Agaton Koziński http://www.polskatimes.pl
Do Kapuścińskiego mam stosunek bardzo osobisty. Dlatego zastanawiam się, czy na pewno chcę go znać takim, jak przedstawia Artur Domosławski w książce „Kapuściński. Non-fiction”. Ale tę relację trudno tak po prostu odrzucić – pisze Agaton Koziński.
Chciałem być jak Kapuściński. Przez wiele lat, w miarę jak poznawałem jego kolejne książki, marzyłem, by choć w części móc przeżyć to, co on. W „Cesarzu” uderzyła mnie bliskość, z jaką reporter opisał majestat. Po „Imperium” natychmiast chciałem ruszyć w podróż koleją transsyberyjską. Nawet „Kirgiz schodzi z konia”, w którym aż roiło się od słownych serwitutów dla ZSRR, sprawiał, że środkowoazjatyckie stepy śniły mi się po nocach.
Fascynacja Kapuścińskim tkwiła we mnie tak mocno, że postanowiłem ruszyć w jego ślady. Dosłownie. Skończyłem studia dziennikarskie i złożyłem aplikację o pracę do redakcji zagranicznej Polskiej Agencji Prasowej. Przeszedłem trzystopniowy proces rekrutacji i zostałem pracownikiem PAP. I, tak jak się spodziewałem, miejsce, do którego trafiłem, było wręcz przesiąknięte Kapuścińskim. Władysław Knycpel, były wieloletni korespondent papierni (to chyba jego autorskie określenie) w radzieckiej Moskwie, uwielbiał opowiadać, jak to przesiadywali razem na jakimś murku nad Sekwaną w Paryżu, pili wino i rozmawiali o życiu. Mirosław Ikonowicz godzinami potrafił snuć historie, jak to wspólnie z Ryśkiem oglądali z bliska ogarniętą gorączką wojen domowych Afrykę. – Obaj byliśmy jak 007 z licencją na podróżowanie. Musieliśmy tylko przekazać centrali, z jakiego teleksu będziemy nadawać – wspominał, a ja chłonąłem każde słowo.
Szybko się jednak przekonałem, że w mojej wymarzonej redakcji nic – poza tymi opowieściami – z ducha Kapuścińskiego nie zostało. Wyjazdów zagranicznych prawie nie było (a na większość wysyłano Ikonowicza), kolejne placówki zagraniczne zamykano, etos pracy podupadał – to były akurat czasy częstych zmian na szczytach zmiany, a wtedy nowy premier przynosił ze sobą nowego prezesa agencji, co pociągało za sobą całą serię roszad na wszelkich stanowiskach. Ale te problemy traktowałem jako przejściowe i postanowiłem szukać swych marzeń gdzie indziej. Wysłałem aplikację do działu zagranicznego „Wprost”. – Proszę o propozycję tekstów – odpisał mi ówczesny szef. Akurat czytałem „Heban”, gdzie Kapuściński rozpisywał się o warlordach – watażkach de facto rządzących tym kontynentem. Podchwyciłem i zgłosiłem temat o współczesnych warlordach na całym świecie. Zadziałało. Redakcja mój debiut na jej łamach wydrukowała aż na trzech kolumnach.
Tylko proszę nie traktować moich wspomnień jako próby dorabiania sobie kombatanckiej karty. Przytaczam je, bo wydają mi się dość szablonowe. Szablonowe w tym sensie, że byłem jednym z milionowego tłumu czytelników na całym świecie, który dał się uwieść Kapuścińskiemu. Regularnie spotykam osoby, które z pamięci potrafią cytować fragmenty jego książek czy przerzucać się historyjkami w nich wyczytanymi. Właściwie każdy, kto rusza na wakacje z plecakiem, nie walizką (a dziś to backpackerzy wyznaczają standardy podróżowania), przyznaje się do fascynacji reportażami Kapuścińskiego.
