Wokół biografii „Kapuściński non-fiction”

Autor: Elżbieta Binswanger-Stefańska
źródło: http://alfaomega.webnode.com
data publikacji: 2010-04-08

„W Kapuścińskim widzą człowieka, u którego za objaśnianiem świata stoi autentyczne osobiste doświadczenie połączone z pokorą, niezmordowaną chęcią zrozumienia i absolutną wewnętrzną wolnością”, pisał w czerwcu 2005 roku Artur Domosławski w artykule pt.: „Kapumania, kapumafia” dla Gazety Wyborczej (Ryszard Kapuściński miał przed sobą jeszcze półtora roku życia). Pięć lat później (Kapuściński nie żyje od 3 lat) w biografii „Kapuściński non-fiction” pióra Domosławskiego czytamy: „Paradoksalnie, potwierdzenie wersji Kapuścińskiego w taki sposób zabrzmiało dla mnie jak… stanowcze zaprzeczenie”. Domosławski właściwie nie mówi wprost „Kapuściński kłamał”, ale pisze w ten sposób, że wszyscy właśnie tak to odczytują. Weźmy pierwszą z brzegu reakcję w zagranicznej prasie „Agent komunistyczny i krętacz? Wielki polski pisarz-dziennikarz obnażony w swojej biografii”, pisze belgijski Le Soir.

To już dobry miesiąc odkąd rozpętała się burzliwa debata wokół biografii „Kapuściński non-fiction” a ja ciągle mam to ssące w dołku uczucie, że w całym tym zgiełku brakuje mi opinii najważniejszej, samego bohatera awantury, Ryszarda Kapuścińskiego. To on sam powinien wypowiedzieć się z zaświatów, z całkiem nowej perspektywy, z bezpiecznego dystansu „a-cóż-to-naprzeciw-wieczności”, co sądzi o swojej biografii. I nie to, że bronić się, usprawiedliwiać, wybielać, ale po prostu powiedzieć co o tym wszystkim myśli, zwyczajnie, po ludzku. O biografii, o jej autorze, o debacie…

Tak jak wypowiadał się za życia na wiele różnych spraw, również książek, i jego zdanie – nawet jeśli niekoniecznie się z nim zgadzałam – było miarodajne, wiarygodne, jeśli tak mówi, to znaczy, że tak właśnie uważa. Czy uważa, że jego pośmiertna biografia bliska jest prawdzie o nim? Czy napisana jest z „empatią i sympatią”, jak zapewnia jej autor? Czy nadal czuje się jego przyjacielem? Czy – pamiętając II. zasadę Herodota, „przy każdej sprawie należy patrzeć końca” i – w przeciwieństwie do nas ze swojej nowej perspektywy wiedząc jaki będzie koniec końców – myśli, że dobrze się stało, że powstała? Bo czytelnicy znając go z niej będą uważniej, prawdziwiej czytać jego książki?

W debacie o książce na UW wziął udział Jerzy Nowak, jeden z najbliższych przyjaciół Kapuścińskiego. Książkę chwalił za wielowymiarowość, za ukazanie człowieka-Kapuścińskiego a nie mitu-Kapuścińskiego, ale na pytanie, czy sądzi, że Kapuściński przyjąłby książkę ze zrozumieniem, odpowiedział, że według niego „byłaby dla Kapuścińskiego traumą”. Dodał jednak, że jego przyjaciel zaszyłby się gdzieś daleko, żeby nie słyszeć tego wszystkiego, co się wokół jego życia wyprawia i przemyślałby sobie pozytywy, bo można o nim powiedzieć wiele, ale od „irracjonalnych reakcji” był wolny. Można by więc oczekiwać, że pewnie jak do wszystkiego i do tego odniósłby się po prostu mądrze? To skąd ta trauma?

Artur Domosławski jeszcze raz w artykule „Kapumania, Kapumafia” napisanym na okoliczność przyznania Kapuścińskiemu tytułu doktora honoris causa przez Uniwersytet Barceloński wspomina, jak to jakiś czas wcześniej „w Bogocie szefowie najbardziej znaczącego tam instytutu na rzecz promowania demokracji i praw człowieka snuli całkiem poważnie rozważania na temat: jak tu zwabić Kapuścińskiego, żeby zechciał przyjechać do Kolumbii na pół roku i żeby przez te pół roku obserwował tamtejszą wojnę domową, która trwa niemal pół wieku, i żeby potem napisał o tym reportaż, esej, książkę. Dla nich było piekielnie ważne, żeby się wypowiedział, zobaczył to, czego być może oni od wewnątrz nie potrafią dostrzec. Żeby pomógł zrozumieć im samym i światu kolumbijski dramat.”

