„Traktat o upadaniu”, recenzja książki „Cesarz”

Autor: Andrzej W. Pawluczuk
źródło: Literatura nr 9 s.14 1979

Ilekroć czytałem nową książę Kapuścińskiego, tylekroć miałem mu za złe, że pisze jedynie o tym, co dzieje się daleko od nas. Po debiutanckim „Burza po polsku” jego debiutanckie reportaże donosiły już o dalekich zagranicach. A robiły to ze znakomitym wyczuciem tamtejszych stosunków, tamtejszych mechanizmów władzy i korupcji i z tak wspaniałym zrozumieniem egzotycznej duszy, że nieraz w omdlałym ze strachu Latynosie odnajdywałem własną, zalęknioną twarz. Narastał wtedy we mnie żal, iż o naszej zgrzebnej rzeczywistości nie przeczytam niczego, co byłoby równie frapujące. Co byłoby napisane tym przezroczystym językiem, gdzie nie dostrzega się pojedynczych słów i zdań, ale widzi się dopiero całe sceny. Całe obrazy z życia, z wpisanymi już weń sensami. Z sensami tak sensownymi, że może z nich czasem wynikać, iż żadnego sensu nie mają. Myślałem wówczas, zwłaszcza gdy czytałem „Chrystusa z karabinem na ramieniu” i reportaże o Angoli, że Kapuściński ze szczególnym upodobaniem lubuje się w wyszukiwaniu i tropieniu nonsensów i paradoksów historii. Że lubi podważać naszą europejską miarę świata, ugładzonego, czystego, sytego, zadowolonego. Ale kiedy przeczytałem niedawno „Wojnę futbolową”, która jest jakby syntezą jego dotychczasowych książek, dostrzegłem coś więcej.

Jest to dziwna i zaskakująca książka. Wydaje się zrazu, że stanowi ona zwykły, najzwyklejszy wybór tekstów z książek dotychczasowych, ze wszystkich zbiorów reportaży zagranicznych, które Kapuściński do tej pory napisał. Teksty te, ułożone w porządku czasowym, poprzeplatane są osobistymi refleksjami, które mówią najczęściej o tym, co autor robił i myślał pomiędzy pisaniem książek. Jedna z tych książek jest pasjonującym opisem strachu, druga – znakomitym wykładem politycznym, wykładem o filozofii ciszy. Pozostałe są króciutkie i jest ich niewiele. Tyle, by tekstom z różnych zbiorów ułatwić korespondencję, by drugi wynikał z pierwszego, trzeci z drugiego, następny z poprzedniego. I dzięki temu otrzymaliśmy książkę nową, jakby na nowo napisaną, jakby relację z nowego, albo po raz pierwszy zobaczonego świata. Wcześniej Kapuściński dostarczał nam świat po kawałku. Tu Ameryka i Palestyna, ówdzie Armenia i Gruzja, a tam Angola. I czytaliśmy to książki, też jak osobno obramowane obrazy: tam się biją i mordują, gdzie indziej budują nowe, ówdzie ktoś kogoś obalił. „Wojna futbolowa” pozwoliła mi dostrzec, że świat Kapuścińskiego, c a ł y świat, rządzi się wedle jednej, totalnej reguły.

Z reguły tej wynika, że granica pomiędzy zabijaniem a tworzeniem, niszczeniem a budowaniem jest mniej oczywista niż mniemamy. Gdzie trzeba nowej idei, nowego porządku, należy wypełnić wprzód porządek stary i zjełczały. Toteż i tam, gdzie tworzy się wielkie, nowe systemy nawadniania i wznosi nowoczesne gmachy – Kapuściński dostarcza rozkład. Odchodzą stare wierzenia i zwyczaje, upada dawna moralność, dawna godność, ich miejsce zajmują szybkostrzelne karabiny, stal, beton. Nowego jeszcze nie widać, a i tak z resztą ludzie za tym nowym nie tęsknią. Cóż więc robią?