Jednym z jego wyznawców jest Artur Domosławski, dziennikarz „Gazety Wyborczej” – sam zresztą w mejlu przysłanym do naszej redakcji określił Kapuścińskiego jako swojego „mentora, którego podziwiał”. Efektem tego podziwu jest książka „Kapuściński. Non–fiction” (premiera 1 marca). Domosławski przez trzy lata uczciwie zbierał informacje o wybitnym reporterze, rozmawiał z jego kolegami, współpracownikami, zwierzchnikami, a nawet kochankami, by stworzyć możliwie jak najwierniejszy jego portret. Jak mu to wyszło? Kontrowersyjnie. Tak kontrowersyjnie, że część byłych przyjaciół Kapuścińskiego odsądza Domosławskiego od czci i wiary, a wdowa po nieżyjącym od trzech lat pisarzu skierowała przeciw niemu sprawę do sądu, chcąc zablokować publikację książki.
Przyczyny tych kontrowersji można podzielić na dwie grupy.
Na użytek tego tekstu pierwsze nazwijmy mitotwórczymi, a drugie personalnymi. Najpierw o mitach. Domosławski w swej książce nie ma wątpliwości, że własną legendę tworzył sam Kapuściński. Temu służyć miało wymyślenie faktu, że jego ojciec uciekł z transportu do Katynia, czy podtrzymywanie plotki o tym, że znał (a nawet przyjaźnił się) z Che Guevarą. Obie te konfabulacje miały swój cel. Ta o Katyniu miała uwiarygodnić reportera w Polsce, która zrzuciła jarzmo komunizmu (to było ważne, gdyż przez 30 lat należał on do PZPR, w Komitecie Centralnym miał swoich protektorów, z których najważniejszym był Ryszard Frelek, członek sekretariatu partii). Z kolei historia o zażyłości z Che świetnie pasowała do emploi człowieka, który był wszędzie, widział wszystko. A że weryfikacja takich faktów była wręcz niemożliwa (trzeba pamiętać, że w czasach, gdy Kapuściński pisał, nie było internetu, komórek, zwykły telefon był rarytasem), to łatwo sobie wyobrazić, jak trudno było się oprzeć pokusie „podkręcania” rzeczywistości.
Domosławski wcale zresztą nie potępia za to Kapuścińskiego. Wręcz przeciwnie, usprawiedliwia go. W książce cytuje wypowiedź Wojciecha Jagielskiego, autorytetu od reportaży międzynarodowych, który przyznaje, że każdy korespondent zwykle podbija znaczenie informacji, które zdobył albo których był świadkiem.
Ale mitotwórczy nie był tylko Kapuściński. Taka sama była rzeczywistość wokół niego. W czasach PRL został pupilkiem władz (w czym na pewno pomogły mu dobre kontakty w KC), ale także po upadku komunizmu nikt nie mówił i nie pisał o nim źle. Zauważył to Domosławski w swojej książce – zamieścił w niej cały rozdział pod tytułem „Dlaczego Kapuściński nie ma w Polsce krytyki?”. Wymienia w nim przykłady negatywnych opinii (naprawdę nielicznych) o jego twórczości – a także opisuje, jak reporter źle je znosił. Domosławski podaje także przypadki cenzury – usuwania niepochlebnych opinii o pisarzu. Tak postąpił „Newsweek”, który z artykułu Jakuba Baruy o polskim rasizmie usunął fragmenty polemiczne z reporterem. „Lepiej Kapuścińskiego w tym artykule nie umieszczać” – Domosławski cytuje słowa, jakie Barua usłyszał od redaktorów tygodnika. W ten sposób PRL i III Rzeczpospolita zbudowały Kapuścińskiemu pomnik za życia. Nic więc dziwnego, że pokolenia młodych czytelników bezkrytycznie przyjmowały jego twórczość i czytały jego książki niczym prawdy objawione – a przynajmniej sam w ten sposób się rozgrzeszam z mojego naiwnego poszukiwania ducha Kapuścińskiego w redakcji PAP.
