źródło: 6 X 9 nr 1
data publikacji: 1991-01-01
——————————————————————–
Rafał Marszałek: „Kirgiz schodzi z konia” – wspomnienie książki jest świeże, a przecież od jej wydania minęło dwadzieścia lat. Dzisiaj znowu powędrował Pan na Wschód. Czyżby to była danina składana politycznej modzie?
Polityka nie była dla mnie magnesem. Wyróżniłbym trzy zasadnicze motywy tej wielomiesięcznej podróży. Po pierwsze mam się za człowieka Wschodu, bo jestem Poleszukiem urodzonym w Pińsku?
To sprzyja atmosferze. Pański rozmówca ma żonę Poleszuczkę urodzoną w Kobryniu podczas wojny.
Przed wojną w tamtych stronach stacjonowały 86 i 108 pułk piechoty; patronem obu był św. Andrzej Bobola. Całkiem niedawno byłem w Pińsku, przejeżdżałem też przez Kobryń. Miałem osobliwe uczucie obcowania, z czymś znajomym nieznajomym jednocześnie. Kiedyś napiszę książkę o Pińsku, o Polesiu, którego już nie ma. To najpierwotniejsze źródło moich zainteresowań. Drugą przyczyną wyjazdów było konsekwentne zajęcie się problematyką nie-Europy, nierozwiniętych obszarów globu. Już przy „Kirgizie” wybór republik zakaukaskich i środkowoazjatyckich był świadomym wyborem. Konfrontacja Indii, Iranu z rzeczywistością tych krain pomagała dotrzeć do fenomenu Trzeciego Świata. Z tym wiąże się trzeci motyw podjętej obecnie podróży: fascynacja rozpadającymi się strukturami, obserwacja ruchów społecznych, które do rozpadu prowadzą.
Wyjeżdżając zbliżył się Pan do centrum wstrząsów tektonicznych…
Bez wątpienia. To jest doskonale wyczuwalne, tam właściwie wszystko tąpnęło, ale trzeba uświadomić sobie, że obiektem obserwacji nie jest tylko doraźny efekt, jakiś wstrząs widoczny gołym okiem, jakiś fajerwerk. Ważna jest skala czasowa wydarzeń. Pisał o tym w historiozoficznej perspektywie Fernand Braudel.
O długim trwaniu i krótkim trwaniu…
Otóż właśnie. Ja sam przez długie lata z natury reporterskiego fachu nastawiony byłem przede wszystkim na rejestrowanie strony wydarzeniowej. Dzisiaj potrzeba refleksji nad tym, co jest trwalsze, a ukryte: nad trwaniem Rosji, trwaniem stalinizmu, ciągłością pewnych obyczajów i form myślenia. Zachód tego nie rozumie, Z publikacji ostatniej doby (charakterystyczny był np. niedawny artykułów „Times”) można by wyciągnąć wniosek, że wszystko sprowadza się do osoby Gorbaczowa. To jest rozpowszechniony, ale płytki pogląd. Wynika on stąd, że ludzie Zachodu nie znają Rosji ani Związku Radzieckiego. Nie znają też języka. Rzadko poruszają się po tym, wielkim i obcym kraju; a jeśli już jeżdżą, to otoczeni dworem. Ich szansę dotarcia do istoty rzeczy są minimalne.
Żeby jednak nie mistyfikować obrazu przyznajmy. że niektóre prawdy o Rosji leżą na powierzchni.
Owszem, ale czy mogą być w ogóle zrozumiane przez kogoś, kto przybywa z innej cywilizacji? Konstatuje się na przykład, że w Rosji jest bieda. Jedną z jej naocznych przyczyn jest brak zwyczajnych mechanizmów ekonomicznych, nieobecność własności prywatnej. Oddajemy się więc mirażowi, że lekarstwem na biedy rolnictwa będzie arenda wsi. Teoretycznie kołchoźnik może dziś zgłosić zamiar samodzielnego uprawiania ziemi. Jednodniowy gość-obserwator z Zachodu utwierdza go w słuszności tego zamiaru. Ale problem polega na tym, że Związek Radziecki nie wytwarzał nigdy żadnych narzędzi użytku indywidualnego. Dekret niczego nie zmienia dla rzeczywistości wyzbytej motyk i bron. Widziałem w Uzbekistanie koło Taszkientu chłopów uprawiających ziemię przy pomocy metalowego pręta, niby-kilofa, tak jak przed setkami lat. Identycznie jest w centrum metropolii: hydraulik moskiewski ma do dyspozycji tylko młotek. Przemysł nastawiony został na produkcję wielkich maszyn, w sferze budowlanej dominuje wielka płyta, murarze ręcznie mieszają cement, brakuje im po prostu kielni. To już trudno nazwać zacofaniem. To jest przepastna, cywilizacyjna czarna dziura.
