Autor:Aleksandra Ziółkowska-Boehm
Źródło:http://www.gazetagazeta.com
Dodatek Kulturalny „Gazety” pod redakcją Joanny Sokołowskiej-Gwizdka, luty 2007, nr 50
Melchior Wańkowicz opowiedział mi, że poznał
Ryszarda Kapuścińskiego w mieszkaniu na Puławskiej 10, że przyprowadziła
go i przedstawiła Krystyna Goldbergowa, opiekunka reporterów i
znawczyni gatunku reportażu.
Opowiedział mi przy tym zabawną anegdotę, którą zupełnie inaczej
przedstawiła Goldbergowa w dzień pogrzebu Kapuścińskiego, gdy czytano
jego wiersze w „Gazecie Wyborczej”. Nie chcę tej anegdoty teraz
prostować. Rysiowi kilka lat temu powtórzyłam to, co opowiedział mi
Wańkowicz, a teraz zatelefonowałam do Pani Krystyny, że znam inną
wersję, opowiedzianą mi przez pisarza. Zostawiłyśmy ten temat „na boku”.
W archiwum Wańkowicza zachował się numer ”Nowych Książek” (Nr 3, 477,
15 luty 1970), w dużej mierze poświęcony Kapuścińskiemu, z jego
fotografią na okładce. W tymże numerze Wańkowicz tak napisał o dwóch
książkach Kapuścińskiego (str.177):
„Książka Ryszarda Kapuścińskiego pt. „Gdyby cała Afryka…” to wytrawny
rezultat wieloletniego pobytu w Afryce. (…)Walor książki polega na
tym, że autor zna Afrykę w głąb. Stąd lekkość i celność analogii, stąd
szeroki wachlarz wiadomości zarówno o rozrzutności władców połączonej z
prymitywizmem, jak i o zabobonach ich poddanych. Kapuściński nigdzie nie
da się za daleko zapędzić w anegdoty, choć umie się nimi posiłkować.
Ani nigdzie nie przybiera tonu łaskawej pobłażliwości białego człowieka.
Książka „Kirgiz schodzi z konia”…… Ileż Kapuściński nałapał
zapachów ciągnących z Gruzji, Armenii, Azerbadżanu, Turkmenii,
Tadżykistanu, Buchary! Potwierdza swoją książką, że dobry reportaż
potrzebuje również artystycznych witamin.””
Ryszard Kapuściński po śmierci Melchiora Wańkowicza napisał w warszawskiej “Kulturze” (22 września 1974):
Ryszard Kapusciński wraz z synem Aleksandry Ziólkowskiej-Boehm, Tomaszem Tomczykiem, Warszawa, 7.11.1990 rok, fot. arch. A.Z.-B. |
„Kiedyś Wańkowicz napisał o sobie pół żartem, pół serio, że jest
„pierwszym pisarzem polskim pracującym na zamówienie społeczne”. Był
mistrzem reportażu, a reportaż z samej swojej istoty jest formą
odpowiadania na zamówienie społeczne. Najlepszym przykładem jest jego
przedwojenna jeszcze rzecz, o polskim wysiłku gospodarczym. „Sztafeta”
to pierwszy w naszej literaturze wielki reportaż – produkcyjniak, który
tak upowszechnił się w Polsce po wojnie i stanowi do dziś ważny nurt
literatury faktu. U początków tego nurtu stoi wańkowiczowska „Sztafeta”.
Wańkowicz zachęca przyszłych reporterów: nie bójcie się cyfr, to
wszystko jest ważne, to ma swoją wymowę, ma znaczenie i dla tych, którzy
tworzą kraj i dla tych, którzy o tym czytają. I żeby zachęcić
najlepiej, bo własnym przykładem, gromadzi w „Sztafecie” tysiące
informacji – ile ziemi wykopano pod fundamenty, ile wagonów cementu
przewieziono, ile wyprodukujemy stali, do czego ta stal będzie użyta.
