potem ruszał sam i biegł na Wydmę. I teraz to się zdarzyło. Wśród ciemności wieczoru, szosą przez las, szedł Mongoł w zaprzęgu. Na zakręcie wyskoczyła ciężarówka, Mongoła oślepiły reflektory. Można przyjąć, że zginął śmiercią podwójną, która zdarza się ludziom, ale jest niezwykła wśród zwierząt. Najpierw zabiło go światło. Został uderzony światłem, tak że nie mógł obronić życia. Ponieważ odpadła alternatywa życia, pozostała alternatywa śmierci. Porażony i bezwolny przyjął ją. A więc w wypadku Mongoła nie życie doszło do śmierci, ale śmierć poprzedziła śmierć.

Wina leżała po stronie Wydmy. Konia przyszło odkupić, a nie było za co. Wypadło to w okresie zbiorów, gospodarce groziły straty. Edek pomyślał, żeby pożyczyć u Sienkiewicza. Przycisnęli dziadka, ale dziadek odpowiedział: nie.

Więc zwołali sąd.

Sądzili Sienkiewicza nocą.

Leżał na łóżku obrócony twarzą do ściany, z głową nakrytą baranim kożuchem. Za stołem siedzieli: blady Trofim, Lipko Dorożkarz, Edek Partyjniak i Rysiek Rozdwojony, który robił zegar.

– Żywy stąd nie wyjdziesz – powiedział Lipko. Trofim próbował to złagodzić.

– Człowiek jest słabością – odezwał się – jak choćby na ten przykład Judasz.

– On nie jest słaby – sprzeciwił się Edek – to kułacki twardziel.

Rysiek nie odezwał się: pochylony nasłuchiwał zegara. Zegar milczał, w trybach stanął czas.

– Czy to jest człowiek, towarzyszu? – zwrócił się do mnie Edek. Zrobiłem minę ni w pięć, ni w dziewięć, bo nigdy nie wiem, co na takie pytanie odpowiedzieć.

Sienkiewicz – spytałem – matka karmiła was piersią?

– Mówią, że piersią – odpowiedział.

– A potem czym was karmiła? – spytałem znowu.

– Potem obierzyną.

– Aż tego, co do was matka mówiła, pamiętacie coś? Poruszył się, barani zaduch poszedł po izbie.

– Pamiętam.

– Co pamiętacie?

– Mówiłem: co mi dajecie obierzyny, ja nie warchlak, ja człowiek. A matka mówi: kiedy będziesz taki bogaty, jak pan Kozanecki, to będziesz człowiek.

Lampa drgała żółtym płomykiem, cienie chodziły po ścianach. Strumień czasu zaszemrał w zegarze Ryśka.

Pomyślałem, że ten brudny pępek w porciętach ściągniętych sznurkiem wiele wtedy zrozumiał.

On zrozumiał co najmniej dwie rzeczy: pierwszą, że jest różnica między człowiekiem a zwierzęciem.

Drugą, że tę różnicę stwarza bogactwo.

Można spytać – jakie bogactwo? Można dać przykład biedaka Cćzanne’a, który był człowiekiem wielkim. Można dać przykład Balzaka, który tonął w długach. Można wskazać na Marksa. Ale Sienkiewicz nie doszedł do tych rozróżnień i może nie mógł dojść. Może na to nie pozwalały czworaki, a potem lata wysługi, a potem żebracza tułanina. Po wojnie wzięli go w opiekę. Wymyli i dali jeść. Dali łóżko i dach. Mógł sobie pomyśleć: załatwili mi sprawy elementarne. Może teraz spróbuję.

Raz w życiu człowiek chce być człowiekiem. I czeka na to siedemdziesiąt lat. A potem liczy – mam 9365 złotych i 15 groszy. Czy ja już jestem człowiekiem? Zadaje ludziom to pytanie. I liczy, że mu ktoś odpowie.

– Zostawcie go – powiedziałem – ja wam tę forsę wy kukam w powiecie.

Za tydzień Lipko przyprowadził nowego konia. Lipko mówił, że to już nie to, ale wypucował ogiera i koń połyskiwał krótką sierścią. Też miał się nazywać Mongoł.

Mongoł II chodził w kosiarce. Lipko krzyczał ?odsie!” i ?ksobie!” jak wozak z węglowej rampy. Żytni łan sięgał do Wydmy.

Na Wydmie siedział Trofim.

Wiatr trącał o piasek, piasek drżał i śpiewał.

Ale teraz śpiewało i zboże, i kosiarka. Świat pojaśniał jak w pierwszym dniu stworzenia. Mieli spóźnione żniwa, był sierpień. Lato roku sześćdziesiąt jeden. Niby żadnych wydarzeń. Jest pokój w Polsce. Jest pokój w Europie. Pięciu ludzi ocaliło skrawek ziemi. Widziałem, jak w Japonii chłopi bronili pola przed morzem. Jak w Afryce ratowali plantację przed dżunglą. Ziemia jest wielka, nikt jeszcze nie przeszedł od Sahary do Wydmy Trofima. Każdy wie, jak jest na świecie: wszystko może się zdarzyć. A oto co się zdarzyło na Wydmie:

pięciu ludzi ocalając ziemię ocaliło siebie. Czego mogli chcieć przedtem? Zęby spróbować jeszcze raz. Zęby mieć szansę. I szansa była im dana. To jest dobre – mówi Rysiek – że tak nam to dali. I że to wyszło. Partery To przygoda jak kromka chleba: znajoma, smakowana codziennie, a jednak gdyby jej brakło… Idą w trójkę szosą, a ja przyklejam się na czwartego: – Można z wami? Najpierw trochę podejrzliwi, zaraz żartują:

– Czemu nie? Tylko się pan wkup.

Szosa biegnie z Bielawy do Nowej Rudy. Po drodze jest Wolibórz, powinna być gospoda, lepka powierzchnia stolika, kilka kieliszków wódki w butelce od lemoniady, bo dzisiaj dzień wypłaty, alkoholu się nie sprzedaje.

