„Heban”, odcinek 5 „Serce kobry”

Autor: Ryszard Kapuściński
data publikacji: 1998-01-01
——————————————————————–

Z tego nastroju uniesienia i ekstazy szybko sprowadziły nas na ziemię realia i zagadki naszej drogi. Pierwsze, najważniejsze pytanie: którędy jechać? Bo oto, kiedy znaleźliśmy się na wielkiej równinie, nasz szeroki dotąd szlak zaczął się nagle rozwidlać, rozgałęziać w kilka wyglądających identycznie polnych dróg idących jednak w zupełnie różnych kierunkach. I żadnego drogowskazu, napisu, strzałki. Gładka jak stół, porośnięta wysoką trawą równina, bez gór i rzek, bez naturalnych punktów i znaków, tylko z tą nie kończącą się, coraz bardziej nieczytelną, splątaną, zagmatwaną siatką polnych dróg.

Nie było tu nawet skrzyżowań, tylko co kilka kilometrów, a czasem nawet co kilkaset metrów, nowe i nowe rozgwiazdy, sploty i węzły, z których podobne do siebie odnogi chaotycznie rozchodziły się w najprzeróżniejszych kierunkach.

Spytałem Greka, co robić, ale on, rozglądając się niepewnie, odpowiedział mi tym samym pytaniem. Długo jechaliśmy na chybił trafił, wybierając te drogi, które zdawały się prowadzić na zachód (a więc do Jeziora Wiktorii), ale wystarczyło przejechać kilka kilometrów, kiedy nagle, bez żadnego powodu, wybrana odnoga zaczynała skręcać, w nie wiadomo jakim kierunku. Zupełnie zagubiony, zatrzymywałem wóz, zastanawiając się – którędy teraz? – tym bardziej że nie mieliśmy ani dokładnej mapy, ani nawet kompasu.

Wkrótce też pojawiła się nowa trudność, bo przyszło południe, czas największego upału, kiedy świat pogrąża się w martwocie i w ciszy. O tej porze zwierzyna chroni się w cieniu drzew. Ale stada bawołów nie mają gdzie się ukryć. Są zbyt wielkie, zbyt liczne. Każde z nich może liczyć tysiąc sztuk. Takie stado w godzinie największego upału po prostu nieruchomieje, zamiera. I to na przykład zamiera właśnie na drodze, którą chcemy jechać. Zbliżamy się: przed nami stoi tysiąc ciemnych, granitowych posągów, mocno osadzonych w ziemi, skamieniałych.

Potężna siła drzemie w tym stadzie, potężna i jeżeli eksploduje gdzieś przy nas – śmiertelna. To siła górskiej lawiny, tyle że rozpalonej, oszalałej, napędzanej spienioną krwią. Bernhard Grzimek opowiada, jak latając małym samolotem, miesiącami śledził w Serengeti zachowanie bawołów. Samotny bawół w ogóle nie reagował na warkot pikującego samolotu: spokojnie pasł się dalej. Inaczej było, kiedy Grzimek nadlatywał nad duże stado. Wystarczyło, że znalazł się w nim jakiś nadwrażliwiec, jakiś histeryk i mimoza, który na dźwięk motoru zaczął się rzucać, chciał uciekać. Całe stado natychmiast wpadało w panikę i przerażone ruszało przed siebie.

A tu stoi przede mną takie właśnie stado. Co robić? Zatrzymać się i stać? Stać – jak długo? Zawrócić? Już za późno: boję się zawrócić, bo może rzucą się za nami. To piekielnie szybkie, zaciekłe i wytrwałe zwierzęta. Robię znak krzyża i wolno, wolno, na pierwszym biegu, na półsprzęgle, wjeżdżam w stado. Jest ono wielkie, ciągnie się prawie po horyzont. Obserwuję byki, które są na czele. Te, które stoją na drodze samochodu, zaczynają ospale, z namysłem usuwać się na tyle, aby wóz mógł jechać. Przy czym nie usuwają się nawet na centymetr więcej, niż jest to konieczne, i land rover cały czas szoruje o ich boki. Jestem cały mokry. To jest tak, jakby się jechało zaminowaną drogą. Kątem oka spoglądam na Leo. Ma zamknięte oczy. Metr po metrze, metr po metrze. Całe stado stoi w milczeniu. Nieruchome. Setki par oczu w masywnych łbach. Te oczy zawilgłe, tępe, bez wyrazu. Trwa ten przejazd długo, ta przeprawa zda się nie mieć końca, ale wreszcie jesteśmy znowu na bezpiecznym brzegu – stado zostało w tyle, jego mocna, ciemna plama na tle zielonej powierzchni Serengeti staje się mniejsza i mniejsza.

