źródło: „Nowe Książki” nr 3
data publikacji: 1977-03-01
——————————————————————–
Jak meteor ukazał się i zniknął „nowy” Kapuściński, a wszelkie recenzje są oczywiście spóźnione i nie służą informacji, bo po co informować o książce, której już nikt nigdzie nie dostanie. Zapewne nawet trudno ją prywatnie wypożyczyć.
Niemniej nie możemy tej małej książeczki nie dostrzec i przejść obok niej obojętnie. Już nawet nie z uwagi na osobę autora, słusznie uważanego za jednego z naszych najlepszych reportażystów i nie z uwagi na bezsprzeczne piękno prozy Kapuścińskiego, ale z uwagi na jej temat. Jeszcze dzień życia to zapiski rep[sortera relacjonującego dla centrali PAP w Warszawie przebieg wojny wyzwoleńczej w Angoli. Wojny, której tak jak Kapuściński, nie obserwował żaden dziennikarz, a jednocześnie wojny, która stała się jednym z najważniejszych wydarzeń politycznych ostatniego dziesięciolecia o znaczeniu wybiegającym daleko poza kontynent afrykański i zapewne poza lata siedemdziesiąte.
Nieczęsto udaje się nam obserwować historię tak jak się ona naprawdę rodzi – – a więc bez patosu, bohaterstwa, bez wzniosłości i bez genialnych wodzów, którzy w opisach pochwalnych potrafili wszystko przewidzieć, zaplanować, zrozumieć, wykorzystać każdą szansę i zapobiec każdemu złu. Starsi i bardziej doświadczeni wiedzą z własnych przeżyć, że historia tak naprawdę rodzi się w bólu, w chaosie, a składa się z setek i tysięcy obrazków, fragmentów, osobistych tragedii i często tragikomedii. Taka jest właśnie prawdziwa historia wszędzie i taka zostaje zanotowana w dziełach najlepszych, najprawdziwszych, najbardziej wartościowych. W taki też sposób zanotował Kapuściński przebieg wojny angolańskiej. Śmiem myśleć, że notatki te będą kiedyś jednym z ważniejszych materiałów do zrozumienia tego, co w 1975 r. wydarzyło się w Angoli. Sądzę też, że w ogóle wydarzenia te nie miały lepszego kronikarza i lepszego mieć nie mogły. Gdzież bowiem można znaleźć pisarza takiej miary – zaangażowanego uczuciowo po stronie lewicy, wprowadzonego w angolańskie stosunki, władającego potrzebnymi językami, zaprzyjaźnionego z przywódcami angolańskiej rewolucji, a wreszcie świadomego marksistę. Tych wszystkich cech znaleźć w jednym człowieku niemal niepodobna, a wszystkie one niezbędne były do sumiennego i rozumnego relacjonowania wojny w Angoli. I cechy te skupiły się właśnie w Kapuścińskim. Jestem pewien, że nie tylko w Polsce, ale w ogóle niepodobna było znaleźć kogoś lepiej przygotowanego do tego, by stać się kronikarzem czy też reporterem wydarzeń, które doprowadziły do powstania wolnej Angoli.
Wszystkie swoje przewagi Kapuściński wykorzystał bezbłędnie. Przekazał nam relację niemal artystyczną, a jednocześnie wierną, pasjonującą, a wypraną z nieznośnego i najczęściej fałszywego patosu. Wędrujemy więc wraz z nim po bezkresnych obszarach wyludnionego kraju i jego oczami patrzymy jak w strachu, w męce, w rozgardiaszu, wśród ustawicznych nieporozumień i niekończących się tragedii rodzi się nowy kraj, nowe społeczeństwo i jak ze zdezorientowanych, łaknących życia, radości i miłości chłopców i dziewcząt wyrastają bojownicy.
A dzieje się to wszystko w atmosferze niewiarygodnego zamętu, wśród ustawicznych spięć i przy niekończącej się konfrontacji spraw małych i najmniejszych z wielkimi i największymi. Stara kobieta nie ucieka, gdyż musi piec chleb tak, jak robiła to przez dziesiątki lat. Teraz piecze chleb dla żołnierzy rewolucji, ale robi to nie z miłości do nich, do nowego, do tego co nadchodzi. Robi to, bo wie, że po prostu ludzi nie można zostawić bez chleba bez względu na to, czy są źli czy dobrzy, wywrotowcy czy konserwatyści. Do starej kobiety powraca jej syn. Porzucił bezpieczne schronienie i on, Portugalczyk przybywa do miasta, z którego Portugalczycy już uciekli, do miasta wyzwolonego. Teraz oboje wypiekają chleb dla żołnierzy walczących o niepodległość Angoli.