Więc dla mnie teraz byłoby właśnie tak bardzo ważne zrozumieć, dlaczego Domosławski napisał o życiu Kapuścińskiego właśnie tak, a nie inaczej. Dlaczego zadał sobie tak ogromny trud utkania naprawdę opulentnego, barwnego, mięsistego, wielowątkowego gobelinu na tak słabej, żeby nie powiedzieć sparciałej osnowie. Właśnie tak a nie inaczej. I nie znaczy, że to „inaczej” miałoby być „na klęczkach”. Domosławski na zarzuty, że jego celem było zdemaskowanie Kapuścińskiego, odpowiada jak katarynka, że nie chciał napisać kolejnej hagiografii. Ale między tym, co napisał a hagiografią jest cała skala możliwości. Gdyby napisał hagiografię, byłabym pierwszym czytelnikiem, który by tego nie kupił. Domosławski twierdząc, że ludzie oczekiwali hagiografii, obraża ich (mój) literacki smak.

Dlaczego cały ten czas, po przeczytaniu takiej ilości recenzji biografii, że złożyłyby się na książkę grubą jak ona sama a oceniającej ją i bardzo dobrze, i bardzo źle, i wszystko co pomiędzy, tak bardzo kłóci mi się zapewnienie Domosławskiego o przyjaźni do swojego bohatera z tym co czułam czytając tę książkę i tym, co czuję nadal słuchając kolejnych wypowiedzi Domosławskiego? Dlaczego mu nie wierzę? Przecież nie dlatego, że strącił mi z piedestału legendę, bo Kapuściński nigdy legendą dla mnie nie był. Nie wiem w ogóle skąd pomysł z tą legendą! Owszem, był jednym z najbardziej cenionych reporterów świata, owszem, był „noszony na rękach” (jak pisze Domosławski w „Kapumanii…”), owszem, słuchało się go z należną mu estymą, bo mądrym człowiekiem był jak mało kto, ale to jeszcze nie znaczy, że był nietykalny, lukrowany, zafałszowany, że trzeba było (mi) go koniecznie odbrązowić.

Bo w gruncie rzeczy nic nowego Domosławski (mi) w swoim wizerunku „mistrza” nie powiedział. Afera z teczką itp. wybuchła zaraz po śmierci Kapuścińskiego. Że był jak to się mówi „uwikłany” w sprawy polityczne PRL-u? Nie odbierałam tego jako „uwikłania”, wielu ludzi po wojnie stanęło po stronie komunizmu, wśród nich mój ojciec, w tamtym czasie było to myślenie postępowe, mój ojciec szybko się wycofał, ale bo i zobaczył szybciej i więcej (był o 13 lat starszy od Kapuścińskiego). Że miał takie czy inne sprawy osobiste? A kto ich nie ma. Że budował swoją legendę? Jeśli już, to inni mu budowali, on się raczej wybraniał. Że kłamał? Konfabulował? No, właśnie! Czy kłamał? Czy konfabulował? Oto jest pytanie!

W wywiadzie do El Pais (przedruk w Forum nr 10/2010) czytam: „…autor kontrowersyjnej biografii reportera wspomina, że Kapuściński mu się chwalił, iż udzielił ponad tysiąc wywiadów”. „Chwalił się”? Może „się cieszył”? Może „dziwił”? A może tylko „powiedział”? Ot, stwierdził? Skąd ta negatywna w swej wymowie retoryka? Dlaczego „chwalił” się? Dlaczego Domosławski cytuje kogoś, kto mówi, że Kapuściński „pichcił” swoje newsy? Dlaczego mówi o swoim przyjacielu, że „pchał się” do Afryki zamiast po prostu jechał, bo był Afryki ciekawy?