***

Im bardziej mijał czas, im dalej jechaliśmy, krążąc i błądząc, tym większy czułem niepokój. Od rana nie spotkaliśmy żadnych ludzi. Nie natrafiliśmy też ani na szosę, ani bodaj na jakiś drogowskaz. Upał był przerażający, nasilał się z każdą minutą, jakby trasa, czy nawet wszystkie możliwe trasy, prowadziła prosto w słońce i jakbyśmy jadąc nieuchronnie zbliżali się do momentu, w którym spłoniemy jako ofiary złożone na jego ołtarzu. Rozpalone powietrze zaczęło drgać i falować. Wszystko stawało się płynne, każdy obraz poruszony i rozmyty jak na nieostrym filmie. Horyzont oddalił się i zatarł, jakby podlegał oceanicznemu prawu przypływów i odpływów. Szare, zakurzone parasole akacjowców poruszały się rytmicznie i zmieniały miejsce – zdawało się, że niosą je jacyś obłąkańcy, którzy snują się tu, nie wiedząc, gdzie się podziać.

Ale najgorsze było to, że drgnęła i zaczęła się poruszać owa pogmatwana siatka dróg, która od kilku godzin trzymała nas w swojej zdradliwej i duszącej matni. Widziałem, jak ta sieć, cała ta zawiła geometria, której co prawda nie umiałem rozszyfrować, ale która była jakimś stałym nieruchomym elementem na powierzchni sawanny, teraz sama szamoce się i dryfuje. Dokąd dryfuje? Dokąd ciągnie nas uwikłanych i miotających się w jej splotach? Gdzieś sunęliśmy, Leo, samochód i ja, nasze drogi, sawanna, bawoły i słońce, w jakąś nieznaną, świecącą, rozjarzoną przestrzeń.

Nagle zgasł silnik i samochód gwałtownie stanął. To Leo, widząc, że coś się ze mną dzieje, przekręcił kluczyk w stacyjce. – Daj – powiedział – poprowadzę dalej. Jechaliśmy tak, aż zelżał upał i wtedy zobaczyliśmy daleko dwie afrykańskie chatki. Podjechaliśmy. Były to puste domki, bez drzwi i okien. We wnętrzu stały drewniane prycze. Domki te najwyraźniej nie należały do nikogo, miały po prostu służyć przygodnym podróżnikom.

Nie wiem, jak znalazłem się na pryczy. Byłem ledwie żywy. Słońce szumiało mi w głowie. Żeby opanować senność, zapaliłem papierosa. Nie smakował mi. Chciałem go zgasić i kiedy odruchowo spojrzałem na moją rękę kierującą się w stronę podłogi, zobaczyłem, że chciałem go zgasić na głowie leżącego pod pryczą węża.

Zamarłem. Zdrętwiałem do tego stopnia, że zamiast szybko cofnąć rękę z żarzącym się papierosem, trzymałem ją nadal nad głową węża. W końcu jednak zdałem sobie sprawę z sytuacji: byłem więźniem śmiercionośnego gada. Wiedziałem jedno: nie ma mowy, żeby się ruszyć. Rzuci się i ugryzie. Była to kobra egipska, szarożółta, leżała na glinianej podłodze zwinięta w regularny kłębek. Jej jad szybko przynosi śmierć, a w naszej sytuacji – bez żadnych leków, w miejscu, z którego do szpitala mógł być dzień drogi – byłaby to śmierć niechybna. Być może w tym momencie kobra znajdowała się w stanie jakiejś katalepsji (podobno typowy dla tych gadów stan bezczucia i letargu), bo nie ruszała się, leżała nieruchomo. Boże Święty, co robić? – myślałem gorączkowo, zupełnie już oprzytomniały.

