data publikacji: 1998-01-01
——————————————————————–
Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem biały duży ekran, a na jego jasnym tle twarz czarnej dziewczyny. Jej oczy przez moment wpatrywały się we mnie, potem, razem z twarzą, zniknęły. Za chwilę na ekranie pojawiła się głowa Hindusa. Musiał on nachylić się nade mną, bo raptem zobaczyłem ją w zbliżeniu, jakby wielokrotnie powiększoną.
– Dzięki Bogu, żyjesz – usłyszałem. – Ale jesteś chory. Masz malarię. Malarię mózgową.
Natychmiast oprzytomniałem, chciałem nawet usiąść, ale poczułem, że nie mam siły, że leżę zupełnie bezwładnie. Malaria mózgowa (która po angielsku nazywa się cerebral malaria) jest postrachem tropikalnej Afryki. Kiedyś – zawsze kończyła się fatalnie. Ale i teraz jest groźna, a często – śmiertelna. Jadąc tu, pod Arushą mijaliśmy cmentarz jej ofiar, ślad epidemii, która przeszła tamtędy przed kilku laty.
Próbowałem rozejrzeć się wokół siebie. Biały ekran nade mną był sufitem pokoju, w którym leżałem. Znajdowałem się w otwartym właśnie Mulago Hospital jako jeden z jego pierwszych pacjentów. Dziewczyna była pielęgniarką o imieniu Dora, a Hindus – lekarzem, doktorem Patelem. Powiedzieli mi, że dzień wcześniej przywiozła mnie tu karetka pogotowia, którą wezwał Leo. Leo był na północy, obejrzał Wodospady Murchisona i po trzech dniach wrócił do Kampali. Wszedł do mojego pokoju i zobaczył, że leżę nieprzytomny. Pobiegł na portiernię, żeby wezwać pomoc, ale był to właśnie dzień, kiedy ogłoszono niepodległość Ugandy, całe miasto tańczyło, śpiewało, nurzało się w piwie i winie palmowym, pogubiony Leo nie bardzo wiedział, jak interweniować. W końcu sam pojechał do szpitala i sprowadził karetkę. Tak oto znalazłem się tu, w separatce, w której wszystko jeszcze pachniało świeżością, spokojem i ładem.
***
Pierwszym sygnałem nadciągającego ataku malarii jest wewnętrzny niepokój, który zaczynamy odczuwać nagle i bez wyraźnego powodu. Coś się z nami stało, coś niedobrego. Jeżeli wierzymy w duchy – wiemy co: to wszedł w nas zły duch, ktoś rzucił na nas czary. Ten duch obezwładnił nas i przygwoździł. Toteż wkrótce ogarnia nas otępienie, marazm, ociężałość. Wszystko nas drażni. Przede wszystkim drażni światło, nienawidzimy światła. Drażnią nas inni – ich hałaśliwe głosy, ich odrażający zapach, ich szorstki dotyk.
Ale nie mamy dużo czasu na te odrazy i wstręty. Bo szybko, a czasem nagle, bez żadnych wyraźnych znaków ostrzegawczych, przychodzi atak. Jest to nagły, gwałtowny atak zimna. Zimna podbiegunowego, arktycznego. Oto ktoś wziął nas, nagich, rozpalonych w piekle Sahelu i Sahary, i rzucił wprost na lodowatą wyżynę Grenlandii i Spitsbergenu, między śniegi, wichry i zamiecie. Co za wstrząs! Co za szok! W sekundę robi się nam zimno, przeraźliwie, przeszywająco, upiornie zimno. Zaczynamy dygotać, trząść się, szamotać. Od razu czujemy jednak, że nie jest to dygot, jaki znamy z wcześniejszych doświadczeń, ot, kiedy zmarzliśmy zimą na mrozie, lecz że są to miotające nami wibracje i konwulsje, które za chwilę rozerwą nas na strzępy. I żeby jakoś ratować się, zaczynamy błagać o pomoc.