Dlaczego o kobietach Kapuścińskiego nie pisze – jeśli już musi – że były, ale pisze: „Królową może zostać sekretarka, ekspedientka, studentka, intelektualistka, poetka, reporterka, tłumaczka, korektorka, redaktorka, cenzorka, konspiratorka… Miłość nie zna barier, ani granic, jest ponad klasami i zawodami, ponad kolorami (brunetki, blondynki), miarami (wysokie, niskie, szczupłe, puszyste), doświadczeniami (młodsze i nie najmłodsze), stanami (panny, mężatki, rozwódki).” Jednym słowem wszystko co się rusza oprócz jeża i zegara!? I to mówi przyjaciel? Nie dość, że zdradza przyjaciela, to jak zdradza! Znowu: ta dziwnie przykra, obnażająca, poniżająca, umniejszająca retoryka! A musi tego (publicznie) słuchać żona, z którą Domosławski też się niby to przyjaźnił. Kłóci mi się z zapewnieniami Domosławskiego o przyjaźni, empatii, sympatii!

I nie tylko mnie. Książki nie wydało wydawnictwo „Znak”, na którego zamówienie powstawała uzasadniając: „…interpretując zachowania Kapuścińskiego, autor co rusz dopatruje się w nich ukrytych słabości: lękliwości, oportunizmu, nadmiernej żądzy sławy itp. Tymczasem naszym zdaniem należałoby przynajmniej, gwoli obiektywizmu, równocześnie przedstawić narzucające się w wielu przypadkach wyjaśnienia bardziej dla Kapuścińskiego życzliwe…” Biografię wydał „Świat Książki” w atmosferze skandalu co nadal nie powstrzymuje Domosławskiego od zapewnień o życzliwości do swojego mistrza. Bez względu na zgrzyt (a nawet pozwanie do sądu przez Alicję Kapuścińskiego).

Dlaczego? Gdzie szukać klucza? Czy w ogóle jest? Moim zdaniem tak! Kluczem do całej tej dziwnie nieempatycznej biografii jest jeden fragment, fragmencik. Oto on (str. 269):
*

[Kapuściński do Domosławskiego:]

– Nie napisałeś najważniejszej rzeczy!

Gdy pod koniec lat dziewięćdziesiątych pisałem dyptyk o teologii wyzwolenia dla „Gazety Wyborczej”, Kapuściński zadzwonił po pierwszej części z przyjacielską reprymendą.

– Skupiasz się na sporach wewnątrz Kościoła, a nie piszesz, że teologia wyzwolenia była wyrazem emancypacji latynoskiej warstwy „niższej średniej”: nauczycieli, drobnych kupców, małych przedsiębiorców, studentów, robotników… Bez nich teologia wyzwolenia byłaby tylko dysputą doktrynalną, o której ani wtedy, ani dziś nikt by nie pamiętał. Zdążysz to dopisać do drugiej części?

– Jasne, maestro.
*

Moja podświadomość podszeptywała mi przez całą lekturę książki, że coś w niej zgrzyta. Jakby w dobrze zgranej orkiestrze ktoś fałszował. Niby reszta muzyków może go zagłuszyć, niby nie każdy to wysłyszy, ale dla wprawnego ucha cały utwór musi brzmieć fałszywie, jeśli nie wszyscy muzycy czysto grają. Więc już nie słuchałam całości, tylko próbowałam wyłowić ów fałszywy ton. Aż do zacytowanego miejsca. Tu usłyszałam, który instrument brzmi obok melodii. Przypomina to intrygę między Salierim a Mozartem (w sztuce Petera Shaffera „Amadeusz”, nie w rzeczywistości, o sztukę mi chodzi). Mozart to Kapuściński, Salieri – Domosławski. Niby jeden drugiego podziwia, ale tak naprawdę jeden do drugiego nie dorasta, jeden drugiemu zazdrości. I ten, co nie dorasta, ma tego świadomość, a ten drugi próbuje go jakoś podciągnąć, naiwnie nie widzi zawiści. Ale irytuje się czasami.