– Leo – szepnąłem głośno – Leo, wąż! Leo był wewnątrz wozu, właśnie wyjmował bagaże. Milczeliśmy, nie wiedząc, jak postąpić, a nie było czasu, bo jeśli kobra przebudzi się z katalepsji, zaraz rzuci się do ataku. Ponieważ nie mieliśmy żadnej broni, żadnej maczety, nic, postanowiliśmy, że Leo zdejmie z wozu jeden kanister i będziemy nim próbować zadusić kobrę. Był to pomysł ryzykowny, ale zaskoczeni tą nieoczekiwaną sytuacją nie umieliśmy nic innego wymyślić. Coś trzeba było robić. Nasza bezczynność dawała inicjatywę kobrze.

Mieliśmy ze sobą kanistry z angielskiego demobilu, duże, o mocnych, wystających kantach. Leo, który był potężnym mężczyzną, wziął jeden z nich i zaczął skradać się do chatki. Kobra nic, leżała nieruchomo. Leo trzymając za uchwyty kanister, uniósł go w górę i czekał. Stojąc tak, obliczał, przymierzał, celował. Leżałem nieruchomo na pryczy, napięty, gotowy. I wtedy, nagle, w sekundzie Leo, trzymając przed sobą kanister, rzucił się całym ciężarem na węża. W tym momencie ja z kolei przygniotłem kolegę swoim ciałem. Były to sekundy, w których ważyło się nasze życie – wiedzieliśmy o tym. Ale właściwie pomyśleliśmy o tym później, bo w momencie, kiedy kanister, Leo i ja runęliśmy na węża – wnętrze chatki zamieniło się w piekło.

Nigdy nie przypuszczałem, że w jakimś stworzeniu może być tyle siły. Tyle strasznej, monstrualnej, kosmicznej siły. Sądziłem, że krawędź kanistra przetnie węża łatwo, ale gdzie tam! Szybko uświadomiłem sobie, że mamy pod spodem nie węża, ale stalową, rozedrganą, rozwibrowaną sprężynę, której ani złamać, ani skruszyć nie sposób. Kobra rzucała się i biła w podłogę z taką rozszalałą wściekłością i furią, że wewnątrz lepianki zrobiło się ciemno od kurzu. Biła ogonem z taką energią i siłą, że gliniana podłoga kruszyła się i rozpryskiwała, oślepiając nas tumanami pyłu. W pewnym momencie pomyślałem ze zgrozą, że nie damy rady, że gad wyślizgnie się nam i obolały, ranny, rozjuszony, zacznie nas kąsać. Jeszcze mocniej przygniotłem kolegę. Ten pojękiwał, leżąc piersiami na kanistrze, nie miał czym oddychać.

Wreszcie, ale trwało to długo, całą wieczność, uderzenia kobry zaczęły tracić impet, wigor, częstotliwość. – Popatrz – odezwał się Leo – krew. W istocie, szczeliną podłogi, przypominającej teraz porozbijane naczynie gliniane, sączyła się powoli wąska strużka krwi. Kobra słabła, słabły też drgania kanistra, które czuliśmy cały czas i którymi dawała nam znać o swoim bólu i nienawiści, drgania trzymające nas w ciągłym przerażeniu i panice. Ale teraz, kiedy było już po wszystkim, kiedy stanęliśmy z Leo na nogi, a kurz w lepiance zaczął rzednąć i opadać i kiedy spojrzałem znowu na tę wsiąkającą szybko strużkę krwi, zamiast zadowolenia i radości, poczułem w sobie pustkę, a nawet więcej – poczułem smutek, że to serce, które leżało na samym dnie piekła, w którym przedziwnym zbiegiem okoliczności byliśmy jeszcze przed chwilą wszyscy, że to serce przestało bić.

***

Nazajutrz trafiliśmy na szeroki, rdzawy, laterytowy szlak, który głębokim łukiem okalał Jezioro Wiktorii. Szlakiem tym, po kilkuset kilometrach jazdy przez zieloną, bujną, dorodną Afrykę, dotarliśmy do granicy Ugandy. Właściwie nie było granicy. Przy drodze stała prosta budka, miała nad drzwiami wypalony na desce napis: „Uganda”. Była pusta i zamknięta. Takie granice, za które przelewa się krew, miały powstać dopiero później.