– Dobrze. Będzie.

Ta obietnica jest jak porozumienie. No, teraz to co innego. Teraz to jesteśmy wszyscy swoi. Oni są robotnikami, pracowali ostatnio w Bielawskich Zakładach Włókienniczych, teraz wędrują do Nowej Rudy, bo tam dają zajęcie w kopalni. Taka zmiana nie jest dla nich nowością. Przeciwnie – to raczej zasada, której są wierni. We trójkę spotkali się dwa lata temu, przy przeładunku w Szczecinie. Dobrali się tak, bo są z jednej rzeszowskiej ziemi, nawet z jednego brzozowskiego powiatu – więc to krajanie. Od tego czasu łaziku j ą. Z ważniejszych miast byli w Poznaniu, Gorzowie, Koninie, Rybniku, Tarnobrzegu. Zatrudniali się jako budowlani, robotnicy ziemni, włókniarze, ślusarze. Teraz będą górnikami. Obracali się w tylu zawodach, ponieważ w istocie nie znają żadnego. Nie mają kwalifikacji. Nigdzie na dobre nie mieszkają. Nigdzie na dobre nie pracują. Nigdzie nie znajdują przystani.

Żyją tym, co jest. Teraz właśnie jest Wolibórz, ta gospoda, ten stolik i butelka. Rozpaciane śledzie na talerzu. Zapocone czoła i szamotanie: ?Czekaj, Władek,. czekaj, to nie tak, chrzanisz”. Być może pierwszy raz zastanawiają się nad sensem swojej łazęgi. I to im idzie opornie. Bo dlaczego się człowiek tak pęta? Co go ciągnie? Co z tego ma?

W kącie stoją trzy zdarte walizki, prawie puste, ściągane sznurkami. Co w nich jest? Jakaś koszula, buty, gumowy płaszcz, wyskubany pędzel. Z pieniędzy wyzbyci są tak zupełnie, że muszą do Rudy iść pieszo. (Mieszkałem z nimi w hotelu w Bielawie. ?Od dnia wypłaty – mówi portierka – zaczynają pić. Starcza im najwyżej na tydzień. Potem bidują. Po kilku takich cyklach zabierają, co jest pod ręką, i znikają”.)

Wielka migracja przemysłowa zanikła, ale dalej toczy się falą strumień, którego odpryskiem są ci trzej. Młodzi chłopcy, wypędzeni ze wsi przez ciasnotę, poszukiwacze lżejszego chleba. Administratorzy skarżą się na kłopot, jaki z nimi mają: odejdą nie wiadomo gdzie, pojawią się nie wiadomo kiedy. ?Element niespokojny – powiadają – wrogi dyscyplinie?.

– Jak majster uwziął się na mnie, to widzę – trzeba iść. Zgadałem się jeszcze z nimi i tyle nas widzieli.

Odtąd zaczynają się noce na dworcach, noce w pociągach, noce w stodołach. Hotele, baraki, pokoiki na poddaszach. Strzegą żelaznej reguły: trzymać się wielkich zakładów. Nowych budowli. Tam nikt cię nie zna, tam boją się nawet za wiele pytać. Człowiek znika w masie, rozpływa się w umorusałym tłumie. Nie wolno wrastać w tkankę żadnego kolektywu, dawać się oplatać siecią zależności, w której zaczyna się pokornieć i sądzić, że tak już musi pozostać. Wcale nie musit Przecież ktoś mówił, że sto kilometrów dalej jest lepiej. Lepiej? To trzeba tam iść! Co się traci? Tego burkliwego szefa, kąt w hoteliku? Co można zyskać? Przecież wszystko. I już są w wagonie, już pędzą naprzód. Myślicie, że Konin nie może smakować przez dzień jak Colorado? Po kilku rozczarowaniach nie liczą już na rewelacje. Ale pozostaje nawyk, jakiś durzący nałóg, któremu człowiek poddaje się z bezwładną uległością.

Wyrwani z jednego środowiska, nie mogą wkorzenić się w żadne inne. Bo już od pierwszej chwili przyjmują ich podejrzliwie. Skoro, bracie, tak się obijasz po świecie, twoje sumienie nie może być czyste. Niech się wydarzy jakaś bójka czy kradzież – posądzenie pada od pazu na nich. ?Element niespokojny, wrogi dyscyplinie”. To oni wszędzie są obcy, naruszają spokój miasteczka, stabilizację osiedli, harmonię pracy. Nie muszą liczyć się z opinią i dlatego opinia nie może ich znieść. Nie ma na nich sankcji, bo w gruncie rzeczy na niczym Im nie zależy. Nie wnoszą żadnych wartości, a przecież zagrażają wartościom istniejącym.

Czy są szczerzy, kiedy swojej sytuacji udzielają aprobaty?

– My, panie, nie pchamy się do góry. My sobie tu dołem, parterem.

Więc to jest jedyne miejsce, które wybrali na stałe:

margines. Zmieniają miasta i fabryki – nie zmieniają tego miejsca. To element trwałości zakotwiczony w płynnym i żwirowanym prądzie dni. Na tym ustroniu biwakują, bo tu nie jest tłoczno, tu rzadko przenika nawet prawo.

Jakże zadrwili sobie ze świata, z tego świata, który się urządza! Jakże zakpili sobie z ludzi zabiegających o dobra namacalne, cieszące się uznanym znaczeniem: Mikrusy, Belwedery II, pralki SHL! Jeżeli o zapobiegliwych powiedzieć, że idą przez życie, to ci owo życie obchodzą bokiem. Zaganiany świat nie ma na takich czasu. Niech nie uczestniczą w grze, chętnych jest dosyci I świat zawiera z nimi pakt nieingerencji:

zostawmy się w spokoju. Jest to zaprawdę postawa sprawiedliwa, najwyższej humanistycznej próby. Trzech kaganów chwali, że uznano ich wybór. Sądzą, że interwencja z zewnątrz mogłaby tylko skopać ich utarty szlak. Nic nie zbuduje! Może gdzieś ukrywają żądzę zdobycia tych dóbr. Ale nie była ona dość namiętna i bezwzględna, aby kierować ich decyzjami. Mogliby zaniechać koczowania, obrać jeden zawód. I wić mozolnie gniazdo. Ale w ich opinii wyraźnie nie było to rozwiązaniem.