Ano, mogą siedzieć godzinami bez ruchu, marzyć i pić herbatę, mogą grac w bilard, mogą biegać z karabinami po wyludnionym mieście albo siedzieć przed telewizorem i oglądać publiczną egzekucję. Często jednak przywaleni frazesami jak pewien urzędnik ministerstwa, nic z tego nie rozumieją, bo ten rozpadający się świat nie przystaje do ich wystylizowanych okólników. Afryka, gdzie spędził Kapuściński kilka lat życia, nauczyła go wyrozumiałości i skromności. Nic nie jest oczywiste, nic nie jest pewne i nic nie jest raz na zawsze ustalone. Kiedy czyta się „Wojnę futbolową” widać, że wedle tej zasady dzieje się tak wszędzie, dokąd Kapuściński pojedzie. I nie jest to przypadek, że ten świat jest po trosze taki, jaki stworzył kilkaset lat temu wielki Timur. Skłonni jesteśmy wszędzie wypatrywać ruchu do przodu, ruchu postępującego, postępowego. Kapuściński dostrzega kataklizm, zagładę, bezsens, a tam gdzie nikogo nie stać już na wyrozumowane przeżycie bezsensu – żałosną ironię. I autor „Buszu po polsku” ani jednym zdaniem nie mówi, czy jest to dobrze, czy źle. Nie ocenia tego świata, jakby zabrakła mu odwagi, jakby sam nie wiedział, jaki świat jest lepszy. Ten – co na naszych oczach się staje, czy ten – co bezpowrotnie odchodzi. Zanim Kapuściński nie napisał „Wojny futbolowej”, trudno było nawet ten świat zobaczyć. W reportażu o Angoli widziało się jeszcze sam mechanizm, bezbłędny, precyzyjny. Teraz widzi się już całość.

Ten reportaż Kapuścińskiego wykracza bowiem daleko poza Etiopię i jest kolejną z cząstek, z których autor układa pracowicie swój wizerunek świata. W „Cesarzu” także bowiem obserwujemy rozkład, zmierzch, upadek pewnej formy, uważanej przez wielu za trwałą i niewzruszoną. Jest to upadek zupełny i totalny, bo tylko takim upadkiem kończą się absolutnie, autorytatywne rządy. Ale zanim dochodzi do upadku, te rządy istnieją, są popierane, w gazetach chwalone za mądre decyzje. Rządzą w ciszy i spokoju, bo zatrudniają całe ekipy pracujące po to, by było wokół nich cicho i spokojnie. Jeśli pod tym kątem popatrzymy na skorumpowany aparat władzy w cesarskiej Etiopii, ujrzymy Hajle Sellasjego nie jako małego despotę krzątającego się wokół pałacu, lecz przemyślanego i wyrafinowanego dyktatora, który potrafi stworzyć dla swych celów znakomicie działający mechanizm. I książka Kapuścińskiego o tym mechanizmie mówi, ujawnia go, demaskuje, zdziera osłonę milczenia nie z cesarza, który już nie żyje i nikomu już nie zaszkodzi, lecz z systemu, który wcale z nim nie odszedł. System ten, jeśli nie w Etiopii, pojawi się gdzie indziej, wszędzie tam, gdzie okaże się potrzebny, gdzie potrzebna będzie cisza i korupcja. Będzie służył każdemu, kto zechce kogoś zniewolić i upodlić.

Stylistyka tej książki podpowiada zresztą, że nie jest ona reportażem o upadającym autokracie, nazywającym się tylko Hajle Sellasje. Składa się ona z relacji dworaków i sług cesarza, ale wszyscy ci ludzie mówią tym samym językiem. Wypowiadane przez nich zdania posiadają tę samą frazę, intonację, ba – podobne rymy wewnętrzne. Dziwna to metoda pisania reportażu, gdy reporter stara się, by ta stylizacja była widoczna, wyłaziła na wierzch. By nikt nie miał wątpliwości, że relacje świadków są tylko szczątkowym i pomocniczym surowcem do snucia własnych, autorskich wizji. Losy carskich dworaków po obaleniu monarchii też zasługują na uwagę, choć Kapuściński zbywa je jednym zdaniem – ci ludzie muszą ukrywać się przed nową władzą.

Ale dlaczego? Co złego zrobili? Jaką krzywdę wyrządził komuś lokaj trzecich drzwi, woreczkowy, stołowy, kogo skrzywdził ściereczkowy, wycierający psie siuśki atlasową ściereczką? Mieli tego pecha, że ich pan został obalony siłą i władza, która po nim nastała, też musi się starać, aby władzy nie stracić. Jest to odwieczne i oczywiste prawo, dlatego lepiej zawczasu ukryć się, zaszyć, przemilczeć, przeczekać.

Z upadkiem Hajle Sellasjego stanowczo nie skończyła się żadna epoka, ani w Etiopii, ani gdzie indziej. W „Cesarzu” pokazuje Kapuściński rozpad i zagładę pewnego, niewielkiego, kawałka świata, ale swoim zwyczajem nie mówi. Czy ten nowy kawałek będzie lepszy i sprawiedliwszy. Bo któż może wiedzieć, czy to, co przychodzi, okaże się lepsze od tego, co odeszło.