Tony, hektary, metry, ceny – wszystko dokładnie wyliczone. Ale w tej
powodzi cyfr, wyliczeń, statystyk, jest zawsze miejsce na żywą scenkę,
na głos ludzki, na las, na człowieka i na tego zająca w Stalowej Woli,
który „sadzi wyrwą między rosnącymi blokami””.
Ryszarda Kapuścińskiego poznałam u Zenony Macużanki, ówczesnej redaktor
naczelnej „Nowych Książek”, niebawem po śmierci Wańkowicza, jesienią
1974 roku. Był znany jako „doskonały reporter”, ale nie był jeszcze
autorem „Cesarza”, pierwszej książki, która zyskała szczególną uwagę i
uznanie.
Zwróciłam uwagę, jak serdecznie, delikatnie się odnosił do innych ludzi
i do mnie, wtedy bardzo młodej, świeżo po studiach osoby. W tym okresie
byłam swoistą, o ile tak mogę napisać, sensacją. Kilka tygodni
wcześniej zmarł wielki pisarz, i jak się dowiedziano, w testamencie
zapisał młodziutkiej sekretarce swoje archiwum. Wcześniej zadedykował mi
drugi tom „Karafki La Fontaine’a” („…..bez której oddanego
współpracownictwa, byłaby to jeszcze gorsza książka”, jak zabawnie
napisał).
Niektórzy byli mnie ciekawi, zapraszali na spotkania, przy okazji
wypytywano o Wańkowicza: jaki był “na co dzień”. Nie chciano słuchać o
pomniku, chciano słuchać o człowieku.
Odpowiadając na to zainteresowanie, zachęcona przez przyjaciół,
zaczęłam pisać książkę. Chciałam utrwalić chwile, które szybko zacierają
się w pamięci. Nie zastanawiałam się, czy burzę jakiś mit, czy też
tworzę nowy, nie chodziło mi o syntezę jednego życia, lecz raczej o
ukazanie wielu dni powszednich z ostatnich lat wielkiego pisarza.
Książka stała się zapisem wydarzeń, anegdot z życia w bliskości pisarza.
Kiedy zastanawiałam się jak książkę nazwać, zapamiętałam radę właśnie
Ryszarda Kapuścińskiego. – Musisz umieścić w tytule nazwisko Wańkowicza.
Tytuł powinien być krótki, zatem dodaj jeszcze jedno słowo, na przykład
obok, blisko. Lepiej brzmi: blisko. I tak Kapuścińskiemu zawdzięczam
tytuł swojej pierwszej książki. ”Blisko Wańkowicza” wydało krakowskie
Wydawnictwo Literackie w trzech wydaniach i ogromnym nakładzie. Do
dzisiaj wielu czytelników pamięta moją pierwszą książkę.
Kapuściński mówił mi, że będąc polonistką, nawet z doktoratem, trudno
jest nadążyć za literaturą polską i światową. Dobrze więc, gdy się ma
temat wybrany, na przykład pisarza, na którego twórczości się dobrze
zna.
Po latach, kiedy w 2005 roku mówiono o jego kandydaturze do Nobla,
Kapuściński w portrecie/wywiadzie Bartosza Marca dla „Rzeczpospolitej”
stwierdził, że spośród polskich reporterów za swoich mistrzów uważa
Melchiora Wańkowicza i Ksawerego Pruszyńskiego. Powiedział także:
„Aleksandra Ziółkowska-Boehm, sekretarka Wańkowicza, zapamiętała jego
rady: powinno się mieć swoją pasję, znaleźć dziedzinę, w której jest się
ekspertem i o której chce się wiedzieć coraz więcej”. (Przyp. Bartosz
Marzec, ZARYZYKUJ WSZYSTKO, Plus Minus, RZECZPOSPOLITA, Nr 236, 10
sierpnia 2005, str. 7)).