Pojechaliśmy dalej. Była już noc. Wszystko, co w Europie nazywa się zmierzchem i wieczorem, trwa tu ledwie kilka minut, nawet właściwie nie istnieje. Jest dzień i zaraz potem noc, jakby ktoś jednym przekręceniem kontaktu momentalnie wyłączył prądnicę słońca. Tak, noc jest od razu czarna. W jednej chwili jesteśmy wewnątrz jej najbardziej mrocznego jądra. Jeżeli zastanie nas ona idących przez busz, musimy natychmiast stanąć: nic nie widać, jakby ktoś znienacka wcisnął nam worek na głowę. Tracimy orientację, nie wiemy, gdzie jesteśmy. W takich ciemnościach ludzie rozmawiają ze sobą, zupełnie się nie widząc. Chcą się nawoływać, nie wiedząc, że stoją obok siebie. Ciemność rozdziela i przez to tym bardziej wzmaga pragnienie, aby być razem, w gromadzie, we wspólnocie.

Pierwsze godziny nocy to najbardziej towarzyski czas w Afryce. Nikt nie chce wtedy być sam. Sam? To nieszczęście, to potępienie! Dzieci też nie idą tu spać wcześniej. W krainę snu wkraczamy razem – całą rodziną, klanem, plemieniem.

Jechaliśmy przez Ugandę już uśpioną, niewidoczną za zasłoną nocy. Gdzieś w pobliżu musiało być Jezioro Wiktorii, gdzieś Królestwa Ankole i Toro, pastwiska Mubende, Wodospady Murchinsona. Wszystko to na dnie nocy czarnej jak sadza. Nocy pełnej ciszy. Reflektory samochodu przenikały ciemność głęboko, w ich świetle wirował oszalały rój muszek, gzów i moskitów, które pojawiały się jakby znikąd, przez ułamek sekundy odgrywały na naszych oczach swoją życiową rolę – opętańczy taniec owada – i następnie ginęły bezlitośnie miażdżone przez maskę pędzącego wozu.

Tylko od czasu do czasu w tej jednolitej masie ciemności pojawiała się świetlna oaza, jarząca się z daleka, jarmarczno kolorowa buda: to sklepik hinduski, duka. Znad stosów biszkoptów, paczek herbaty, papierosów i zapałek, znad puszek sardynek i kostek mydła wystaje oświetlona łuną jarzeniówek i lamp głowa właściciela – nieruchomo siedzącego Hindusa, który z cierpliwością i nadzieją oczekuje na spóźnionych klientów. Blask tych sklepików, który jak gdyby pojawiał się i gasł na nasze zawołanie, rozświetlał nam, niby samotne latarnie na pustej ulicy, całą drogę do Kampali.

***

Kampala przygotowywała się do święta. Za kilka dni – 9 października – Uganda miała otrzymać niepodległość. Skomplikowane gry i przetargi toczyły się do ostatniej chwili. Wszystko w polityce wewnętrznej Afryki i jej poszczególnych państw jest zawiłe i poplątane. Bierze się to stąd, że europejscy kolonialiści pod wodzą Bismarcka na konferencji w Berlinie, dzieląc między sobą Afrykę, upchali około dziesięciu tysięcy królestw, federacji i bezpaństwowych, ale samodzielnych związków plemiennych, jakie istniały na tym kontynencie w połowie XIX wieku, w granicach zaledwie czterdziestu kolonii. Tymczasem wiele z tych królestw i związków plemiennych miało za sobą długą historię wzajemnych konfliktów i wojen. I oto, nie pytane o zdanie, znalazły się nagle w obrębie jednej i tej samej kolonii, podlegając tej samej (obcej zresztą) władzy, wspólnemu prawu.