Co przynosi w takich chwilach największą ulgę? Właściwie jedyne, co może nam doraźnie pomóc: że ktoś nas okryje. Ale nie tak, po prostu okryje kocem, derką lub kołdrą. Chodzi o to, żeby to okrycie przygniatało nas swoim ciężarem, żeby zamykało nas w jakiejś ściskającej formie, żeby nas miażdżyło. Właśnie o takiej sytuacji bycia miażdżonym marzymy w tej chwili. Tak chcielibyśmy, żeby przetoczył się nad nami walec drogowy!
Kiedyś miałem silny atak malarii na biednej wsi, gdzie nie było żadnych ciepłych okryć. Chłopi położyli na mnie wieko jakiejś skrzyni i siedzieli na nim cierpliwie, czekając aż minie moje najgorsze dygotanie. Najbardziej biedni są ci, którzy mają atak malarii i nie ma czym ich okryć. Widzimy ich często przy drogach, w buszu lub w lepiankach, jak leżą na ziemi półprzytomni, oblani potem, zamroczeni, a ich ciałami targają rytmiczne fale owych malarycznych konwulsji. Ale nawet otuleni tuzinem kocy, kurtek i płaszczy szczękamy zębami i jęczymy z bólu, ponieważ czujemy, że to zimno nie przychodzi z zewnątrz – na dworze jest czterdziestostopniowy upał! – lecz, że mamy je wewnątrz, w sobie, że te Grenlandie i Spitsbergeny są w nas, że wszystkie kry, tafle i góry lodowe płyną przez nas, przez nasze żyły, mięśnie i kości. I może myśl ta napełniłaby nas lękiem, gdybyśmy byli w stanie zdobyć się jeszcze na wysiłek odczuwania czegokolwiek. Ale myśl owa przychodzi w chwili, kiedy po kilku godzinach szczyt ataku stopniowo mija i zaczynamy bezwładnie zapadać w stan krańcowego wycieńczenia i bezsiły.
***
Atak cierpienia jest nie tylko bólem, ale jak każdy ból – jest też przeżyciem mistycznym. Wchodzimy w świat, o którym jeszcze przed chwilą nic nie wiedzieliśmy, tymczasem on okazał się istnieć obok nas, aż w końcu zawładnął nami, staliśmy się jego częścią: odnajdujemy w sobie jakieś lodowate zapadliska, przepaście i otchłanie, których obecność napełnia nas cierpieniem i strachem. Ale ta chwila odkryć mija, duchy opuszczają nas, wynoszą się i znikają, a to, co zostaje na miejscu, pod górą najdziwaczniejszych okryć, jest naprawdę godne pożałowania.
Człowiek tuż po silnym ataku malarii jest ludzkim strzępem. Leży w kałuży potu, nadal gorączkuje, nie może poruszyć ręką ani nogą. Wszystko go boli, ma zawroty głowy i nudności. Jest wyczerpany, słaby, zwiotczały. Taki człowiek niesiony przez kogoś na rękach sprawia wrażenie, jakby nie miał kości ani mięśni. I minie wiele dni, zanim znowu stanie na nogi.
Co roku malaria nęka w Afryce dziesiątki milionów ludzi, a tam, gdzie grasuje najczęściej – na terenach podmokłych, nisko położonych, bagiennych – zabija co trzecie dziecko. Są różne rodzaje malarii, niektóre, łagodne, przechodzi się jak grypę. Ale nawet one wyniszczają każdego, kto padnie ich ofiarą. Raz – dlatego, że w tym zabójczym klimacie z trudem znosi się najlżejszą niedyspozycję, dwa – ponieważ Afrykanie są często stale niedożywieni, wycieńczeni, głodni. Wielekroć spotykamy tu ludzi sennych, apatycznych, odrętwiałych. Na ulicach, przy drogach, godzinami siedzą albo leżą, nic nie robią. Mówimy do nich, a oni nas nie słyszą, patrzymy na nich, a mamy wrażenie, że nas nie widzą. Nie wiadomo, czy nas lekceważą, czy to leżące bezczynnie lenie i nieroby, czy właśnie męczy ich i dobija przypływ malarii. Nie wiemy, jak się zachować, co o tym myśleć.