Na orzeczenie Nagrody Nobla czekałam, zdając sobie sprawę, jak
uhonorowałoby to także literaturę faktu. Zmienia się świat, i zmienia
się Polska, pamiętam, jak Kapuściński powiedział mi w początkowych
latach 70., że odmówiono mu przynależności do ówczesnego Związku
Literatów. Niedługo później każdy związek twórczy w Polsce i na świecie
będzie dumny, że wielki reporter zechce być jego członkiem.
Przyjaźń z Ryszardem Kapuścińskim rozwinęła się i stała się jedną z
cenniejszych i ładniejszych, jaką mi dobry Los ofiarował. Przetrwała
ponad 30 lat, aż do mojego przyjazdu do Polski na stypendium Fulbrighta,
kiedy mogłam osobiście uczestniczyć w jego pogrzebie.
Rysio, przez te wiele lat, do mojego wyjazdu do Stanów Zjednoczonych,
przychodził w końcu lutego na imieniny. W czasie dość licznego
zgromadzenia mój mały wtedy synek, szedł do swojego pokoju i siedział
sam. Tam właśnie przychodził do niego Rysio, jeden jedyny, który
dostrzegł swoistą izolację i nieśmiałość dziecka. W pokoju Tomka, na
ścianie wisiała duża mapa świata. Rysio mówił mu, że marzenia o
podróżach można spełnić, że można pojechać wszędzie, na przykład do
Afryki.
Tomek jest teraz dziennikarzem, podróżnikiem, właścicielem własnego
pisma na Karaibach. W Afryce był kilka razy, pracę magisterską pisał o
rozbudowującej się kolei w Erytrei, w „Polityce” wydrukował duży
reportaż „Sudańska fabryka głodu”.
Rysio pokazywał małemu Tomkowi swój…”bokserski nos”, mówiąc, że mu
usunięto chrząstkę, gdyż w młodości uprawiał boks. (Dorastający Tomek
także między innymi sportami zajął się boksem).
Jesienią 1975 roku pożyczyłam Rysiowi niedużą walizeczkową maszynę do
pisania. Była to metalowa szwajcarska maszyna marki „Hermes”. Miał jakiś
kłopot ze swoją, a to była słynna maszyna Wańkowicza, o której pisarz
pisał, że przeszedł Dniestr, niosąc ją wysoko w rękach. Powiedziałam,
aby mu przyniosła szczęście. Rysio zwrócił mi ją po powrocie z Angoli.
Mam tę maszynę u siebie w warszawskim mieszkaniu.
Żona Ryszarda, Alicja Kapuścińska, z zawodu lekarz pediatra, była
zaprzyjaźniona z lekarką mojego Tomka, dr Reginą Wańkowicz-Ponurską
(kuzynką Wańkowicza). Spotykałyśmy się na wystawie fotografii
Kapuścińskiego, a także u mnie na warszawskim Mokotowie przy ulicy
Kmicica. Alicja przychodziła na moje spotkania autorskie. Miałam także
okazję rozmawiać z Zojką, córką Rysia i Alicji, która mieszka od lat w
Kanadzie. Podobnie, jak siostra Ryszarda, mieszkanka Vancouver.
Rysio miał w sobie delikatność, swoistą chłopięcość, która nie mijała z
latami. Miał też skromność, i jednocześnie szczególną emocjonalność,
którą widać w pięknych, niemal osobistych, dedykacjach. Ale takie
właśnie pisał. Ceniło się nie tylko jego książki, ale to, jakim był
człowiekiem. Miał rzadką cechę całkowitego skupienia się na osobie, z
którą rozmawiał. Pytał każdego o jego sprawy, wiedział, jakie są ważne
sprawy dla jego znajomych i przyjaciół. A miał ich całe rzesze. W
autobiograficznej książce „Ulica Żółwiego Strumienia”, której pisanie
było dla mnie swoistą terapią „polsko- amerykańską”, pisałam o Rysiu, że
podziwiam u niego „dyplomatyczne umiejętności gromadzenia wokół siebie
wielu przyjaciół”.
Miał zwyczaj dawania znajomym do lektury, z prośbą o komentarz, swoją
przyszłą książkę. Dawał mi do czytania wiersze, czy np. Lapidaria.
