„Pomnik płomienia” recenzja książki „Szachinszach”

Autor: Zbigniew Bauer
źródło: „Nowe Książki” nr 3, 1982
data publikacji: 1982-01-01

Pisząc kiedyś o Cesarzu Ryszarda Kapuścińskiego, wydobyłem z tej książki motyw prawie, że marginalny, pojawiający się niepostrzeżenie w owej opowieści o naturze cesarstwa: żeglarz Izmael z Melville`owskiego Moby Dicka odpływa dalej za gwiazdą swojego przeznaczenia, by w oceanach Ziemi szukać legendarnego potwora, pojawiającego się w snach wielorybników. I jak nie byłby wielki ziemski ocean – Izmael będzie go przemierzać. I jak nie byłaby okrutna prawda o ludzkich złudzeniach, Izmael popłynie po nią. Cesarz zapowiadał w pisarstwie Kapuścińskiego to, co dziś okazuje się w nim najważniejsze: doświadczenie świata, coraz szersze, coraz bardziej dramatyczne, staje się z wolna doświadczeniem siebie samego w otaczającym Ziemię morzu: ludzi, ludzkich ust, oczu, rąk wyciągniętych po jałmużnę albo władzę, ludzkich nóg, spętanych strachem albo depcących ludzkie ciała i ludzkie pomniki.

Cesarz pojawił się w chwili szczególnej. Ludzie mówili: „To jest właśnie to, o co chodzi”. Ludzie byli przyzwyczajeni do pisania i mówienia „zamiast”, „obok”. Kapuściński był dla nich kimś, kto mówi im prawdę o nich, o ich własnej sytuacji właśnie w jedynym języku, jaki wydawał się możliwy. W okrutnej, groteskowej śmierci dalekiego cesarstwa i w człowieku, który był cesarzem, starym człowieku umierającym samotnie, wypędzonym z pałacu i z pamięci dawnych poddanych i dawnych sługusów zjawiła się inna postać, inne cesarstwo i inne, samotnie umieranie.

I to było najważniejsze we wszystkim, co opowiedział ludziom Kapuściński.

Szachinszach dostał się do rąk ludzi niby tych samych, a jednak innych. Mieli oni za sobą przede wszystkim próbę innego już języka, próbę mówienia i pisania nie „obok” i „zamiast”. To, co w chwili, gdy ukazywał się Cesarz, wydawało się jeszcze niemożliwe, było już przeżyte, dotknięte, było w zasięgu ręki. Ale b y ł o. Trwało w ludziach, w ludzkiej pamięci. Ludzie byli zajęci własna pamięcią. Za oknami padał śnieg, choć zima zdawała się kończyć. Nie znaczyło to naprawdę nic ponadto, ze będzie cieplej, przylecą ptaki i dnie staną się znów długie. Ludzie zajęci pamięcią, zajęci tak, jak zajmujemy się kolorowym snem po gwałtownym przebudzeniu, znowu zaczynali szukać symboli.Aha – mówili – schodzi śnieg. Aha – jest dużo, dużo cieplej. Życie wśród symboli odradzało się, ale było to inne życie. I inne symbole.

Szachinszach, który okazał się znów książką znakomitą, był znakomity inaczej niż Cesarz. Dlatego, być może, nie obudził w ludziach tego samego, co Cesarz. Owszem – znów pojawiły się za tą książką inne, bardziej znane figury i inne, bliższe niż to, położone w piaskach cesarstwo. Ludzie nie mogli zapomnieć Cesarza. Ale figury, które widzieli teraz były bledsze. Nie budziły śmiechu ani grozy. Były martwe. Nikogo nie obchodziły.

Tak jak Cesarz nie był książką o Abisynii tylko, tak i Szachinszach nie jest książką o Iranie, o krwawej, straszliwej w swoim okrucieństwie rewolucji islamskiej obalającej równie krwawą, choć elegancką, dyktaturę. Szachinszach nie jest również – i trzeba to powiedzieć wyraźnie – usymbolizowaną opowieścią o Polsce lat siedemdziesiątych. Lektura „realistyczna” i lektura „symboliczna” ostatniej książki Kapuścińskiego są równie fałszywe. Ktoś, kto szuka w niej źródeł wiedzy o Iranie i wytłumaczenia tego, co się tam stało, poczuje się zawiedziony i oszukany. Pojawiające się bowiem raz po raz analogie sprawią, że znajdzie w opowieści o państwie Rezy Pahlavi natrętną tendencję, poczuje, ze fakty są jakby „naginane”, że wszystkie mechanizmy rewolucji islamskiej są uproszczone. Że w podobny sposób można by napisać o rewolucji z 1789 roku, albo o Wiośnie Ludów, albo o Rewolucji Październikowej. Ktoś inny, doszukujący się w Szachinszachu drugiego dna, historii „z kluczem”, a więc ktoś, kto podąża tropem stylistyki i poetyki Cesarza – powie w końcu: czy Kapuściński nie mógł tego wszystkiego powiedzieć w p r o s t ? Przecież to, co powiedział w Szachinszachu o Polsce lat siedemdziesiątych, zostało niedawno całkiem napisane. Ostrzej. Drapieżniej. Bardziej bezwzględnie.