Krytyczne głosy o Kapuścińskim tak naprawdę pojawiły się dopiero po jego śmierci. Dotyczyły jego życia, konkretnie jego współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. Mimo że wydawało się dość oczywistym, że pisarz z nią kooperował (bez podpisania do zobowiązania do współpracy tak często jak on za granicę mogli wyjeżdżać chyba tylko sportowcy), to wcześniej nikt się o tym nie zająknął. Tę zmowę milczenia jako pierwszy przerwał Mariusz Cieślik w swoim felietonie „Trafiony teczką” opublikowanym w „Newsweeku” w 2007 r. – Po nim rozpętało się piekło – wspomina dziś Cieślik. Najpierw skomentował go Jerzy Pilch, który jego artykuł nazwał „lustracyjnym pierdzeniem” i stwierdził, że „autor nad grobem Kapuścińskiego kucnął, pierdnął w głąb, następnie wstał i z mocą oświadczył, że jeśli nieboszczyka zabiła lustracja, to on, autor, jest przeciw”. Później dołączył się branżowy „Press” – opisał sprawę na czterech kolumnach, stygmatyzując Cieślika (i nie pozwalając mu tego skomentować).
Nic więc dziwnego, że biografia, w której autor nie boi się pisać i o współpracy z SB, i o konfabulacjach, i o kłótniach z córką, i o małżeńskiej niewierności, budzi kontrowersje. Ale nie tylko odbrązowienie pisarza wzbudza tyle emocji. Kolejną przyczynę już wcześniej zdefiniowałem jako „personalną”. – Zawsze było wiele różnych prawd o Kapuścińskim. Właściwie każdy, kto go znał, widział w nim kogoś innego. Dużym osiągnięciem Domosław-skiego jest fakt, że udało mu się zebrać to wszystko w jednej książce. Ale zderzenie tylu różnych spojrzeń na tego samego człowieka musi budzić emocje – przyznaje Teresa Torańska, dziennikarka i pisarka, która poznała Kapuścińskiego podczas wspólnej pracy w tygodniku „Kultura” w latach 70.
Bo też w prosty sposób Kapuścińskiego na pewno zaszufladkować się nie da. Z jednej strony nigdy nie ukrywał swego przywiązania do socjalizmu. – Zawsze, do końca życia serce miał po lewej stronie – podkreśla jego wieloletni kolega. Przejawiało się to członkostwem w PZPR, bliskimi kontaktami z wierchuszką partii. Jak opisuje Domosławski, reporter zawsze starał się dobrze trzymać z osobami będącymi u steru władzy. Przestrzegał tej zasady do tego stopnia, że w latach 60. nie zawahał się zerwać kontaktów z redakcją „Polityki”. Nieważne, że wcześniej w niej pracował i kolegował z wieloma dziennikarzami z nią związanymi – wystarczyło, by jego protektor w KC, Ryszard Frelek, popadł w konflikt z Mieczysławem Rakowskim, ówczesnym redaktorem naczelnym tygodnika, by również odciąć się od dawnych znajomości.
Ta bliskość z PZPR aż prosi się, by określić Kapuścińskiego mianem „konformisty”. Na to jednak na pewno nie zasłużył. On miał świadomość, że w takim kraju jak PRL wiele spraw załatwia się nie oficjalnie, lecz dzięki nieformalnym powiązaniom. A jemu zależało przede wszystkim na tym, by móc jeździć. Jako że paszportów wtedy nie wydawano, musiał o niego zabiegać. Wykorzystywał więc swą pozycję, inteligencki sznyt (to imponowało jego znajomym z Komitetu Centralnego), by zdobyć to, na czym mu zależało najbardziej. Zresztą wystarczy prześledzić zapisy, jakie znalazły się w jego teczce w SB, by zrozumieć, że nie zależało mu na bliskiej współpracy. „W czasie współpracy wykazywał dużo chęci, ale interesujących materiałów nie przekazywał” – zrecenzował go pracownik MSW w 1972 r.