– Co się spieszyć, panie.

Piękny kawałek szosy spina Wolibórz i Rudę. Trochę szumi w głowie, słońce dopełnia reszty. To kolorowe południe musiał wyczarować sam nieśmiertelny mistrz Yincent van Gogh. Światło jest tak intensywne, że za chwilę powietrze wybuchnie złotą eksplozją. Do rąk lepią się wyżarte potem rączki walizek.

Ludziom ciężko się porozumieć. Oto podejmą nowe zajęcie, będą uczestniczyć w życiu nowej gromady, ale – kiedy odejdą – czy potrafi ktoś o nich powiedzieć słowo? Ich twarze pozna w ciągu roku tysiąc ludzi, ich nazwiska będzie znało już kilku, ich myśli – nikt. W luźnych kontaktach liczą się reakcje, nie motywy. Odeszli, więc trzeba szukać nowych, przyszli, trzeba zatrudnić. Czy nawet jest potrzebne docieranie w głąb człowieka? Rozszyfrowywanie losów, których on sam nie umie wytłumaczyć? Czego ja właściwie chcę? Sam nie mam o nich nic więcej do powiedzenia. Co nas łączy? Dwa kilometry drogi? Gospoda?

Reporter jest nie tylko tubą, do której wkrzykuje się dziesiątek liczb, nazwisk i opinii. Także chciałby coś czasem powiedzieć. Ale co miałem mówić? Dwa światy, które się nigdzie nie stykają. Partery. Trzeba tam żyć, żeby się potem o nich wymądrzać.

Są tacy, którzy próbują dobudować piętra. Nawet nie dla siebie. Ale w jakiej relacji to przekazać? Dwa zakresy doświadczeń. Słowa są niepojęte, jeśli nie przeżyło się tego, co one opisują. Jeśli to nie przedostało się do krwi.

– Życie – mówią – życie, to parę konkretów:

łopata – wypłata

kino – wino.

Co poza tym? Czy wszystko inne to jest zapach rozpylony w powietrzu? Jest – bo się czuje, ale jak go uchwycić?

– Saluto – powiedział jeden na pożegnanie.

– Arrivederci – odkrzyknąłem, żeby nie być gorszym.

Bez adresu

Powiedział:

– Czemu nie? Po małym piwie – pogadać godziwie. Był pan kiedyś głodny? No właśnie: mgła i ludzie w tej mgle. A człowiek sam jak z waty. Ręce, nogi i reszta. Niech pan pisze: ten chłopak nazywał się Walet Pik. Najmarniejszy walet. W tysiącu piki dają tylko 40 punktów. Karciane lumpy. Jak będę mówił o innych, to też tak: Walet Karo albo Kier, albo Trefl. Może wspomnę parę dam i kilku królów. Asów, niestety, nie będzie. Aha, jeszcze mamy Homera. Ciekawski gość, mówi: Jak będziesz miał tyle lat, co ja medali, to pogadamy. Swoje przeżył, to widać. Warto go słuchać, choć gorzko gada. Typ jak z Rififi.

Pan chce wiedzieć o waleciarzach, tak? Walet, wale-ciarz. To taki clochard studencki, jak wróbel od świętego Franciszka, nie orze, nie sieje, a pożywa. Karo to jest prawdziwy waleciarz. Wypadł na drugim roku, trzy oblane egzaminy – koniec pieśni. Jak studenta wywalą, traci Akademika. A gdzieś musi mieszkać, przecież nie jest z Warszawy, nie ma tu chaty. Chata daleko – Olesno albo Iława, po co tam będzie wracał? Z Warszawy spadać na łeb w taką dziurę? A tu, pan rozumie, kontakty, kariery, tu jest życie. No to waletuje. W Akademiku zawsze kumple przygarną, dadzą zjeść i jest w porządku. Tyle że człowiek nie ma adresu. Ale czy to ważne?

Homer zawsze mówi tak: Chłopcy, co z was za ludzie? Ja przecież widzę, co wy robicie. Ciebie widzę, Pik, i ciebie, Karo, i ciebie, Trefl. Tam, na tym murku koło Kopernika na Krakowskim Przedmieściu. Tu ulica, ruch, bieganina, każdy pędzi jak zdyszany pies, a wy tam sobie siedzicie od rana do nocy. Żeby który choć drgnął. Siedzą – to wszystko. Może mówią? Nie, gdzie tam! Może na coś czekają? Też nie. Głucho i martwo. Czasem któryś się odezwie: Daję dwójkę, kto dokłada? Leniwe szarpanie po kieszeniach, tam jest złotówka, tam pięćdziesiąt groszy. Składają i idą do budki. Biorą trzy butelki piwa. Rozlewają na sześciu. Piją, milczą, spluwają. I – cisza. Odstawiają kufle. Wracają na murek. Dalej cisza. Za godzinę któryś zagaja: Potrzebuję się odlać. To inny dorzuca:

Zrób i za mnie, jestem twoim panem czy nie? – I cisza. Dzień mija, o zmierzchu przechodzi obok jakaś dziewczyna. Trefl się odezwie: Ale spluwa, nie? Pokiwają głowami, poruszą ręką w kieszeni. I – cisza. Czasem przed Harendę zajedzie autobus. Wtedy przyskakują, łapią turystom walizki, odnoszą. Dostaną te pięć, dziesięć złociaków. Będzie na piwo, można wytrzymać. Tak jest, przecież ja widzę, czym się żywicie – piwem! A Trefl mu w oczy: Jak ktoś za dużo gada, to zawsze powie coś niepotrzebnego.