***
W szpitalu Mulago leżałem dwa tygodnie. Ataki powracały, ale coraz mniej intensywne i męczące. Robili mi punkcje, dostałem mnóstwo zastrzyków. Codziennie przychodził doktor Patel, badał mnie, mówił, że kiedy wyzdrowieję, pozna mnie ze swoją rodziną. Ma zamożną rodzinę, są właścicielami kilku dużych sklepów w Kampali i na prowincji. Stać ich było, aby wykształcić go w Anglii, skończył medycynę w Londynie. W jaki sposób jego przodkowie znaleźli się w Ugandzie? Jego dziadek i tysiące młodych Hindusów zostało w końcu XIX wieku przywiezionych przez Anglików do Afryki Wschodniej, aby budowali linię kolejową z Mombasy do Kampali.
Był to nowy etap ekspansji kolonialnej – wchodzenie w głąb kontynentu, podbój i opanowanie jego wnętrza. Jeżeli ktoś obejrzy stare mapy Afryki, zwróci uwagę na jedno – zaznaczone są na nich dziesiątki, setki nazw portów, miast i osad położonych wzdłuż linii brzegowych, reszta zaś, cała olbrzymia, niezmierzona reszta, a więc to, co stanowi 99 proc. powierzchni tej części świata, jest niemal czystą, gdzieniegdzie tylko rzadko oznakowaną, białą plamą.
Europejczycy trzymali się wybrzeży, swoich portów, traktierni i statków, niechętnie i sporadycznie zapuszczając się w głąb. Brakowało bowiem dróg, bali się wrogich sobie plemion i tropikalnych chorób – malarii, śpiączki, żółtej febry, trądu. I choć siedzieli na wybrzeżach ponad cztery wieki, cały czas panował wśród nich duch prowizorki, ciasne myślenie o doraźnej korzyści i łatwej zdobyczy. W rezultacie, ich porty były tylko przyssawkami na organizmie Afryki, miejscami wywozu niewolników, złota i kości słoniowej. Wszystko wywieźć, i to jak najmniejszym kosztem. Toteż wiele tych przyczółków Europy przypominało najbiedniejsze dzielnice starego Liverpoolu czy Lizbony. W Luandzie, która należała do Portugalii, przez 400 lat Portugalczycy nie zbudowali studni z wodą pitną ani nie oświetlili ulic latarniami.
Budowanie linii kolejowej do Kampali było już symbolem nowego, bardziej gospodarskiego myślenia w metropoliach kolonialnych. Zwłaszcza w Londynie i w Paryżu. Teraz, kiedy Afryka była już podzielona między państwa Europy, mogły one spokojnie inwestować w tych częściach swoich kolonii, w których gleby były bogate i rodne i dawały obietnicę krociowych dochodów z plantacji kawy, herbaty, bawełny, ananasów, albo – w innych miejscach, z kopalń diamentów, złota czy miedzi. Brakowało jednak środków transportu. Dawny sposób – że tragarze wszystko przenosili na głowach, teraz już nie wystarczał. Trzeba było budować drogi, linie kolejowe i mosty. Tak, ale kto miał to robić? Białego robotnika nie można było sprowadzać: Biały był panem, nie mógł pracować fizycznie. Z początku miejscowy afrykański robotnik także nie wchodził w grę: po prostu nie istniał. Tutejszej ludności nie było czym zachęcić do pracy zarobkowej, gdyż nie znała ona jeszcze pojęcia pieniądza (handel, który odbywał się tam wiekami, miał charakter wymienny, na przykład za niewolników płacono bronią palną, bryłami soli, perkalikami).