Jeszcze bardziej zaskoczył wszystkich, gdy bez cienia wątpliwości pojechał na polskie Wybrzeże latem 1980 r., gdy wybuchły w tamtejszych stoczniach strajki. Najpierw pojechał do Szczecina – na prośbę Kazimierza Barcikowskiego, sekretarza KC, który prowadzi tam negocjacje. Jednak z jego prośby, by wysondował nastroje wśród strajkujących, wywiązuje się oględnie. A chwilę później już na własną rękę jedzie do Stoczni Gdańskiej. „Gdy jedzie do stoczni, nie jest opozycjonistą, lecz pupilem władzy, zaufanym towarzyszem towarzyszy z KC” – Domosławski cytuje w książce Janusza Rolickiego, kolegę pisarza z „Kultury”.
Jednak Kapuściński nie zachowuje się na Wybrzeżu jak pudelek PZPR. Stara się pomagać strajkującym (przydaje się jego międzynarodowe obycie przy kontaktach z korespondentami zagranicznych mediów). Przyłącza się także do protestu polskich dziennikarzy, którzy relacjonowali strajki. Oni byli na miejscu, ale warszawskie redakcje informacje o protestach puszczały na własną rękę, nazywając strajki „przerwami w pracy”. W reakcji na to 36 dziennikarzy wysłało list do Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, w którym oświadczyli, że „wiele informacji (o strajkach), a przede wszystkim sposób ich komentowania, nie odpowiadało istocie zachodzących tu wydarzeń”. Wśród sygnatariuszy tego listu był także Kapuściński. A później, gdy Edward Gierek podpisał porozumienia sierpniowe, nie wahał się na łamach „Kultury” nazwać tego wydarzenia „świętem”. Choć później, gdy wszyscy jego redakcyjni koledzy zapisują się do Solidarności, sam na ten krok się nie decyduje. Ale gdy Wojciech Jaruzelski wprowadza stan wojenny, nie ma wątpliwości, że należy złożyć legitymację partyjną.
Wyraźnie widać, że „personalne” kontrowersje siał sam Kapuściński – przez swą złożoność, nieprzewidywalność. Ale nie tylko z tego powodu jego biografia budzi tyle emocji. Oddzielnym tematem jest bowiem sam autor tej książki, Artur Domosławski. Wystarczy prześledzić fora internetowe pod tekstami zapowiadającymi jego publikację, by przekonać się, że wzbudza on tyle samo emocji co sama biografia. A obok określeń typu „poszukiwacz prawdy”, pojawiają się takie epitety jak „gnida”, czy „żałosna hiena”.
Te negatywne określenia biorą się nie tylko stąd, że Domosławski odważył się odbrązowić życiorys Kapuścińskiego. Zapracował sobie na nie również sposobem, w jaki zebrał informacje o książce. Autor nie przypadkiem określił w mejlu do nas Kapuścińskiego swoim mentorem. Rzeczywiście, miał podstawy tak go nazywać. – To normalne, że starsi dziennikarze pomagają młodszym. I cieszą się, gdy widzą, jakie robią postępy – opowiada Torańska. Domosławski także przyznaje, że często bywał w domu Kapuścińskiego, że przegadał z nim dziesiątki godzin. Właśnie z tego powodu zaczął pracować nad jego biografią. Miało ją opublikować wydawnictwo „Znak”. Wdowa po pisarzu nie miała oporów przed tym, by pozwolić Domosławskiemu swobodnie korzystać z materiałów, notatek, a nawet prywatnej korespondencji, jaka pozostała po jej mężu.
Problemy zaczęły się dopiero wtedy, gdy skończył pracę – i to problemy na tyle duże, że dziś trudno wyjaśnić, skąd się one wzięły. Domosławski odmawia komentarzy (zapowiedział, że udzieli wywiadu dopiero w przyszłym tygodniu). Wdowa po Kapuścińskim przez telefon powiedziała tylko, że „nie ma nic do dodania w tej sprawie”. Faktem jednak jest, że zagroziła podaniem Domosławskiego do sądu (choć jego wydawca Paweł Szwed przekazał, że na razie żaden pozew nie wpłynął), a „Znak” odmówił publikacji biografii, gdy zapoznał się z jej treścią.