Trefl to filozof, o, ten jest kuty. Tylko nie ma w nim siły. Mnie to się zdaje, że w nas wszystkich nie ma siły. Uszła czy jak? Trefl jest dobry w kartach. Autorytet. Pan wie, coś trzeba robić wieczorkiem, nocą. Książek się nie czyta, teatr kosztuje, na kino człowiek ma rzadko chęć. No to karty. Ile się da – poker, bridż. Trefl jest wielki szczęściarz. Zbiorą się w pokoju, w Akademiku, obraz nie z tej ziemi, kasyno gry. Pan to widzi: ciemno od dymu, szelest kart, tłum kibiców. Poker w biegu. Do świtu, do rana. Czasem leci na forsę, ale forsy nie ma dużo. To się gra na kartki do stołówki, na obiady. Albo na ciuchy. W takim jednym pokoju było tych ciuchów od metra. Facet przegrywał marynarkę, zostawiał, kłaniał się i wychodził. Są tacy fanatycy, że grają od razu na stypendia. A potem cały miesiąc głodówka. No, gra to gra, hazard, nie ma żartów. Karty to emocja, człowiek się nie wysila, a przeżycie jest. Dnia się nie zmarnowało. Przyjemna rzecz. Franek bank trzyma. Franek bank daje, gramy a lecą lipce i maje – w gorący piasek. Jest taki wiersz, dalej nie pamiętam.

Jak Trefl wygra, mamy u niego winko. Słodkie życie. Dolce vita. O, wtedy się smakuje metodycznie. Najpierw godnie idziemy do Harendy. Dwie stówki w kieszeni: milionerzy! Tam mała konwersacja przy stoliku, drobne zamówienie i suniemy ?pod Chrystuska”. U Chrystuska zawsze tłok, pan tam był? Obciągamy porterek i do Kościółka. Tu się zaczyna już winko. Dwa kieliszki, rozmówka, ukłony dla sąsiednich stolików, bractwo się przecież zna. Kurtuazja obowiązkowa, gwardia Trefla zachowuje się grzecznie.

Jeśli stawia Kier, jesteśmy gwardią Kiera. I tak na zmianę. Tylko Pik nigdy nie stawia. Pik to nędza. Nie miał swojej gwardii ani razu. Z Kościółka mamy etap do Fukiera. Albo Cafó Kicha. Albo Dziekanka. Wszędzie ten kwaskowy zapaszek fermentu, dym, gwar – rozkosz. Czasem chodzi się do Babci, na Oboźnej. Och, to dziwny apartament. Stara chałupka, sklepik, parę cukierków w gablotach. A na -ścianach obrazy abstrakcyjne. Dzieła talentu. Studenci z Akademii oddają je za piwo. Babcia zresztą i kredytuje. Na paczkach siedzą wozacy i piją z młodymi plastyczkami. W kącie stoi bat, studentka naprzeciw furmana. Wozacy mają forsę – pan wie. Raz zaszliśmy, siedzi plastyczka, płacze. Śliczna. To jasne, jak człowiek jest piękny, musi być nieszczęśliwy.

Nieraz jeszcze zostanie grosza, bo ktoś otrzyma z domu albo za jakąś chałturę. Od nas niektórzy drukują w różnych miejscach, to z tego jest parę złotych. Wtedy kupujemy wino i jedziemy do Akademika. Wiadomo, co dalej. Ktoś powie jeden kawał, potem drugi. Jak się zna plotki ze świata literackiego, to się jest w cenie. Takie zwykłe, pan wie, kto z kim i tak dalej. Gadka jest sztampowa: No to nalejmy! No to Jan Sebastian BACH! I do szkła! Zawsze wieczór jakoś zleci. Dziewczyny, jak chcą dobrze wypić, ciągną same. Zamkną się i tego, co już tam robią, my nie wiemy.

Homer to wypuszcza taką uwagę: Z wami, mówi, jedyne możliwe pogadanie tylko wtedy, jak coś wypijecie. W was nie ma żadnego życia, żadnej chęci, żadnego ognia. Nuda oblepia was jak mokry kokon. Coś ty przeżył, Kier, siuśku jeden? Co ty wiesz o świecie? Jak z tobą gadam, ciągle mi się zdaje, że śpisz. Ockniesz się na to małe winko, otworzysz oczęta, nabierasz trochę bigla, jakaś myśl zaczyna ci w głowie kołatać,. już, już, a poruszy się serce, a potem patrzę ze strachem, a ty znowu zasypiasz. Chodzisz, mówisz, robisz miny, pośmiejesz się, ale wszystko to na śpiąco. Kimasz, letarg na żywo. To jest cholerne uczucie, człowieku, tak cię trzymać jak śliską rybę. Bo ty jesteś i ciebie nie ma. Tak sobie myślę, w jakie miejsce cię trafić, żeby z ciebie wybuchło coś wielkiego, coś pięknego. Mnie się zawsze zdawało, że w każdym młodym to jest. A teraz się waham. Jak Homer rozwinie takie gadanie, Trefl musi go znowu gasić.