Pierwszy tom Lapidariów trochę mnie zaskoczył. W formie dziennika
prowadził zapiski myśli, skojarzeń, uogólnień, trochę notatek. Pisał na
przykład, że warunkiem ujarzmienia społeczności jest zepchnięcie jej na
niski poziom egzystencji. Zmniejszenie wygody, zwiększenie zagrożenia
jest następstwem polityki tych, którzy chcą umocnić swoje panowanie.
Wiedzą oni, że człowiek wyczerpany walką z tysiącem przeciwieństw jest
łatwym obiektem manipulacji. Walka dla człowieka to przetrwanie, a jest
to zajęcie absorbujące, czasochłonne, wyczerpujące. Pisał, że zarówno
ubóstwo potrzeb, jak i ubóstwo materialne są wygodne dla władzy. Bieda
osłabia i przygniata człowieka, a ktoś, czyje potrzeby są ubogie, nawet
nie wie, że istnieją rzeczy, których mógłby się domagać, walczyć o nie.
Nasze ocalenie? – W dążeniu do rzeczy niemożliwych do osiągnięcia.
Według mnie Rysio właśnie sobie umiał stawiać cele, jakby niemożliwe do osiągnięcia.
Kiedy po ponad dwuletnim pobycie w Kanadzie na Boże Narodzenie 1983
roku wróciłam do Polski, rzeczywistość dalece odbiegała od obecnej.
Pewnego dnia zatelefonował Rysio.
– Wiesz, nie mam wody w mieszkaniu… – powiedziałam.
– To normalne, nie przejmuj się. Mój kolega nie ma ogrzewania, cały dzień w wannie siedzi.
– Może grzać ręce nad gazem, słyszałam, że tak ludzie robią…
– Ale lepiej, jak wyłączą ciepłą wodę niż zimną, bo we wrzątku nie będziesz się myła…
– Ale ja w ogóle nie mam wody, wyłączyli, bo jakaś awaria. Przynosimy z
Tomkiem wodę w wiaderkach z cysterny, którą podstawiono. Przed blokiem
kałuża, bo woda wylewa się, wszystko zamarzło…
– Ludzie będą nogi łamać, gips będzie potrzebny, gipsu nie ma, bo nie ma dewiz…
W 1984 roku odwiedził Warszawę senator kanadyjski (polskiego
pochodzenia, napisałam o nim książkę) Stanley Haidasz. Zaprosił mnie i
Tomka na kolację, Rysia zaprosiłam także.
Z Haidaszem, Rysiem i z Tomkiem pojechaliśmy na kolację do „Baszty” pod
Warszawę, Rysio zmienił w ostatniej chwili stolik (z ostrożności).
Mówił, że Polska nie oczekuje takiej pomocy, jak kraje afrykańskie, nie
potrzebuje np. kaszy, czy butów, bo tutaj ludzie nie umierają z głodu.
Trzeba sobie zdać sprawę, jak ocalić naukę, dostęp do literatury,
osiągnięć Zachodu. Przerwano prenumeraty pism specjalistycznych, bo nie
było dewiz. Co stanie się z myślą techniczną, z nauką, medycyną, jeżeli
nie będziemy wiedzieli, co dzieje się u innych, odcięci od literatury
naukowej, podkreślał Kapuściński.
Senator Haidasz powiedział, że więcej dowiedział się od Kapuścińskiego
niż od wszystkich ludzi, z którymi spotkał się wcześniej.
I pisma naukowe otrzymały dotacje. To się zawdzięcza Ryszardowi.