Po siedemdziesięciu latach trwania systemu trudno mówić o kulturze pracy w europejskim znaczeniu terminu. Uformował się też jakiś nowy gatunek ludzki, mutant, który na Zachodzie nie ma swojego odpowiednika…
To jest nie tylko sprawa pauperyzacji. Myślę, że mieszkańcy radzieckiego imperium szczególnie dotkliwie przeżywają sytuację wykorzenienia. To się czuje wszędzie, może tylko poza Moskwą i Leningradem. Człowiek nieustannie wędruje za pracą, czyli za Jublem. Zamieszkanie w Kiszyniowie czy w Doniecku jest czystym przypadkiem, nowy sezonowy adres nie powstaje z wyboru. Porzuca się dawne środowisko dla innego, porzuca się religię jeśli się ją przedtem miało), zmienia się kulturę na inną. I tak człowiek znikąd zmierza nie wiadomo dokąd. W definicji „homo sovieticus” akcentowałbym przynależność do państwa radzieckiego. To wiele wyjaśnia w postawach i odruchach tych ludzi, często dla nas niezrozumiałych. Olbrzymia zawierucha dziejowa z 1917 roku zrobiła swoje. Po rewolucji narastał problem „bezprizornych”. Całe hordy dzieci znikąd trzeba było wdrożyć do życia w nowym porządku. Nie dbano oczywiście o ich tożsamość, lecz o ich przyszłą użyteczność. Moja koleżanka dotarła do list dzieci transportowanych z jednego miejsca” na odległe drugie. Nadawano tym małym ludziom przypadkowe imiona i nazwiska, najczęściej doraźnym, taśmowym systemem alfabetycznym. Co ich czekało potem? Na pewno dom dziecka, a po kilku latach koszary. Koszary, posterunek milicji, więzienie, łagier -zaklęty krąg bez wyjścia. Ale też wszystkie wymienione instytucje miały swój patronat w postaci państwa. Ludzie radzieccy, nawet jeśli nie chcieli, musieli zidentyfikować się z państwem. Okaleczyło ich to. Mam przed oczami wstrząsające zdjęcia tych chłopaczków ogolonych, na siłę wciśniętych w jednakowe. szare mundurki, ustawionych w dwuszeregu. Jak to porównać z kolorową, roześmianą czeredą europejskich dzieci?
Nieumiejętność czy niemożność uśmiechu: tak radziecka. Niedawno jeden z naukowców rosyjskich opisywał z autoironią swoje pierwsze tygodnie w Stanach Zjednoczonych. Oto wszyscy dokoła uśmiechają się bez powodu, bagatelizując przy tym naszą solenną i sprawiedliwą radziecką powagę…
Bo W Rosji uprzejmość bywa traktowana jak zaczepka. Bezinteresowny uśmiech jest trochę podejrzany. Podczas swoich wyjazdów w teren jadam w barach. Obyczaj powtarza się we wszystkich miejscach: stoi milcząca kolejka, ten, kto zbliża się do barmanki wydaje coś na podobieństwo komendy szorstkim, nieprzyjemnym głosem. Moje „zdrastwujtie” brzmi potem jak wyzwanie. Tubylcy przyglądają mi się uważnie: może drwię, może zachorowałem? Bo Rosjanie zamiast rozmawiać, krzyczą na siebie. Jest to uważane za rzecz normalną. Sprawa doświadczenia: kto nie krzyczy, nic nie uzyska.
Depersonalizacja jest faktem. Ale przecież poza nią istnieje sfera zaskakujących związków uczuciowych. To jest ów obszar, na który każdy przybysz chętnie wchodzi. Obszar przepojony życzliwością, bezpośredniością i ciepłem, tak bardzo kontrastujący z miałkim, powszednim obyczajem.
Rzecz bardzo skomplikowana. Dwoistość charakterystyczna dla rosyjskiej kultury, a przysparzająca wielu problemów człowiekowi z zewnątrz. Z jednej strony mamy ową bezduszną oficjalność, obojętność, niekiedy nawet wrogość; z drugiej -wspaniałą ekspresję uczuć. Powiedziałbym, że można odnaleźć tam dwie etyki, zupełnie tak jak w społeczności plemiennej. W stosunku do innego dominuje niechęć i jakby obowiązuje obcość. Dopiero dla współplemieńca wszystko się załatwia, a więc żeby żyć, trzeba dostać się do wnętrza tego świata. W tym Rosjanie nie różnią się od plemion afrykańskich. Jednak wstrzymajmy się z zarzutem prymitywizmu, bo oni nieustannie poszukują drugiego człowieka. Konstrukcja rozmowy i zwyczaj językowy służą tu dobrym przykładem. Ogromna rosyjska przestrzeń jest również przestrzenią słowa. Językowi wielkiej epiki nikt i nic nie stawia tamy. Tak jak w wielkiej literaturze rosyjskiej nigdy nie było dyscypliny słowa, tak rozmowy Rosjan rzadko bywają oszczędne i właściwie nigdy się nie kończą. To się różnie przejawia i ma wiele źródeł. Istnieje na przykład coś takiego jak kultura wieczoru. Są takie miejsca w olbrzymim kraju, gdzie panuje wieczna noc. W Workucie o dwunastej w południe zapada prawie zmierzch: światłem może być wtedy rozmowa. Ze wszystkich doświadczeń i przekazów wiadomo też, że jednym z wielkich cierpień doby stalinizmu była niemożliwość rozmowy. Odrodzenie rysuje się wtedy jako szansa rozmowy, spotkania z drugim człowiekiem.