Lecz powtarzam, to nie jest książka o Iranie ani książka o Polsce. Żeglarz Izmael zatrzymuje się w środku ziemskiego oceanu i spogląda na drogę, którą przebył. Nie, już nie wierzy w białe wieloryby. To, co widział, pozwala mu mieć już pewność, że kolejne uderzenie wiatru popchnie go w miejsca, które już zna. Że za widnokręgiem będzie ten sam ocean – głów, rąk, nóg. Morze krzyku, morze słów. Ten sam strach i taka sama radość ze zwycięstwa. Ludzie wszędzie boją się i cieszą tak samo. „Jakże mi te siedziby komitetów irańskich przypominały to, co widziałem w Boliwii i w Mozambiku, w Sudanie i w Beninie. Ale jedno było niezmienne, niezniszczalne, boję się powiedzieć – wieczne: bezradność.(…) Ale po kilku latach nastąpi przewrót, człowiek, którego już znamy – odejdzie, na jego miejsce przyjdzie inny, zacznie szukać papieru i ołówka. Ta sama albo inna kobieta będzie czekać zamieniona w kamień. Ktoś pożyczy swego pióra. Wyższy będzie zajęty dyskusją. Wszyscy oni, tak jak ich poprzednicy, zaczną znowu poruszać się w zaklętym kręgu bezradności.”

Szachinszach to najbardziej chyba autobiograficzna książka Kapuścińskiego. Ten autobiografizm przejawia się w niej w formie niemal przezroczystej, ale mimo to dominuje nad faktograficzną relacją, nad publicystycznymi diagnozami. Autobiograficzne jest poczucie zmęczenia, autobiograficzny jest spokojny, niemal zimny dystans do tego, co się widzi i słyszy. Autobiograficzne jest wreszcie przekonanie, że nie stanie się nic, czego nie dałoby się przewidzieć. Rewolucja to błysk, krzyk, tupot nóg, strzelanina. Ale rewolucja osadzona jest w perspektywie długiego, historycznego trwania, jest punktem na wolno obracającym się kole. I jeśli tak się na nią spogląda, dostrzec można zapewne wszystko, czego nie zmieni dekret rewolucyjnego komitetu ani grupa młodych brodatych ludzi z nożami i pistoletami automatycznymi. Wybuch rewolucji można odwlec, bo można powstrzymać krzyk. Ale wybuchu rewolucji nie można uniknąć, jeśli rewolucja już dojrzała.

Można odwlekać śmierć rewolucji, bo nogi odchodzące z placu, gdzie trwa kolejny wiec, można zawrócić. Ale śmierci rewolucji nie można uniknąć, jeśli rewolucja umarła w ludziach: „Spójrzcie na ludzi, kiedy uczestniczą w buncie. Są pobudzeni, przejęci, gotowi do poświęceń. W tym momencie żyją w świecie monotematycznym, ograniczonym tylko do jednej myśli – pragną osiągnąć pożądany cel. Wszystko będzie mu podporządkowane, wszelka niedogodność stanie się łatwa do zniesienia, żadna ofiara nie jest zbyt wielka. (…) Ale przychodzi chwila, kiedy nastrój gaśnie i wszystko się kończy. Jeszcze odruchowo, z nawyku powtarzamy gesty i słowa, jeszcze chcemy, żeby było tak, jak wczoraj, ale już wiemy – i to odkrycie napawa nas przerażeniem – że to wczoraj więcej się nie powtórzy. Rozglądamy się wokoło i dokonujemy nowego odkrycia – ci, którzy byli z nami, też stali się inni, też coś w nich zgasło, coś się wypaliło”

Stan euforii można przedłużać. Manifestacja, barykada, wiec, egzekucja – to wszystko przyciąga tłumy i na chwilę bodaj czyni z nich znowu rewolucyjna wspólnotę. Ale manifestacja się kończy, barykadę trzeba rozebrać, aby mogły przejechać ciężarówki. Skazaniec podziurawiony kulami, oddany jest rodzinie, by mogła go spokojnie pogrzebać. Ludzie się rozchodzą. Po to, aby przyszli znowu, rewolucja musi zachowywać swoją teatralność – choć jeszcze niedawno walczyła z teatrem tyrana. Musi rozlewać się coraz szerzej. Musi mieć swoich kontrrewolucjonistów, musi prowadzić czystki, musi znaleźć dysydentów, liberałów, frakcjonistów. Z rewolucją nie mogą się zgadzać wszyscy, gdyż nie byłaby ona rewolucją, ale urządzaniem Państwa Słońca.