Załóżmy, że Kapuściński poznając Domosławskiego ucieszył się, że oto trafił na kogoś, kto może kontynuować jego dzieło, kto rozumie świat podobnie. Ale w różnych dyskusjach i sporach szybko się zorientował, że to nie to. Że Domosławski nie dorasta mu do pięt (to w końcu nie może być przypadek, że żadna książka Domosławskiego nie jest przetłumaczona na żaden obcy język! przy takiej koneksji!?). Więc Kapuściński go trochę poszturchiwał mając nadzieję, że zaskoczy. Ale widział, że nic z tego. Że nawet jak Domosławski pisze jakąś poważną analizę, nie dostrzega, co jest spoiwem tego zagadnienia, od czego można zrobić syntezę. I już nawet z nim nie dyskutuje, tylko mu – nieco z góry – dyktuje. Napisz to i to. Koniecznie. A Domosławski czuje, że nie dostaje, ale czuje też niechęć do tego swojego mistrza, na którego musi ciągle patrzeć z dołu. To takie upokarzające!
*

Z tego jak Artur Domosławski pisze swoje książki, a przede wszystkim co formułuje w biografii Kapuścińskiego, widać jak na dłoni, że obaj reporterzy mieli odmienne zdanie o tym, czym powinien być reportaż. Można się domyślać, że spierali się na ten temat. Teraz, kiedy Kapuściński nie może się temu sprzeciwić, Domosławski pisze: „Kłopot z Kapuścińskim polega na tym, że niektóre z jego dzieł mogą stanowić niepodważalny wzór dla dziennikarzy, a niektóre – niekiedy pod względem literackim wybitniejsze – niekoniecznie. Te ostatnie są raczej książkami z półki 'literatura piękna’ – i to tej najwyższej; lepiej chyba, by nie sprzedawano ich publiczności jako dzieł reporterskich, nawet jeśli znaczącą część materiału zebrano reporterskimi metodami a autor posługuje się także reporterskimi instrumentami narracyjnymi.” (str. 439).

Stąd wniosek, że to Domosławski lepiej wie, jak pisać reportaż. I wniosek z wniosku: Kapuściński niesłusznie jest ceniony na całym świecie jako „król” czy „cesarz reportażu”. Dlaczego więc Domosławski nazywał (i nazywa) go swoim mistrzem? I jeszcze natarczywiej cisnące się pytanie. Dlaczego o Domosławskim tak naprawdę słyszy się dopiero teraz? Przecież ma na swoim koncie kilka reporterskich książek? Wedle jego własnego mniemania lepszych niż Kapuściński, nieprzekonfabulowanych? W 1999 roku wydaje pierwszą książkę pt.: „Chrystus bez karabinu: o pontyfikacie Jana Pawła” podpinając się pod tytuł „Chrystusa z karabinem na ramieniu” Kapuścińskiego. Czyż to nie najlepszy z chwytów reklamowych?

Idźmy dalej. Przez ostatnie lata życia Kapuściński myśli o napisaniu książki o Ameryce Łacińskiej, byłaby dopełnieniem jego największych dzieł, kompletem do trylogii o wszystkich trzech kontynentach Trzeciego Świata: o Afryce („Cesarz”), Azji („Szachinszach”) i Ameryce na południe od USA właśnie. Tego pomysłu nie zrealizuje. Za to Domosławski podchwytuje ten temat i pisze swoją „Gorączkę latynoamerykańską”. Przyjaciel Kapuściński pisze do niej życzliwy wstęp: „Książka Artura Domosławskiego jest u nas pierwszą od wielu lat próbą głębokiego i mądrego opisania tej ciągle mało znanej ziemi – Ameryki Łacińskiej. A ponieważ jest próbą ambitną, rzetelną i wciągającą – tym większe jej zalety i wartość.” Tylko dlaczego świat o niej nie usłyszał? Dlaczego Kolumbia, która tak chciała zwabić Kapuścińskiego – nie ucieszyła się, że jego uczeń napisał prawie tak dobrze jak mistrz. Dlaczego nikt tej książki – tak oczekiwanej – nie przetłumaczył? Jakie uwagi zrobił o niej Kapuściński prywatnie? Może podobne do tych z powyższego „klucza”? Może Domosławski znalazł coś w notatkach „mistrza”?