O bezwzględnej wartości tego kontaktu „ja-ty”, o filozoficznej kategorii spotkania mówiłem nie tak dawno na spotkaniu Rosjan i Polaków w Radziejowicach.
Trzeba tego doświadczyć. Jeśli ci już uwierzą, Rosja promieniuje ciepłem. Miałem to szczęście, a w moim przypadku od dobrej woli ludzi zależało całe powodzenie pisarskiej wyprawy. Oni mają wypracowany pewien szczególny podsystem, który uniezależnia od systemu oficjalnego. Każdy prawie Rosjanin dysponuje adresami ludzi, których kiedykolwiek poznał i polubił. W stosownej chwili uruchamia tę książeczkę adresową jak łańcuch solidarności. Z Moskwy możesz przejechać do Swierdłowska i Ufyzgwarancją, że rekomendowany, zostaniesz życzliwie przyjęty. Przyjeżdżam do Frunze: stawiają posłanie w małym mieszkaniu, dają jeść, wożą, prowadzą. Wiedzą, jak to jest znaleźć się w obcym kraju, wśród trudów ciężkiego, podłego życia. Przyjeżdżam do Doniecka i gdy milczą wskazane mi telefony, przez dwa dni czuję się zupeb1ie zagubiony. Późniejsze spotkanie z Rosjaninem mnie odradza.
A więc musi być nitka Ariadny…
Tak, bo gdy ona się urwie, to koniec, jest się zupełnie bezradnym. Zupełnie inaczej niż w Ameryce, gdzie bez nadmiaru sentymentów można liczyć na pomoc w określonych zwyczajowo granicach. W Ameryce stosunki oparte są na rzeczowej zasadzie. Tam, w Rosji, liczą się relacje osobowe.
Z tego wynikałoby, że Rosjanie dużo od bliźnich wymagają.
Owszem, wschodni obyczaj jest szalenie wymagający dla gościa. Do tego stopnia, że czasem chce się uciekać od biesiady, od zwielokrotnionych toastów, od picia na siłę. Trudno jednak to zmienić. W Rosji i w ogóle u narodów Wschodu istnieje pradawna kultura świętowania. Tam jest wielka -gościnność, ale nie ma uznania dla czyjejś prywatności. Na Zachodzie zupełnie inaczej. Nikt mi nigdy nie zakłócił pracy czy odpoczynku w soboty i niedziele, jeśli nie zaplanowałem spotkania. W cywilizacji protestanckiej „’privacy” jest ważną kategorią.
Wschodnia przyjaźń przez kontrast bywa presją?
W każdym razie my w Polsce jesteśmy bardziej wypośrodkowani. Rosjanin jest bardzo skrajną naturą. Dymitr Lichaczow zauważył kiedyś: my, Rosjanie chcemy zawsze iść do końca.
To jest również widoczne w rosyjskiej sztuce.
Pytanie tylko, czy ta wielka sztuka dotrwała do dzisiejszych trudnych dni. Nie można zapomnieć o tym, że rewolucja wybuchła w Rosji wtedy, gdy malarstwo, teatr, balet, poezja osiągnęły apogeum rozwoju. To zostało zniszczone i musiało być z biegiem lat zapomniane. Żelazna kurtyna odcięła Rosjan od światowej kultury, nawet od sąsiedniej, polskiej. Oni nie słyszeli o Gombrowiczu, Miłoszu ani o Herbercie.
Jeszcze okrutniej odcięto ich od wielkiej sztuki filmowej. „Literaturnaja Gazeta” w połowie lat 80 publikowała listę nieznanych arcydzieł światowego kina, To niewiarygodne.
Oczywiście, Rosjanie radzą sobie po swojemu. Imponują chłonnością. Są bardziej niż inne narody przywiązani do książkowych lektur, do recytowania poezji. Kupują Achmatową, mimo że jej książka kosztuje 65 rubli -r ównowartość niejednej pensji miesięcznej. Kolekcjonują twórczość Wysockiego i innych bardów piosenki. Potrafią się wzruszać.