Z czasem Anglicy wprowadzili system pracy przymusowej: wódz plemienia miał dostarczyć tylu a tylu ludzi do pracy darmowej. Umieszczano ich w obozach. Miejsca, gdzie na mapie Afryki były duże zagęszczenia tych gułagów, wskazywały, że kolonializm osiedlił się tam na dobre. Nim jednak to nastąpiło, szukano doraźnych rozwiązań. Jednym z nich było sprowadzenie do Afryki Wschodniej tanich robotników z innej kolonii brytyjskiej – z Indii. W ten sposób dziadek doktora Patela znalazł się najpierw w Kenii, a następnie w Ugandzie, w której później osiedlił się na stałe.
***
W czasie jednej ze swoich wizyt doktor opowiedział mi, że kiedy w miarę budowy szlak kolejowy zaczął oddalać się od wybrzeży Oceanu Indyjskiego i wchodził na rozległe obszary porośnięte gęstym buszem, wśród pracujących Hindusów powiało grozą: zaczęły ich atakować lwy.
Lew, który jest w sile wieku, nie gustuje w polowaniach na ludzi. Ma on swoje zwyczaje łowcze, swoje ulubione smaki i kulinarne preferencje. Przepada za mięsem antylop i zebr. Lubi też żyrafę, choć tę trudno mu upolować, bo jest wysoka i duża. Nie gardzi wołowiną, dlatego na noc pasterze zamykają swoje stada krów wewnątrz ogrodzeń, które budują w buszu z kolczastych gałęzi. Takie ogrodzenie – nazywają je goma – nie zawsze jest skuteczną przeszkodą, bo lew to wspaniały skoczek i może przelecieć nad gomą albo zręcznie przejść pod tą zaporą.
Lew poluje nocą, zwykle w stadzie, urządzając podchody i zasadzki. Tuż przed polowaniem następuje w stadzie podział ról. Część, zajmująca się nagonką, napędza swoje osaczone ofiary w paszcze myśliwych. Najbardziej aktywne są lwice, one najczęściej atakują. Samce są pierwsze do ucztowania: żłopią najświeższą krew, zżerają najlepsze kęsy, wylizują tłusty szpik.
Lwy spędzają dzień na przeżuwaniu i trawieniu. Leżą ospałe w cieniu akacjowców. Jeżeli ich nie podrażnić – nie będą atakować. Nawet kiedy się do nich przybliżymy, wstaną i odejdą dalej. Jest to jednak ryzykowny manewr, bo skok tego drapieżnika trwa ułamek sekundy. Kiedyś w drodze przez Serengati trzasnęła nam opona. Odruchowo wyskoczyłem z wozu, żeby ją wymienić. I nagle zorientowałem się, że dookoła, w wysokiej trawie, obok krwawych strzępów antylop leży kilka lwic. Przyglądały się nam, ale się nie ruszyły. Siedzieliśmy z Leo zamknięci w wozie, czekaliśmy, zastanawiając się, co zrobią. Po kwadransie podniosły się i płowe, zgrabne, piękne – spokojnie odeszły w busz.
Kiedy lwy wychodzą na łów, ogłaszają to potężnym rykiem, który niesie się po całej sawannie. Głos ten wprawia zwierzynę w przerażenie i panikę. Te surmy bojowe nie są w stanie poruszyć tylko słoni: słonie nie boją się nikogo. Reszta czmycha, gdzie może, albo stoi sparaliżowana strachem i czeka, aż z ciemności wyłoni się drapieżnik i zada śmiertelny cios.