Z Treflem jednak trzymam się najbliżej. Umysł wszechstronny. Zawsze go pan zobaczysz z książką i ciągle z, inną: ?Jak obsługiwać WFM”, ?Będę matką”, ?Wprowadzenie do Biblii Świętej”, ?Sto potraw dla zakochanych”. Nie czyta, ale nosi. Teraz ważny jest ten pozór. Trefl ma pozór dobry. Wysiadł z dziennikarki, ale iskra mu została. Pan jest też dziennikarz, prawda? Bratnie dusze. Trefl pisuje różne kawałki, jak nie gra w pokera. Latem pracował na plaży w dziedzinie kultury: nastawiał płyty w radiowęźle. Każdy stara się coś robić. Karo zatrudnił się u zakonnic. Na Powiślu zakonnice mają ochronkę dla niewidomych dzieci. Karo tam rąbie drzewo, naprawia światło, reperuje meble. Jakoś wychodzi na swoim. Kier był portierem. Ja znowu łapię robótki w Plastusiu. Różnie bywa: myję podłogi, noszę węgiel, trzepię dywany. Ma pan coś dla mnie? Pik wszystko weźmie. Bo Trefl to arystokrata. Zresztą w ogóle waleciarze to arystokracja. Elita. Egzotyczny akcent środowiska. My na górze, a w dole – tłum kujonów. Zresztą, czy oni się tak zakuwają? Student, który się uczy, to nieporozumienie, tragiczna pomyłka. Polibuda sobie trochę-wbija, ale polibuda to chamy, awans wsi, żaden humanista z głową nie będzie się wkuwał. Bo niby czego? Makulatury? Zazdroszczą nam! Oni drżą przed profesorami, gonią na wykłada skrobią referat – a nam to wisi.

Owszem, trzeba coś tworzyć. Prawdziwy waleciarz powinien tworzyć. Poezje, dramat, prozę, w ogóle literaturę. Sława i chleb. Karo daje przykład. Napisze opowiadanie, idzie z nim do któregoś pokoju w Akademiku, jeśli jest późna noc i śpią, to ich obudzi. Mówi: Przeczytam wam nową prozę, jak mi dacie co zjeść. No i czyta, i zawsze chleba dostanie. Czasem nawet ze smalcem. Inni też tak robią. Poeci mają najlepiej. Są popularni, słuchają ich wierszy. A Homer zgrywa: Jaka tam literatura, co wy macie do powiedzenia? Jaką wy chcecie wykrzyczeć prawdę? Karo, byłem młodszy od ciebie, kiedy dwaj upowcy przywiązali mnie do drzewa, usiedli obok, zapalili papierosa, wyciągnęli pilnik i zaczęli ostrzyć piłę. Mówili, że to z humanitaryzmu, żeby mnie ładnie przeciąć. Nie umiem tego opisać, ale miałbym co, zgodzisz się? Widziałeś śmierć? Wiesz, co to miłość? Zdychałeś z pragnienia? Zżerała cię ambicja? Dławiła cię zazdrość? Płakałeś ze szczęścia? Gryzłeś z bólu paluchy? Co mi odpowiesz? Ja przecież wiem, Karo, jak wy żyjecie. W puchu. Śmiej się, a ja ci mówię, że w puchu. Wcale ci tego nie żałuję, ale i nie zazdroszczę. Kiedyś szukałem ciebie w Akademiku. A było południe. Wchodzę do jednego pokoju – śpią. Do drugiego – śpią. Jeszcze dalej – śpią. Co jest? Chcecie pisać książki? Robić filmy? A powiesz mi, o czym?

Ale on się zapędza. Bo u nas to nie tyle chcą robić filmy, co statystować. Dawniej podobno tak – każdy chciał tworzyć wielkie rzeczy, wynajdywać cuda, reżyserować, rządzić. A teraz wolą statystować. Wystarczy.

Wystarczy kłopotów, które są. Problemy mamy trudne. Bierzmy po kolei – jak dostać się do Akademika? Prawa pobytu nie ma, bo się przestało być studentem. To trzeba na lewo. Różnie. Kier z Treflem robią tale: wchodzą, jeden zagaduje portierkę, a drugi gna na górę. Ona za nim leci, wtedy ten pierwszy pryska drugimi schodami. I już obaj weszli. Teraz trzeba znaleźć pokój. Chodzimy po znajomych. Nas tam lubią, każdy pomoże. Albo jest wolne łóżko, albo na podłogę kładzie się materac. Kumple podzielą się kocami. Rajskie spanie. Czasem władza robi naskok, przychodzą nocą na kontrol. Chłopcy chowają nas w szafy, przykrywają płaszczami. No, jak jest wpadka, to koniec, eksmitują na bruk. Ale jest i tak, że do kontroli wkręca się waleciarz i wtedy kryje pozostałych. Bo my się dobrze znamy.

Najgorzej się wyżywić. Rano trzeba urwać śniadanie ze stołówki w Akademiku. Koledzy dadzą połowę swojego, chleba starczy. Na fajki zawsze ktoś pożyczy. A obiad to zupa. Na zupę nie trzeba kwitka. Można dwa talerze, jak się uda, można trzy. Chleb jest na stołach. Jakoś się kichy zapcha. A nie – to piwko. Piwem też się żyje. To jeszcze jedno małe może być, tak? Po co mnie pan wciąga na te gadki? Ja tak nigdy nie mówię ani nie myślę. Jakbym tak myślał jak Homer, toby ze mnie był stary grzyb. A ja młody jestem, nie? No niech pan powie, bo sam człowiek nie wie tego na zicher.

Fantastyczny gość z województwa odstawił swoje numery. Potrafił on z powietrza wyczarować flagę, którą zawiesił na specjalnie przygotowanym drzewcu. Orkiestra zagrała hymn, oścista wyprężyła się na estradzie. To był finał walcowania, koniec obrotów planetarnych, czerwień i błękit utraciły swoją metaforyczną wymowę. Bramy remizy otwarły się i w tunel nocy wstąpiły cztery przytulone pary. Za moment ich śladem wyruszyła grupa sztywnych, milczących i urażonych. Było to jedenaście nie wybranych, rzuconych na pastwę samotności, opuszczenia i nocy. Tej samej nocy, w której babcia Jesionowa już u kresu sił zdołała wyszeptać na leśnej drodze: – O Boże, dlaczego on?

I zemdlała.