Takich ludzi tragicznie, czasami tragikomicznie wplątanych w wielkie wydarzenia jest na kartkach książki Kapuścińskiego wielu. Jest piękna dziewczyna, która nie będzie już niczyją dziewczyną, gdyż musi zginąć. Jest zastraszony handlarz diamentów, który nie chce, czy też nie umie porzucić śmiertelnie chorej żony. Są zawadiaccy dowódcy, którzy ani na moment nie zbliżają się do linii frontu i utrudzeni żołnierze, którzy z tego frontu nie mogą odejść. Jest to bowiem książka o rzeczywistości nie o rewolucji i nie o wojnie wyzwoleńczej, a o ludziach, którzy wcale nie czują tchnienia historii, a czują po prostu strach, męczenie, głód, senność, ból i nostalgię. Nie zdają sobie jasno sprawy, że z tego ich cierpienia już jutro zakiełkuje coś nowego i tam w Angoli i w całej Afryce południowej i w ogóle na świecie. O tym wszystkim wiemy my, czytelnicy. Sam autor nie wspomina o tym ani słowem. Ta przyszłość – i to niezbyt odległa od opisywanych dni – tkwi jedynie w podtekście.
Pisarz niższej rangi niż Kapuściński nie mógłby się oprzeć pokusie. Nie mógłby nie wspominać o tym jutrze, o zwycięstwie, o celach wojny. Nie mógłby dodać swoim bohaterom chociażby szczypty patosu. Nie pominąłby okazji, by nie zaagitować, nie wykazać słuszności sprawy, za która trzeba cierpieć, walczyć, umierać. Kapuściński wiedział, że byłyby to wszystko słowa zbędne, zdania natrętne i akapity napuszone. Jego talent, wiedza i doświadczenie nauczyły go, że w takim natręctwie będącym nieomylnym symptomem małości i niepewności, to co wielkie musi maleć, a przecież widział i przeżył w Angoli rzeczy zbyt wielkie i zbyt piękne, by je pomniejszać.
I nie pomniejszył nic. Pokazał nam wojnę angolańską w takich wymiarach, w jakich się ta wojna rozgrywała. Pokazał ją tragiczną i wielką, poplątaną i zagubioną, a w sumie zwycięską. Jeszcze dzień życia jest czymś znacznie więcej niż reportażem. Jest realistyczną i prawdziwą, a jednocześnie artystyczną wizją wojny wyzwoleńczej. Książki tej, a właściwie z uwagi na jej rozmiary książeczki, nie podobna czytać bez wzruszenia i trudno powiedzieć, czy wzruszają nas losy jej bohaterów, czy szczerość narratora, czy wreszcie piękno języka, choć sądzę, że wszystkie te trzy elementy razem zmuszają nas do zadumy.
Nie ma najmniejszej potrzeby rozwodzić się nad takim autorem jak Kapuściński, jako że sława jego jest wystarczająco rozprzestrzeniona i ugruntowana. To nakłaniałoby mnie do zakończenia tej nie tyle recenzji, ile refleksji, notowanych w chwilę po odłożeniu przeczytanej książki – i tak bym uczynił, gdyby nie jeszcze jeden szczególny element, którego zwykły czytelnik już nie wyczuje z taką łatwością, jak ja profesjonalista i wieloletni korespondent. Mam na myśli te fragmenty książki, w których Kapuściński opisuje jak czeka przy dalekopisie na połączenie z Warszawą, z centralą PAP, jak wymienia uwagi z kimś, siedzącym przy podobnym dalekopisie w dalekiej Europie, jak dopomina się o kilka słów, kilka uwag, walczy o jakieś polecenia czy pozwolenia. Oczywiście dla narracji poświęconej wojnie sprawa ta ma niewielkie, całkiem drugorzędne znaczenie. Przecież nie od połączenia dalekopisowego z dalekim europejskim miastem zależeć będą losy walk wokół Luandy. A jednak bez tych „wstawek” nie byłoby niepowtarzalnej atmosfery książki. Kapuściński bowiem pisze i o sobie, i o swojej tęsknocie, swoim strachu i swoim zaangażowaniu. Cała książka jest taka, jaka jest, czyli znakomita właśnie dlatego, że autor jest jednym z aktorów opisywanych przez niego wypadków. Powiedziałem już poprzednio, że nie jest chwalcą, a teraz mogę jeszcze dodać, że jest jednym z nich, jednym z walczących i cierpiących. I w takim właśnie ujęciu można ze spokojem i całą odpowiedzialnością powiedzieć, że jest to książka naprawdę zaangażowana w pełnym tego słowa znaczeniu. A warto to szczególnie podkreślić, gdyż słowo to w odniesieniu do literatury i publicystyki znacznie się u nas zdewaluowało. Wszystkim, którzy go właśnie tak często i tak chętnie używają, doradzałbym uważne przeczytanie książki Kapuścińskiego.
W chwili, gdy piszę te słowa, Rysio Kapuściński jest z powrotem w Afryce i zbiera materiały do nowych reportaży i kolejnych książek. Nie wątpię, że będą tak samo znakomite i tak samo prawdziwie zaangażowane, jak wszystko to, co do tej pory napisał. Czy nie pisze jednak zbyt wiele? Czy nie angażuje się zbyt gorąco? Czy długo można palić się tak jasnym, tak żywym płomieniem? Chciałbym, by te słowa przeczytał, gdyż ja sam będę przez nadchodzące lata zbyt daleko, by mu je osobiście przekazać. Dobrze by było, gdyby zrozumiał, że jest jedynym, który tak „poloneza wodzi” i gdyby z tej właśnie swojej szczególnej i wyjątkowej sytuacji wyciągnął wnioski tak dobrze znane wszystkim z kręgu jego przyjaciół.