Jako że osoby skonfliktowane odmawiają komentarzy, muszę się opierać na opowieściach świadków wydarzeń. Udało mi się dotrzeć do dwóch przyjaciół Kapuścińskiego, którzy znali kulisy całego zamieszania. Jeden jest zwolennikiem książki Domosławskiego, drugi jej kompletnie nie akceptuje – obaj solidarnie poprosili, by nie ujawniać ich danych.
Zich relacji wynika, że wdowa z autorem na początku nie uzgodnili, jak ta biografia ma wyglądać. Zaczęli o niej rozmawiać dopiero w trakcie prac. – Domosławski opowiadał, że chce napisać, jaki Rysiek był naprawdę. Z kolei Alicja podkreślała, by książka była opisem tego, jak jej męża postrzegano za granicą. Ale tak naprawdę oboje nawet nie słuchali tego, co mają sobie do powiedzenia, w kółko powtarzali swoje racje – mówi jeden z moich rozmówców (zwolennik biografii).
Ostatecznie porozumienia nie znaleźli. – Domosławski przestał odbierać telefon od wdowy. Ala poczuła się oszukana – podkreśla drugi rozmówca i przeciwnik biografii. Czemu oszukana? Bo zaufała Domosławskiemu, uznała, że napisze on książkę, która tylko umocni legendę Kapuścińskiego. – Trudno było zakładać inaczej. Przecież Domosławski był wychowankiem Kapuścińskiego. On nawet finansował jego wyjazdy zagraniczne – oburza się przeciwnik książki. – Rzeczywiście, raz czy dwa razy zdarzyło się, że Rysiek pomógł Domosławskiemu przy wyjazdach – potwierdza w rozmowie zwolennik biografii.
Faktem jest, że „Znak” zrezygnował z publikacji książki. – Nie przeceniałbym wagi tego gestu. To wydawnictwo zarabia duże pieniądze na książkach Kapuścińskiego. Dlatego woleli być solidarni z wdową. Bali się, że w innym przypadku odbierze im prawa autorskie do ich publikacji – zaznacza zwolennik biografii.
Nawet jeśli przyjmiemy taką interpretację, to otwartym pozostaje to, jak zinterpretować zachowanie Domosławskiego. – On zachował się trochę jak Konrad Wallenrod. Wszedł w łaski Kapuścińskiego, zdobył jego zaufanie i w ten sposób zdobył informacje, których w inny sposób zdobyć nie mógł. Tylko potem wykorzystał je w haniebny sposób. Czym Kapuściński zasłużył sobie, by zastawiać na niego takie pułapki? Taki wallenrodyzm to zwykłe żerowanie na jego osiągnięciach – oburza się przeciwnik książki.
Inaczej widzi to jej zwolennik. – Domosławski wykonał bardzo solidną pracę. W życiu Ryśka można znaleźć epizody dużo bardziej go obnażające niż te, które zostały opisane. Domosławski wykazał się dużą empatią, pomijając je w biografii – podkreśla.
Takie spory będą jeszcze trwały – a pewnie się jeszcze nasilą, gdy biografia Domosław-skiego wreszcie trafi do księgarni. Bo Kapuściński swymi książkami poruszał miliony. Miliony czytelników stworzyły sobie jego własny portret – a on może ucierpieć po tej lekturze. Bo sam Kapuściński uwielbiał słuchać, natomiast rzadko mówił o sobie. Nawet osoby, które znały go kilkadziesiąt lat, przyznają, że niewiele o nim wiedzą. Rozmawiało się z nim najczęściej o sprawach bieżących, polityce. Rzadko się zdarzało, by pisarz mówił o sobie, swoich uczuciach. Niezmienny u Kapuścińskiego był uśmiech. Widać go na większości zdjęć, stał się wręcz jego znakiem firmowym. Domosławski nie ma wątpliwości, że stanowił on maskę. Ale dyskusje, przed czym ona miał go chronić, trwać będą jeszcze długo.