Wóz milicyjny przywiózł babcię do domu starców w Nowej Wsi pod Ełkiem. Siedzi teraz na ławce i rozciera wzdęte gośćcem kolana. – Nie, panowie – sepleni – on mnie nie wyrzucił, tylko powiedział: „Babcia idzie ze wsi”. – W istocie. to zdanie nie brzmi groźnie. Jest raczej jakby wyjęte z elementarza, opisowe, relacjonujące: Babcia idzie ze wsi. Dlaczego on to babci powiedział? Babcia się namyśla: – A bo izba ciasna, a mój wnuk, panowie, Marian Jesion, będzie robił żeniaczkę. Jego już wzięła potrzeba. On mi tak powiedział:

„Babciu, mnie wzięła potrzeba^.

Stąd więc tego wieczoru, kiedy odbyła się piękna zabawa z bardzo udanymi efektami, babcia Jesionowa wkroczyła w odmęty ciemności, idąc przed siebie w nieznane, w świat. Babcia wkroczyła w ciemności, a jej wnuk, Marian Jesion, w nastrojowej czerni garnituru, zbrylantynowany władca świata w obłokach zapachu wody kolońskiej „Derby” (Lechia, Poznań), tańczył szalowy, a zarazem wstrząsający przebój sezonu – „24 000 pocałunków”, wyskowytany rozdzierająco przez wojewódzkiego saksofonistę.

I wszystko jest w porządku.

Marian Jesion zaspokoi swoją dręczącą potrzebę, a babcia będzie miała państwowy dach i państwową miskę grochówki z boczkiem. A oto co się zmieni – ponieważ w domu Jesionów ubyło jednej gęby, wydatki ulegną redukcji i potrzebujący Marian będzie mógł sobie kupić plastikowy krawat na gumce. Jest to niewątpliwie symbol nowoczesności, a w Prątkach idzie wielki kurs na nowoczesność. Moje dziewczęta mówią, że teraz ludzie kupują wszystko. Maszyny, wu-efemki, tapczany i zegarki. Ludzie zabiegają o radia, garnitury, kryształy i pralki. W zupełnym zaufaniu dziewczęta opowiadają mi, że niektórzy, aby sprostać tej powszechnej tendencji awansu materialnego, po prostu kradną. Więc choćby kucharki z sąsiedniego PGR-u kradną mięso. I jakie sprytne są! One wynoszą schaby i podgardla w kubłach z pomyjami. Potem tylko opłukują przy studni i wieś już może kupować. Stąd też przy pogodnej niedzieli sprytne kucharki mogą oblec swoje dzwoniaste biusty w błękitną mgiełkę kosztownych bluzek z szyfonu.

– Czy wiecie, że kradzież jest grzechem? – pytam. Moje urocze dziewczęta z Prątek śmieją się, ale nie jest to śmiech żywiołowy, perlisty i olśniewający, lecz groteskowy, klownowaty grymas śmiechu, przy którym usta rozciągają się od ucha do ucha, ale pozostają szczelnie zaciśnięte, a same trzewia niejako autonomicznie wstrząsają się histeryczną drgawką. One muszą się tak śmiać, ponieważ nie mają zębów, albo ściślej, mają ich kilka, rozstawionych gdzieniegdzie, z rzadka, jak zmurszałe paliki na opuszczonej przecince.

Jako źle wychowany, jako notoryczny chamuś, pytam moje dziewczęta: – Dlaczego, babki, nie myjecie zębów? – Ale po co się o to pytać? Całe Prątki nie myją zębów. Prątki żują te schaby spustoszoną nagością dziąseł, a chłopcy mamią starczo kęs kwaszonego ogórka po wypiciu kielicha gorzały. Kawalerka pratkowska kupuje sobie motocykle, a dziewczęta nabywają za słony grosz przebojowe halki z organdyny i dlatego nikogo nie stać na tubkę pasty „Odonto” (Lechia, Poznań) za trzy złote i pięć groszy. Myślałem już. wszcząć kampanię o zniżkę ceny na pastę do zębów, a zwłaszcza o zaniechanie tych pięciu groszy w cenie sprzedażnej, bo może one powstrzymują ludzi, którzy muszą sobie kupić kolekcję kryształów, przed nadmiernym i wycieńczającym budżet wydatkiem. Liczyłem na to, że zwerbuję zastęp sojuszników i że cała sprawa znajdzie przychylny oddźwięk w Ministerstwie. Że się poruszą czynniki i że specjalnym zarządzeniem ta bariera pięciu groszy zostanie raz na zawsze usunięta.

Ale potem przeprowadziłem inne rozumowanie. Skoro nie myją zębów i nawet myśl o tej czynności nie przyszła im do głowy, nie mogły interesować się ceną pasty do zębów ,,0donto^ (Lechia, Poznań), wynosząca 3,05 zł, ani rozważać faktu owych pięciu groszy nadgorliwie dorzuconych do okrągłej sumy złotych trzech. Omawiana zasada higieniczna nie jest tam przestrzegana dlatego, że pratkowianom nie powiedziano słowa w tej sprawie, a nikt we wsi nie wpadł samodzielnie i spontanicznie .na pomysł mycia zębów.

I to jest cała prawda.

Ta prawda mianowicie, że Prątki tańczą najnowsze szałowe przeboje, rozbijają się na wuefemkach, kupują na zapas telewizory, nabywają elektryczne maszyny do szycia i zasłonki mistrza Pikasa, a zarazem bożyszczem Prątek pozostaje wojewódzki debil, który odstawia fantastyczne numery, zarazem Prątki wypędzają schorowaną staruszkę w nieznane, leją się w zapienionej nienawiści po mordach i nie myją zębów.