A teraz zaczęła się epoka dekolonizacji. Stare stosunki międzyetniczne, które obca władza tylko zamroziła lub je zwyczajnie ignorowała, nagle odżyły, stały się znowu aktualne. Pojawiła się szansa wyzwolenia, tak, ale wyzwolenia pod takim warunkiem, że wczorajsi przeciwnicy i wrogowie utworzą jedno państwo, którego będą zgodnymi gospodarzami, patriotami i obrońcami. Dawne metropolie kolonialne i przywódcy ruchów wyzwoleńczych Afryki przyjęli zasadę, że jeżeli w jakiejś kolonii wybuchną krwawe konflikty wewnętrzne – terytorium takie nie uzyska niepodległości. Proces dekolonizacji miał dokonywać się – jak to określano – metodami konstytucyjnymi, przy okrągłym stole, bez wielkich politycznych dramatów, przy zachowaniu rzeczy najważniejszych: aby obrót bogactw i towarów między Afryką i Europą odbywał się bez zbytnich zakłóceń.

Sytuacja, w jakiej miał się dokonać skok do królestwa wolności, stawiała wielu Afrykanów wobec trudnego wyboru. Zderzały się w nich bowiem dwie pamięci, dwie lojalności, które prowadziły ze sobą bolesny, trudny do rozstrzygnięcia spór. Z jednej strony była to głęboko zakodowana pamięć historii własnego klanu i plemienia, wiedza o sojusznikach, jakich znajdowały one w potrzebie, i wrogach, jakich należało darzyć nienawiścią, z drugiej zaś, chodziło przecież o to, aby wejść do rodziny niepodległych, nowoczesnych społeczeństw, czego warunkiem było właśnie wyzbycie się wszelkiego etnicznego egoizmu i zaślepienia.

Taki właśnie problem istniał w Ugandzie. W obecnych granicach był to kraj młody, istniejący zaledwie kilkadziesiąt lat. Ale na części jego terytorium znalazły się cztery stare królestwa: Ankole, Buganda, Bunyoro i Toro. Historia ich wzajemnych ansów i konfliktów była tak barwna i bogata jak dzieje walk Celtów z Sasami czy Gibelinów z Gwelfami.

Najsilniejsze z nich było królestwo Bugandy, którego stolica – Mengo – stanowiła jedną z dzielnic Kampali. Mengo jest jednocześnie nazwą wzgórza, na którym stoi pałac królewski. Kampala bowiem, miasto nadzwyczajnej urody, pełne kwiatów, palm, mangowców i poinsecji, położone jest na siedmiu łagodnych, zielonych wzgórzach, z których część schodzi prosto do jeziora.

Kiedyś kolejno na tych wzgórzach stały pałace królewskie: jeżeli umierał król, pozostawiano opuszczony pałac, a nowy budowano na wzgórzu następnym. Chodziło o to, aby zmarłemu nie przeszkadzać w dalszym sprawowaniu władzy, co czynił on nadal, co prawda już z zaświatów. W ten sposób władzę miała cała dynastia, a aktualny król był tylko jej dyżurnym, tymczasowym przedstawicielem.

W 1960 roku, dwa lata przed wyzwoleniem, ludzie nie uważający się za podwładnych króla Bugandy utworzyli partię UPC (Uganda People’s Congress), która wygrała pierwsze wybory. Na jej czele stał młody urzędnik Milton Obote; poznałem go jeszcze w Dar es-Salaam.

Dziennikarze, których oczekiwano w Kampali, mieli mieszkać w barakach stojącego nieco za miastem starego szpitala (nowy – dar królowej Elżbiety – oczekiwał właśnie na otwarcie). Przyjechaliśmy pierwsi, baraki, białe i schludne, stały jeszcze puste. W głównym, frontowym budynku dostałem klucz do pokoju. Leo pojechał na północ zobaczyć Wodospady Murchinsona. Zazdrościłem mu, ale musiałem zostać, żeby zebrać materiał do reportażu. Odnalazłem swój barak, który stał na zboczu, daleko wśród bujnych cynamonowców i tamaryndów. Wejście do mojego pokoju było na końcu długiego korytarza. Postawiłem walizkę i torbę, zamknąłem drzwi. I w tym momencie zobaczyłem, że stojące tam łóżko, stół i szafka unoszą się do góry i wysoko, pod sufitem, zaczynają coraz szybciej wirować.

Straciłem przytomność.