W 1984 roku literaci, artyści nie pracujący na etacie mogli otrzymać
specjalne zaświadczenia z urzędów dzielnicowych, które pozwalały im na
opiekę lekarską. Na warszawskim Mokotowie pracowała Wanda Rogowiczowa,
wdowa po tłumaczu, urocza siwa pani z piękną kartą wojenną. Poszliśmy do
niej na Rakowiecką. Ryszard mieszkał na Woli, ale przyrzekła
zatelefonować na Wolę, by mu załatwili „druczek”. W trakcie rozmowy
spytała. – Dlaczego pan nie mieszka na Mokotowie? My tu dbamy o ludzi…
Potem zapytała, gdzie się urodził. Kiedy w odpowiedzi usłyszała, że w
Pińsku (ona koło Nowogródka), że jest Poleszuk, to wstała i ucałowała
go. Głaskała go po rękawie i zaczęli przekrzykiwać się we wspomnieniach.
Była to cudowna scena. Wydała mu zaświadczenie. – Nie szkodzi, że nie z
Mokotowa, biorę pana pod swoją opiekę – orzekła.
Kiedy wyszliśmy, powiedziałam wzruszona do Rysia:
– Popatrz, przepisy są w całym kraju takie same, ale zobacz, jaka może
być różnica. Jak człowiek może być traktowany życzliwie, pomocnie.
– Oczywiście, tutaj jest jeszcze ciepło, którego nie uświadczysz na Zachodzie – powiedział.
Nie wiedziałam wtedy, że zamieszkam na stałe w Stanach Zjednoczonych.
Jadąc do Anglii, spytał mnie o moich przyjaciół, których odwiedzałam.
Podzieliłam się londyńskimi adresami, telefonami. Urządzono mu prywatne
piękne spotkanie, zachwyceni nim byli absolutnie wszyscy. Spotkał go
duży sukces, pokazywano w BBC, gazety cytowały na pierwszych stronach.
Powiedział mi po powrocie:
– Polska jest enklawą, jedynie jeszcze tu ludzie czytają książki. Na
Zachodzie co godzinę wychodzi 180 książek, ale największą popularnością
cieszą się filmy, kasety, wideo (…).Trzeba się zastanowić – jaki temat
ma rangę światową i dopiero wtedy pisać. Co z tego, że powstanie
jeszcze jedna powieść?…
W 1987 roku z Anglii przyjechał zespół Teatru Królewskiego ze sztuką
według książki Kapuścińskiego „Cesarz”, którą pokazano w teatrze
„Studio”. Oboje z Tomkiem byliśmy zaproszeni przez Ryszarda. Rolę
tytułową grał karzeł przykuty do wózka inwalidzkiego.
Pamiętam, jak Rysio autentycznie cieszył się swoimi pięknymi sukcesami w
świecie.Przynosił w teczce książki – tłumaczenia. Wszyscy się z nim
cieszyliśmy.
Przytoczę jego karteczki z końca lat 80:
St.Anthony’s College, Oxford OX2 6JF England)
Oxford, 10. 5.86
Kochana Oleńko! Oxford tylko na pocztówce jest taki słoneczny, w
rzeczywistości leje tu bez przerwy, jest zimno i pisząc do Ciebie siedzę
w kurtce. Zmarznięty i z grypą, a jest chyba 10 maja. Będę tutaj do
końca czerwca. Akurat wydali w Londynie „Szach-in-Szacha” (równocześnie
wyszedł we Francji i RFN – z tego powodu mam ciągłe zawracania głowy o
wywiady. Tutaj wykładam, czytam, mam wieczory autorskie – dużo
wszystkiego. Co u Ciebie? Serdeczności dla Tomka!
Całuje Cię i ściskam najmocniej.
Rysiek
Pocztówka z Gubałówki bez daty (koperta się nie zachowała)
Oleńko, słonko złote – dzięki za uroczą kartkę. Tu jest bardzo pięknie,
pogodnie, biało górzyście. Mnóstwo kolegów, bo odbywają swoje
mistrzostwa narciarskie. Ja, jako człowiek, który nigdy nie miał nart na
nogach, występuję w roli sędziego.
Jesteś urocza, że o mnie pamiętasz. Zaraz po powrocie zadzwonię.
Całuję mocno
Rysiek
Oslo, 25 sierpnia 1986
Droga Oleńko i Tomku!