Tak rozmyślając popadłem z punktu w idealizm i zacząłem marzyć. Marzyło mi się, aby kosztem nadania trzech-płyt z muzyką do tańca jakaś rzeczowa osoba w radio powiedziała kilka słów o tych zębach. 2e trzeba położyć pasty na. szczoteczkę, że trzeba pocierać nią ruchem zwrotnoposuwistym i że trzeba to potem nie połknąć, a wypluć. Ze istnieje nadzieja na obniżkę ceny jednej tubki do trzech złotych. Marzyłem dalej, aby instruktor z powiatu, który obsługuje kolejne zebranie partyjne, już po omówieniu spraw decydujących dla dalszego rozkwitu naszej ojczyzny, zechciał mimo woli i zupełnie na marginesie zapytać: A jak tam z zębami, towarzysze? Myjecie wy te zęby czy nie?

Bo do Prątek wyeksportowano maszyny i nylonowe krawaty, szyfonowe bluzki i rozłożyste tapczany, ale nie nazbyt się ktoś pokwapił, żeby zaszczepić tam kilka elementarnych pojęć z zakresu elementarnej kultury.

Że babcia i że zęby.

Niby różne sprawy, ale nie tak przecież zupełnie.

Wydma

Wydmę odkrył Trofim.

W pięćdziesiątym dziewiątym ważny z powiatu zapytał go: Pilnować umiecie? Trofim się zastanowił: Czemu nie? Na to ważny powiedział: Niech jedzie. Zawieźli go wozem na miejsce. Stanął na podwórzu, rozejrzał się.

Otoczył go świat zmarnowany.

Zielsko, wyżarte rdzą maszyny, drzwi leciały z zawiasów. Niebo jest piękne, a ziemia jaka podła – mógł pomyśleć, bo taką ma filozofię. Ścieżką poszedł do jeziora i trafił na Wydmę. Wiatr trącał o piasek, piasek drżał i śpiewał. Trofim posłuchał tej muzyki.

Muzyka jak przeniknie w samotności, odejmuje człowiekowi ból.

Popaliłem sobie i myślę: To chyba zostanę. Koń był, tom konia nakarmił. Trochę sprzątnąłem, ale wiele to ja nie zrobię, bo mam sztywną rękę.

Potem przysłali Ryśka. Skąd jesteś? – wypytał Trofim. Rysiek powiedział, że z wypadku. Dziura w czole, osiem złamań. Zaraz coś sobie przypomnę, panie redaktorze, choć się nie mogę zamyślać, bo mi trzeszczy w mózgu. Pamiętam, że miałem żonę i miałem motor. Pić to piłem ciężko. Jak już leciałem z nóg, to żona mnie wlekła do motoru i mówiła: Na, jedź. Zawsze trzeźwiałem w jeździe. A ten ostatni raz to nic nie wiem. W szpitalu leżałem dwa miesiące bez świadomości.

Trzydzieści pięć lat wyleciało mu z życia. Jeśli Ryśkowi przyjdzie umrzeć w okolicach sześćdziesiątki, odejdzie udręczony myślą, że zostawia świat jako dwudziestopięcioletni chłopak, przed którym wiele się dopiero otwiera. Takie zejście jest szczególnie ciężkie i Trofim mistyk uważa, że będzie ono prawdziwą karą za grzeszne życie Ryśka, bo jeśli Bóg otwiera komuś konto potępień, to już je pedantycznie realizuje aż do ostatniej pozycji. Ryśkowi pozostał z wypadku wzrok rozdwojony. Wszystko widzi zdublowane. Dwie twarze, dwie kobiety, dwie miski barszczu. Piękne jest to, że Rysiek widzi dwa księżyce, jak Mickiewicz nad Świtezią. Ma talent do zegarków. Ludzie znoszą mu z okolicy jakieś antyki, a Rysiek wieczorami naprawia. Taki gruchot leży przed nim bezwładny i nieruchomy. Wreszcie zaczyna tykać. Pochylony Rysiek nasłuchuje, jak przez mechanizm płynie strumień czasu, podobny niewidocznej rzece omywającej podziemne skały. Możeś ty był zegarmistrzem – dociekał Trofim. Może – odpowiada Rysiek z wahaniem, bo wszystko jest przecież takie niepewne.

Trzeci był na Wydmie Sienkiewicz. Wydma leży na końcu świata i w milicji myśleli, że dziadek stąd nie ucieknie. Sienkiewicz minął siedem krzyżyków i zatrudnia się jako żebrak. W dziadku osiedliła się żądna dusza Rockefellera, zachłanna dusza ciułacza kapitału. A cwany jest! Dziadek pogardza kruchtowym labidzeniem i chodzi od wsi do wsi, mówiąc, że zgorzał. Widmo pożogi trafia do ludzkiej wyobraźni, więc Sienkiewicz ciuła spory grosz. Zawsze tak pokieruje, żeby u końca wędrówki znaleźć się w wojewódzkim mieście. Da się tam przyłapać milicji i milicja odwozi go swoim autem na Wydmę. Tym sposobem dziadek oszczędza na podróżach i cały zysk Edek Partyjniak wpłaca mu na książeczkę PKO. Poprosiłem Sienkiewicza, żeby mi tę książeczkę pokazał. Miał tam sumę 9365 złotych i 15 groszy.

– Jaki łasy – mówi Trofim – życia by jeszcze chciał złapać.

Życie przypierało ich do ziemi. Świat zmarniał, za oknem pienił się oset. Na Wydmie śpiewał piasek. Siostrą Wydmy jest Sahara, a drugą siostrą jest Gobi. Nie ma człowieka, który by przeszedł od Sahary do Wydmy Trofima. To świadczy o wielkości świata. Gdzieś na ziemi są pola tulipanów, a ludziom dana jest miłość. Trofim nie zna miłości i dziadek Sienkiewicz też nie. Może zna ją Rysiek, ale on widzi za sobą tylko mrok. W mroku stoi kobieta, ale to nie jest to samo.