Tłum może rewolucję rozpocząć, ale sens jej nadają pojedynczy ludzie. To, o czym myślą. To, o czym myśleć nie mogą. To, co robią, a czego robić nie chcą. Wtedy, gdy nie są już anonimowym tłumem. Kiedy mają swoje imiona, nazwiska, swoje żony matki i dzieci.

Książka Kapuścińskiego jest książką o narodzinach i śmierci – zarówno tyranii, jak i rewolucji. Jest studium psychologicznym jednostki i tłumu, władcy i poddanego, policjanta i demonstranta. Kapuściński operuje w niej narracją filmową: widać płynące zewsząd tłumy, słychać krzyk, ale nie wiadomo jeszcze, czy jest to krzyk „za”, czy „przeciw”. Widać wojsko, które strzela do manifestantów, widać, że jacyś ludzie biją innych, ale jeszcze nie wiadomo, kim są bijący i bici.

A zaraz potem to wszystko zaczyna się napełniać, zagęszczać konkretem, następują teraz wielkie zbliżenia. Twarz, apel, ulotka, artykuł wstępny w rządowej prasie. Twarz szacha, twarz imama. Szept ludzi, którzy zbierają się w górach i słuchają głosu Chomeiniego nagranego na magnetofonowej kasecie. Pewien człowiek opowiada o sobie. Dwaj wartownicy marzną pod ambasadą amerykańską, gdzie trzymani są zakładnicy. Sprzedawca orzeszków ziemnych. Sprzedawca dywanów. Szach na nartach. Stary człowiek w pustym pokoju z balkonem wychodzącym na plac, w mieście Quom, siedzi w bezruchu oparty o ścianę. Najprawdopodobniej drzemie, jest stary, zawsze był stary i dlatego uważają go za Dwunastego Imama, który zniknął. Z uniwersytetu wyjeżdża karetka z poranionymi kobietami.

Ale ten konkret, który nagle zastępuje wielkie plany, morza głów, tłum płynący ulicami, ten konkret jest poszarpany, to są fragmenty, strzępy, obrazki, „dagerotypy” zżółkłe i niewyraźne. Można je tasować, przekładać. Można tę opowieść zacząć z dowolnego punktu i w dowolnym miejscu przerwać. Gdzie jest całość? Gdzie jest spoiwo do tego wszystkiego, co się dzieje? W tym tłumie na ulicach? W innym konkrecie?

W Cesarzu Kapuściński budował historię Króla Królów i jego ludu z opowieści byłych dworaków. W ostatniej jego książce historia szacha jest jeszcze bardziej poszarpana. To już tylko parę starych fotografii, trochę książek, parę kaset z nagraniami głosów ludzkich, spacery po Teheranie, kilka scenek na bazarze i koło meczetów, w siedzibach komitetów rewolucyjnych, własne pośpieszne notatki, nie bardzo już wiadomo jak datowane.

I to wystarcza. W tej książce nie ma ani śladu mentorstwa. Nie wiem nawet, czy jest fascynacja rewolucją. W tej książce po prostu ludzie robią to, co uważają za słuszne i sprawiedliwe. Obalają pomniki i stawiają nowe. Kiedy się nimi znudzą albo kiedy zaczną one budzić gniew – znów burzą. Walczą i są zwalczani. Kapuściński nie udaje, że pojął, zrozumiał, że wniknął w sens tej kultury. Jest inny niż ludzie wokół niego. Jest obcy. I on, i oni mają do tego prawo. Pisze: „Próbuję ich zrozumieć, ale coraz to natrafiam na ciemny obszar, po którym zaczynam błądzić. Mają inny stosunek do życia i do śmierci”.