Pozdrawiam Was serdecznie z Oslo. Pięknie tu, trochę jak w Krynicy, albo w Zakopanem Ludzie bardzo sympatyczni.
Wracam początek września – zadzwonię.
Pozdrawiam serdecznie
Rysiek
Gdy odwiedziłam Polskę w 1990 roku, zaprosił mnie i mojego męża,
Normana, do restauracji „Harenda” na Krakowskim Przedmieściu. Ładnym
angielskim opowiadał o pobycie w Filadelfii na stypendium. Mój
powściągliwy mąż odtąd stal się jego wielkim zwolennikiem. Kupowaliśmy
amerykańskie wydania książek Rysia i obdarowywaliśmy naszych przyjaciół.
Gdy każdego roku przyjeżdżałam do Polski, telefonowałam, czasami z
wahaniami, myśląc, że jest zajęty i że nie chcę mu zabierać czasu. –
Musisz obiecać, że zawsze będziesz dzwonić, mówił. Znajdywał czas i
szliśmy na kawę. Pokazał mi swój nowy dom na Kolonii Staszica, jak
kiedyś pokazał mieszkano w blokach na Jelonkach, przy ulicy Pustola. W
obu mieszkaniach zwrócił mi uwagę na widok z okna – na drzewa.
Książki Ryszarda wydawane po 1990 roku mam w bibliotece w domu w
Delaware. Od kiedy mieszkam w Stanach Zjednoczonych czytałam o nim na
łamach nowojorskiego „Nowego Dziennika”, dodatku literackiego „Przegląd
Polski”, który starannie prowadzi Julita Karkowska. Informowała o każdej
nowej nagrodzie i wyróżnieniu. Doskonałe omówienia kolejnych książek
drukował Marek Kusiba, zachowałam kilka z nich w swoim archiwum.
Pamiętam też wywiad Czesława Karkowskiego przeprowadzony w czasie
kolejnego pobytu Kapuścińskiego w Ameryce.
Zachowałam wiele wycinków na temat Ryszarda Kapuścińskiego drukowanych w
prasie amerykańskiej. Widziałam na popularnej stacji PBC rozmowę z nim
znanego dziennikarza, Charlie Rose.
W 2006 roku Rysio napisał, że ma kłopoty ze zdrowiem. Miał je od dawna, po powrotach z podróży, miał też zabiegi na kręgosłup.
Przyjechałam do Polski jako stypendystka na dziewięć miesięcy. W
przeddzień mojego spotkania w Salonie Pisarzy w Bibliotece Narodowej,
Alicja Kapuścińska, nagrała wiadomość, że nie będzie obecna, bo Rysio ma
tego dnia operację.
Zadzwoniłam kilka dni później, rozmawiałyśmy ponad godzinę. Umówiłyśmy
się, że zatelefonuję za tydzień, kiedy miały być wyniki analiz.
Następnego dnia Ryszard Kapuściński zmarł.
W Lapidarium napisał, że w miarę jak upływa czas, życie staje się coraz
bardziej podróżą w głąb naszej własnej przeszłości, w głąb siebie. I że
ci nowi przybywający na świat coraz mniej nas obchodzą, bowiem nie
przybywają dla nas.
Cieszę się, że miałam szczęście, dar od losu, znać Ryszarda Kapuścińskiego.
Ogromnie sobie cenię, że Ryszard przybył na świat „w tym samym czasie”.
Mam w saloniku krzyż koptyjski, prezent od niego. Mam Różę wiatrów, koraliki. I mam, jak my wszyscy, jego książki.
***
Mam wiele książek z dedykacjami Kapuścińskiego. Wszystkie dedykacje są
serdeczne i pełne uczuć. Jakby miał ich w sobie tak wiele, że chętnie
nimi obdarzał innych.
Joanna Sokolowska-Gwizdka www.jsokolowska.com
© Copyright 2003, 2004, 2005, 2006, 2007, 2008, 2009 by www.gazetagazeta.com
Adres tego artykułu
http://www.gazetagazeta.com/artman/publish/article_17083.shtml