Nikt nie wie, co by zobaczył, gdyby się znalazł bardzo daleko od Wydmy. Trofim był w Mławie, a Sienkiewicz w Olsztynie i Białymstoku. Najdalej zaniosło Ryśka, ale z tamtego świata nie wraca się z pamięcią. To jest Trofim, to Sienkiewicz, a to Rysiek. Świat pędzi, bije rekordy, rakietami strzela do gwiazd. Ale niech ktoś spojrzy na Wydmę. Niech ktoś zobaczy, jak zdycha koń, jak drzwi lecą z zawiasów. Może przyjdzie jakiś człowiek, który to wszystko rozważy. Może ten człowiek potrafi poruszyć głową, a potem poruszy rękami.

Wiosną Rysiek palił ognisko. Podeszło do niego dwóch ludzi. Jeden to był Edek Partyjniak, a drugi Lipko Dorożkarz. Teraz było ich pięciu i tak w piątkę zostali.

Dranie – klął Edek i zabijał dziury w dachu. Dranie, klął Lipko, i klecił koryta. Traktor orał pole, Rysiek naprawiał maszyny. Świat obracał się w stronę dnia i w stronę nocy, ale to im się zacierało w nieprzytomnej harówce. Jedną historię człowiek czyta .w książkach, a drugą nosi w kościach. No więc historia tej gospodarki weszła im w kości. A była prosta. Mały PGR rzucony w lasy za Ełkiem. Czterdzieści sześć hektarów. Pięć lat wyniszczany przez zapitych chamów. Wreszcie sitwę wzięli pod klucz. Ale nikt nowy nie chciał przyjść na Wydmę. Więc w powiecie pozbierano takich, którym było wszystko jedno. Którym w życiu nie szła karta. Którzy się jakoś spłukali.

I Lipko takim był. Ho, ho, redaktorze, ja się na bydle wyznaję. Ja patrzyłem koni w największej stajni dorożkarskiej u Wecla. W Warszawie przed pierwszą wojną. Sławnych ludzi ciągały nasze brytany. Aktoreczki jakie, redaktorze. Teraz to się Lipko może tylko pośmiać. Jeśli ma potrzebę, to taką, żeby rano osuszyć kielicha. Dla uratowania duszy, mówi. Bo Lipko od czasów wojny świniarzy i z tego, jak twierdzi, nachodzi cały zapachem. Ubranie nachodzi i ciało, ale to nic. Gorzej, że nachodzi również dusza, więc ten kielich jest konieczny, bo spełnia też i funkcję metafizyczną. Lipko kocha świnie. Wygląda to na humor. Ale niby dlaczego? Może to nie jest takie śmieszne, że człowiek, który przeszedł życie i spotkał parę tysięcy ludzi, oddaje w końcu swoje serce świniom.

Stary mówi na Edka – Edziu, a inni muszą mówić – kierowniku. Dorożkarz dumny jest z szefa. On zajdzie daleko – zachwyca się i robi wargami taki fiu-fiu, czym wskazuje na szczególnie wysoki szczebel w hierarchii. Edek złotym jest chłopakiem. Rocznik trzydziesty pierwszy. Uparty, przebojowy, trochę efekciarz. Lubi się wykazać. Tak nawet formułuje oceny: Tu moglibyśmy się wykazać, a tu nam się wykazać nie udało. Edek wziął czterech straceńców w garść, zasiał ziarno i czeka na plon. Dużo biega, zachodzi w pole, prowadzi kancelarię. Ech, iskra, iskra! – zdumiewa się Lipko. Edek jest pryncypialny. Sienkiewicza gromi za kapitalizm, Ryśka za oportunistyczny bezwład, a Trofima za religian-ctwo. Zostaw Trofima, tłumaczy Rysiek, on chory. I to prawda, bo Trofim ma epilepsję. Tuż po wojnie w jego izbie spał żołnierz. Nad ranem wpadł bandyta. Zmierzyli się z automatów, a między nimi, na linii luf, stał mały Trofim. O jedną lufę za dużo do wytrzymania, tłumaczy. Więc ma ataki. Jest ponury, pokorny, stanie na drodze, stoi godzinę, idzie, zawraca, potem siądzie i płacze. Jeśli mu dać papierosa – zapali, ale poleci do sklepu i odkupi paczkę. Nie chciałem wziąć. Weź, mówi, nie stawiaj oporu, bo się zaraz spienię. I wziąłem w obawie przed atakiem. Takich typów szukał Dostojewski. Czyś ty, Trofim, czytał Dostojewskiego? – spytałem go kiedyś. Nie czytał, bo od książek dostaje młyna w głowie. Trofim ma dwadzieścia sześć lat i kiedy przymierzam ten wiek do tej postaci, dostaję ucisku w skroniach. Dalej chodzi na Wydmę. Struna wiatru trąca piasek, piasek drży i śpiewa. Przysłucha się tej muzyce, muzyka odejmuje ból. Żyto wzbiera ciężkim kłosem, ziemniaki rosną bez stonki. Czas stał się przyjazny, Edek oblicza plony. I nagle ten wypadek z Mongołem. Trofim pojechał Mongołem do Ełku, odebrać koparkę. Koparka była w magazynie. Tam Trofima złapały drgawki, trzy godziny leżał bez czucia. A Mongoł to był koń akuratny i niezależny. Zawsze godził się czekać dwie godziny. Potem ruszał sam i biegł na Wydmę. I teraz to się zdarzyło. Wśród ciemności wieczoru, szosą przez las, szedł Mongoł w zaprzęgu. Na zakręcie wyskoczyła ciężarówka, Mongoła oślepiły reflektory. Można przyjąć, że zginął śmiercią podwójną, która zdarza się ludziom, ale jest niezwykła wśród zwierząt. Najpierw zabiło go światło. Został uderzony światłem, tak że nie mógł obronić życia. Ponieważ odpadła alternatywa życia, pozostała alternatywa śmierci. Porażony i bezwolny przyjął ją. A więc w wypadku Mongoła nie życie doszło do śmierci, ale śmierć poprzedziła śmierć.

Wina leżała po stronie Wydmy