Lew jest sprawnym i groźnym myśliwym przez około 20 lat. Potem zaczyna się starzeć. Jego mięśnie słabną, jego szybkość maleje, jego skoki są coraz krótsze. Trudno mu dogonić płochliwą antylopę, rączą i czujną zebrę. Chodzi głodny, staje się ciężarem dla stada. To dla niego niebezpieczny moment – stado nie toleruje słabych i chorych, może więc stać się jego ofiarą. Coraz częściej boi się, że młodsze go zagryzą. Stopniowo odłącza się od stada, wlecze się w tyle, w końcu zostaje sam. Doskwiera mu głód, a nie może już dogonić zwierzyny. I wtedy pozostaje mu jedno: polowanie na ludzi. Taki lew nazywa się tu pospolicie – pożeraczem człowieka (man-eater) i staje się postrachem okolicznej ludności. Czai się przy potokach, do których kobiety idą prać bieliznę, przy ścieżkach, kiedy dzieci idą do szkoły (bo głodny poluje również w dzień). Ludzie boją się wychodzić z lepianek, ale on i tam ich atakuje. Jest nieustraszony, bezlitosny i ciągle silny.
***
Takie właśnie lwy, mówił dalej doktor Patel, zaczęły napadać na Hindusów budujących linię kolejową do Kampali. Mieszkali oni w płóciennych namiotach i drapieżniki łatwo rozszarpywały płótno i z gromady śpiących wywlekały coraz to nową ofiarę. Ludzi tych nikt nie ochraniał, nie mieli też broni palnej. Zresztą walka z lwem w ciemnościach afrykańskich nie daje żadnej szansy. Dziadek doktora i jego towarzysze słyszeli nocami krzyki rozszarpywanych ofiar, gdyż lwy bez lęku ucztowały w pobliżu namiotów, a potem, najedzone, znikały w ciemnościach.
***
Doktor zawsze znajdował dla mnie czas i chętnie rozmawiał, tym bardziej że jeszcze kilka dni po ataku nie mogłem czytać, druk rozmazywał mi się, litery pływały, jakby unosiły się i kołysały na niewidocznych falach. Kiedyś pyta mnie: – Widziałeś już dużo słoni? – Och – odpowiadam – setki! – A wiesz – mówi – kiedy dawno temu pojawili się tu Portugalczycy i zaczęli skupować kość słoniową, zwróciło ich uwagę, że Afrykanie nie mają tej kości zbyt dużo. Dlaczego? Przecież kły są materiałem bardzo odpornym i trwałym, więc skoro trudno im upolować żywego słonia – na ogół robili to, wpędzając zwierzę do wykopanego wcześniej dołu – niechże zabiorą kły słoniom, które dawniej padły i leżą nieżywe. Podsunęli tę ideę swoim afrykańskim pośrednikom. Ale w odpowiedzi usłyszeli rzecz zdumiewającą: że martwych słoni nie ma, że nie ma ich cmentarzy. To była zagadka, która zaczęła Portugalczyków intrygować. Jak giną słonie? Gdzie leżą ich szczątki? Gdzie są ich cmentarzyska? Chodziło o kły, o kość słoniową, o wielkie pieniądze, jakie za nią płacono.
To, jak umierają słonie, było sekretem, którego Afrykanie długo strzegli przed Białymi. Słoń jest zwierzęciem świętym i taka też jest jego śmierć. A wszystko, co święte, otacza nieprzenikniona tajemnica. Największy podziw budziło zawsze to, że w świecie zwierząt słoń nie ma wrogów. Nikt nie mógł go pokonać. Mógł umrzeć (dawniej) tylko śmiercią naturalną. Następowała ona zwykle o zmierzchu, kiedy słonie przychodziły do wodopoju. Stawały na brzegu jeziora lub rzeki, każdy daleko zapuszczał trąbę i pił. Ale przychodził dzień, kiedy stary, zmęczony słoń nie mógł już unieść trąby i żeby napić się, musiał coraz dalej wchodzić do jeziora. Jego nogi grzęzły w mule głębiej i głębiej. Jezioro wciągało go do swojego przepastnego wnętrza. Jakiś czas bronił się, szamotał, próbował wydostać się z mułu i cofnąć na brzeg, ale jego własna masa była zbyt wielka, a ssąca siła dna tak paraliżująca, że zwierzę w końcu traciło równowagę, padało i znikało pod wodą na zawsze.
– Otóż tam właśnie – kończył doktor Patel – na dnie naszych jezior, są odwieczne cmentarzyska słoni.