Faktem jest, że książka nie stała się (wtedy) głośna na cały świat a – co znamienne – wkrótce po ukazaniu się biografii Kapuścińskiego, czyli teraz, wydawnictwo Świat Książki idąc za ciosem wznowiło ją – i to już bez wstępu Kapuścińskiego. Być może p. Alicja Kapuścińska ma copyright i nie zgodziła się na to? A może był jakiś inny powód? Może Kapuściński pisząc wszak reportaże-fiction nie byłby już odpowiednią rekomendacją?… Nie ma się co gubić w domysłach. Ostateczny wydawca biografii, Paweł Szwed, zapytany w udzielonym niedawno wywiadzie o ilość przeczytanych książek w zeszłym roku rozłożył bezradnie ręce mówiąc „setki, setki…”. Czyli, policzmy, kilka… naście dziennie? Nooo, przy takim oczytaniu na pewno się zna. Dlatego Domosławski dziękuje na końcu biografii swojego (chyba byłego?) mistrza za stworzenie przez wydawcę „zupełnie wyjątkowej atmosfery” (jasne, w przeciwieństwie do wydawcy Znaku, który atmosferę zepsuł).

Ok, skoro więc Domosławski nie ceni Kapuścińskiego jako reportera, to może chociaż jako myśliciela? W rozdziale „Lapidarium (6): czy Kapuściński był myślicielem?” rozpatruje tę sprawę. Pisze, że Kapuściński marzył o tym, by zapamiętano go jako myśliciela. Świat zapewne tak właśnie go zapamięta. Ale Domosławski przytacza wypowiedź jednego z jego najbliższych przyjaciół, Wiktora Osiatyńskiego, że „nie, myślicielem to Kapuściński nie był”. I czytelnik tak właśnie powinien to sobie zapamiętać, bo jest to bardzo sugestywne. Potwierdza to na debacie o książce w Instytucie Reportażu kolega (przyjaciel?) Domosławskiego, Andrzej Stasiuk, myślicielem „Kapusta” (jak go nazywa, choć prywatnie spotkał się z nim tylko raz w życiu) nie był. Podziękowanie na końcu biografii dla Stasiuka jest jeszcze szczególniejsze i dające do myślenia niż to dla wydawcy: „Andrzej Stasiuk udzielił mi wsparcia w najtrudniejszym – w dotychczasowych losach tej książki – momencie.” Hm, gubię się w domysłach. Wtedy, gdy „Znak” wycofał się z umowy? Wtedy, gdy Alicja Kapuścińska chciała zabronić wydania?

Przypomnijmy: Andrzej Stasiuk w roku 2005 wygrał nagrodę Nike wtedy gdy Kapuściński z „Podróżami z Herodotem” też do niej kandydował. Fakt, „Jadąc do Babadag” jest bodaj najciekawszą książką Stasiuka. Ale o ile Stasiuk jest sprawnym opisywaczem rzeczywistości, o tyle do refleksyjności Kapuścińskiego mu lata świetlne. Dlaczego Polska nie nagrodziła swojego największego pisarza-reportera? Ba, zostawmy to, z nagrodami różnie bywa. Dość na tym, że Stasiuk nie uważa „Kapusty” za myśliciela (za to, ku mojemu zaskoczeniu, za „celebrytę”). Nie o nim Domosławski pisze „wybitny myśliciel”, a o Neilu Postmanie. I nic naprzeciw. Postman faktycznie miał nowatorskie teorie na temat naszej rzeczywistości (zabawimy się na śmierć). Tylko że przy Postmanie Domosławski stawia kropkę, przy Kapuścińskim-myślicielu pozostaje (w najlepszym razie) znak zapytania.

I znowu, co powiedziałby na to sam Kapuściński? On, dla którego dążenie do bycia „arystokratą myśli” było tak ważne? I który był zapewne przekonany, że to całym swoim życiem i dziełem osiągnął? Czy zmartwiłby się, że jego wierny uczeń – nadal zapewniający wszem i wobec, że ma go za swojego mistrza – tak go zdegradował? Możemy powiedzieć, na całe szczęście tam gdzie jest, jest mu to doskonale obojętne. Milczy. Chociaż? Przecież wielcy tego świata mają to do siebie, że przemawiają nawet po śmierci. Na stronie 152 w „Lapidarium VI” napisał:

„O oszczercy Lema: biedny nie wie, że starając się zniszczyć Lema, w rzeczywistości wydaje wyrok na siebie i niszczy się sam, bowiem oszczercy i opluwacze, chcąc wdrapać się w ten sposób na piedestał, spadają nisko w cuchnące szambo, z którego nigdy się już nie wydostaną. Nikczemnicy odejdą szybko zapomniani, anonimowi, nie pozostawiając po sobie nawet cienia”.