Ten dystans, różnica między przybyszem z Europy i teherańską ulicą t e r a z jest tej książce potrzebna. Ona ją żywi nawet, bo żywi islamską rewolucję. Ona bowiem pozwala przybyszowi patrzeć inaczej – w głąb siebie, w sens tego, co ludzkie, a nie w to, co perskie, polskie, etiopskie, nikaraguańskie. Nowy Rok chrześcijański spędzony na zimnej ulicy Teheranu. Ta scena jest bodaj najbardziej przejmująca w całej książce. Oto miasto, ulica, skulony sprzedawca orzeszków. Oto zziębnięty wartownik na progu amerykańskiej ambasady stają się punktami na planecie, majestatycznie dobiegającej kresu swej rocznej drogi. Zamyka się coś, i coś się zaczyna. Tu i tam, i wszędzie, gdzie są ludzie. Albo z sylwestrowymi kotylionami, albo z granatem i pistoletem automatycznym.

Wokół tego punktu i tamtego punktu jest milcząca ciemność. Izmael, w środku oceanu, dostrzega już, że ciemności nie da się przeniknąć. Im bardziej jest zmęczony, im więcej wie – tym lepiej zna ciemność i przestaje się jej bać. To nie jest ciemność zalegająca w duszy tłumu: tłum nie ma duszy. To jest w człowieku. W nim, we mnie, w tobie. Dlatego coraz mniej wiadomo o pojedynczym człowieku, który teraz jest, chucha w ręce zziębnięte na metalu pistoletu zwisającego na brzuchu. „Na całym świecie, o każdej godzinie, na milionach ekranów widzimy nieskończoną liczbę ludzi, którzy coś do nas mówią, o czymś przekonują, robią gesty i miny, zapalają się, uśmiechają, kiwają głowami, pokazują palcami, a my nie wiemy, o co chodzi, czego od nas chcą, do czego wzywają. Jakby to byli przybysze z odległej planety, jakaś wielka armia reklamowych naganiaczy z Wenus czy z Marsa, a przecież to nasi pobratymcy, cząstka tego samego rodzaju, te same kości, ta sama krew, też poruszają ustami, też słychać głos, a nie możemy porozumieć się ani na jotę. W jakim języku będzie się toczyć uniwersalny dialog ludzkości?

Szachinszach to książka napisana z takiej właśnie perspektywy: ludzkości, historii, człowieczeństwa, a nie historii obywatela pewnego państwa. Kapuściński mówi o prawach, mechanizmach, regułach, które są lub mogą być powszechne w każdym miejscu planety. Mówi to jako ktoś z rodziny człowieczej, ktoś odczuwający, jak ta wielka człowiecza rodzina powoli się rozpada na miliardy pojedynczych istnień i przestaje czegoś chcieć, czegoś nienawidzić jako c a ł o ś ć.

I jeszcze jedno: jest to książka pisana, myślana, książka czytana – jak mówi jej autor – kiedy siedzimy przy dogasającym ognisku. Przy płomieniu, który jest już tylko p o m n i k i e m p ł o m i e n i a. Już nie grzeje ani nie zapala. Raczej każe ludziom grzać i zapalać samego siebie. Jeszcze tłumy wypływają na ulicę, ale każdy, kto szedł z nimi, bo coś mu jeszcze raz kazało pójść, choćby po to, by nie roztopić się w nijakości – pytał: Co dalej? Jak długo tu będziemy się zbierać? Na jak długo starczy nam sił, by ogrzewać płomień?

Być może Izmael błądzi w swoim zmęczeniu, być może jego wiedza, która pcha go ku lądom pozornie tylko nieznanym, jest paraliżująca. Czy jest coś straszniejszego niż widzieć w przyszłości tylko to co już się kiedyś widziało, co się kiedyś przeżyło?

Ale czy ktoś może dowieść, że przyszłość jest czymś innym? Jeszcze wierzą w to brodaci chłopcy w zielonych kurtkach, gnający na oślep przez przerażającą ich swoją zwyczajną obojętnością ulicę Teheranu, Addis Abeby albo innego dowolnego miasta. Nie bardzo jednak wiadomo, w co wierzy zziębnięty sprzedawca orzeszków, kobieta piekąca chleb, albo Razak Naderi, który właśnie uzbierał znowu dość pieniędzy, by zawieść je swojej matce.

Można zaledwie podejrzewać, że sprzedawca dywanów, który rozmawia z Kapuścińskim w ostatniej scenie książki, wierzy, iż ptak z dywanu unosi się czasami, jak z martwej łąki, zastyga nad leżącym na dywanie człowiekiem. Jest coraz wyżej i wyżej, a ów człowiek zapomina o upale, dręczącym go pragnieniu i o zbliżającej się z wolna śmierci.

Ptak wzbija się w martwe niebo. W martwy płomień.

„Nowe Książki” nr 3, 1982