A więc może nadzieja właśnie w sztuce?
W sztuce prędzej niż w kulturze. Bo kultura to pospołu nasz sposób życia i kształt otaczającego nas środowiska. To się nieustannie pogarsza. Starsze pokolenie jeszcze się jakoś trzyma, jest łącznikiem między dawnymi a nowymi laty. Ci ludzie z reguły siedzieli w obozach, ale wrócili i coś przechowują. Prowadzą przybysza na jakieś puste miejsce i powiadają: tu był asfalt. Pokazują kwadrat wylanego asfaltu i przypominają: tu zamordowano Andrzeja Bobolę. W ten sposób różne zwykłe miejsca w brzydkich miastach nabierają niezwykłości. Ale młody człowiek, który urodził się w urbanistycznym koszmarze, nie ma z niego ucieczki. Mieszkałem ostatnio w wielu domach radzieckich i widziałem, jak ludzie cierpią w tym przeludnionym kołchozowym budownictwie, jak zostali upokorzeni ustawiając się w kolejce do jednej kuchni i jednej łazienki służącej wielu rodzinom. W stolicy Łotwy rozmawiałem z trzydziestokilkuletnim Ryżaninem, socjologiem, który urodził się i pewnie umrze w obrębie takiej komuny. Powiedziało sobie krótko: „Jestem innym człowiekiem”.
Czy ów zdesperowany Łotysz postrzega zło w Rosji, czy w radzieckim systemie?
Wszyscy są tam równi wobec ucisku i biedy. Co do nacjonalizmu, to niewątpliwie będzie się rozszerzać. W Azerbejdżanie, Armenii, Gruzji Ukrainie, wreszcie w samej Rosji nacjonalizm zastępuje wiele rzeczy. Jest fałszywą racjonalizacją, a z drugiej strony jednym z niewielu sposobów walki o godność. Jest wyrazem frustracji, a często bywa wykorzystaniem ludzkiej rozpaczy. W zachodniej prasie rzadko pisze się o tym, że nacjonalistyczne nastroje wyzyskiwane są przez lokalne elity partyjne. Przekonałem się o tym w Jerewaniu podczas założycielskiego zjazdu Frontu Wyzwolenia Armenii. Pouczającą była obserwacja jak pierwszy sekretarz partii, premier wraz z całą nomenklaturą doskonale radzą sobie w nacjonalistycznym szumie. Manipulacja nie jest tak trudna. Paliwami nacjonalizmu są nędza i straszliwa ciemnota ludzi.
Ludzi, którzy za wszelką cenę chcą się wyrwać ze Związku Radzieckiego… ,
Wszyscy tego chcą i prawdopodobnie proces odłączenia jest nieuchronny. Tyle tylko, że nie zlikwiduje to problemów społecznych. Jedną wielką biedę zamieni się na dwadzieścia dużych bied. Pomocy znikąd. Przy tak olbrzymim cywilizacyjnym zacofaniu Związku Radzieckiego całe zasoby rozwiniętego świata nie wystarczyłyby jako pompa. Jeśli nie znajdą się wewnętrzne źródła rozwoju, osłabły kolos runie z wielkim trzaskiem. A rozpad mocarstwa jądrowego może być złowrogi. Bez złudzeń: ten rozpad to nie triumf.
Czy upadek imperium jest równoznaczny ze śmiercią duchową na tamtym obszarze?
Trudne pytanie. Rosjanie równie często zastanawiają się „gdzie się podziać?”, jak „kto zawinił?” Świadomość zagłady wydaje się powszechniejsza niż świadomość współodpowiedzialności. Oglądałem misteria staroruskie, gdzie ze sceny głoszono, że nie Rosjanie przeprowadzili w 1917 roku rewolucję, której ofiarami stali się Rosjanie. Mało tego. Skoro od roku 1917 zginęło 150 milionów Rosjan, a tyleż zachowało życie, to znaczy, że prawdziwy holocaust dotyczy narodu rosyjskiego, przy czym zgładzona została lepsza część wspólnoty. To ich zwalnia z poczucia winy. Zresztą, kogo dziś uważać za Rosjanina? Wiele milionów posiadaczy rosyjskich paszportów nie uważa się za Rosjan. Faza przekształceń, przemieszczeń, etnicznych waśni, społecznych niepokojów. Tygiel problemów wymykających się globalnej ocenie, nie mieszczących się w mono strukturze. Taką jednolitą strukturą Związek Radziecki być przestał. To raczej wschodni dywan z nieprzebraną mnogością węzłów i wzorów. Rzecz nie tylko dla mnie pasjonująca.
Rafał Marszałek (1940). Krytyk i historyk filmu, eseista. Od października 1990 jest dyrektorem Ośrodka Kultury Polskiej w Moskwie.