źródło: Gazeta Wyborcza nr: 185/4396
data publikacji: 2003-08-10
Sytuacja w Iraku pokazuje, że jedyną trwałą siłą społeczną na obszarach tzw. Trzeciego Świata jest stara struktura klanowo-plemienna. Wszędzie tam, gdzie państwo zostaje rozbite lub osłabione, powracają takie struktury. Dla wielu społeczności są jedynymi, które się ostały i sprawdziły – mówi Ryszard Kapuściński w rozmowie z Arturem Domosławskim.
Artur Domosławski: Zbrojna interwencja Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników, w tym Polski, rozbiła państwo Saddama Husajna. Początkowa euforia ludzi umęczonych tyranią szybko zamieniła się we wrogość wobec obcych wojsk. Nie widać sił irackich, które byłyby zdolne odbudować rozbite państwo. Kto został na placu boju? Co dalej?
Ryszard Kapuściński: Konflikt wokół Iraku jest dramatycznym potwierdzeniem niepokoju o Trzeci Świat, który narasta we mnie od bardzo dawna. Łatwość zwycięstwa w tej wojnie i natychmiastowe zniknięcie państwa irackiego jest potwierdzeniem zjawiska, które obserwuję od dosyć dawna – kryzysu państwa postkolonialnego.
Co to jest państwo postkolonialne? Proszę je opisać.
– Najpierw – żeby wyjaśnić, na czym polega dzisiejszy kryzys – musimy cofnąć się mniej więcej o pół wieku – do momentu, w którym rozpoczął się wielki proces dekolonizacji świata zależnego. W wyniku tego procesu przybyło na mapie świata kilkadziesiąt formalnie niezależnych państw. Dekolonizacja rozpoczęła się w Azji, a następnie rozszerzyła się na inne obszary planety, przede wszystkim na całą Afrykę. Szalenie istotne w kontekście dzisiejszych rozważań jest zwrócenie uwagi na to, w jaki sposób doszło do dekolonizacji. To nam wyjaśni ogromnie dużo z tego, co dzieje się w świecie na początku XXI wieku.
Otóż dekolonizacja niemal wszędzie przebiegała wedle podobnego schematu. Po II wojnie światowej na wielu terytoriach kolonialnych pojawiły się siły polityczne wysuwające hasła niepodległości. Były one najczęściej zgrupowane wokół jednolitego frontu, w którym skupiała się inteligencja, ludzie z miast, lepiej wykształceni.
Kraje kolonialne zaczynają – jedno po drugim, stopniowo – odzyskiwać niepodległość. Jedne wywalczają ją w sporach na drodze prawnej, inne – jak np. Algieria czy Angola – w drodze walki zbrojnej. Niekiedy dochodziło do dramatycznego rozpadu państwa kolonialnego – przypadek Indii i Pakistanu.
Kto obejmuje władzę w wyzwolonych spod władzy kolonialnej państwach?
– Tu zaczyna się problem, który ma skutki do dnia dzisiejszego. Niemal we wszystkich tych państwach przedstawiciele wspomnianych wcześniej partii narodowowyzwoleńczych przejmują struktury kolonialnej administracji, kolonialne granice i zastany układ społeczny. Pamiętajmy, że struktura administracyjna w tych krajach, granice, skład socjologiczny były narzucone przez najeźdźców. I oto nowe władze niepodległych państw przejmują starą, sztuczną strukturę, ogłaszają ją jako własną, wchodząc tym samym w buty kolonizatorów. To stanie się poważnym problemem w przyszłości.
Zjawisko to obserwował już wówczas m.in. wybitny ekonomista francuski René Dumont. W swojej książce „Czarna Afryka źle wystartowała” podkreślał nieszczęśliwy start państw postkolonialnych. Nieszczęście to upatrywał przede wszystkim w przejęciu struktur państwa kolonialnego bez próby ich zreformowania.
I nigdy w czasach postkolonialnych nie podjęto próby reformy starego państwa?
– Nawet gorzej. Z upływem czasu hasła narodowowyzwoleńcze zaczynają być wykorzystywane do umocnienia i petryfikacji starej struktury. Nie można wystąpić z ideą reformy państwa, modernizacji, bo od razu jest się oskarżanym o trybalizm, antypatriotyzm, zdradę. Przeciwników wtrąca się do więzień albo fizycznie eliminuje. Nowe elity, które przejęły władzę w większości dawnych krajów kolonialnych, okopują się na swoich pozycjach, zaczynają dominować systemy jednopartyjne.
W rezultacie jedynym mechanizmem zmiany rządzących elit staje się wojskowy zamach stanu. Dlatego w latach 60. i 70. zarówno w Afryce, Azji, jak i Ameryce Łacińskiej, której kraje odzyskały niepodległość o ponad sto lat wcześniej, obserwujemy wielką falę przewrotów wojskowych. Wojsko w tych krajach ogłasza się jedyną siłą ocalenia narodowego, zapowiada reformy, ale w rezultacie jeszcze bardziej umacnia struktury kolonialne. A zatem również i ta droga prowadzi do ślepego zaułka. W gruncie rzeczy państwo postkolonialne trwa w postaci niezreformowanej aż do dziś – początków XXI wieku.
Jakie to ma skutki? Jakie właściwie jest to państwo postkolonialne?
– Przede wszystkim bardzo słabe. Jest niezdolne do rozwiązania najważniejszych problemów tych krajów – podkreślmy to – biednych krajów. A problemami w tych krajach są: brak wody, brak pracy, brak oświaty, choroby, niedostatek, często głód. Otóż to słabe postkolonialne państwo nie potrafi stanąć frontem do tych problemów.
Czy dlatego, że między społecznościami zamieszkującymi te państwa a władzą istnieje przepaść, obcość, wrogość?
– Tak – i to przepaść strukturalna. Nowa władza przejęła organizm państwowy, który z natury rzeczy był wrogi, narzucony, obcy. Ani władza kolonialna, ani nowa władza postkolonialna nie wymyśliły żadnych pasów transmisyjnych między sobą a społecznościami, do tego bardzo zróżnicowanymi.
Mam rozumieć, że społeczności te nigdy nie traktowały niepodległego państwa jako swojego?
– Z początku traktowały. Był wielki entuzjazm i euforia. Trzeba pamiętać, że te społeczeństwa nie miały doświadczenia wolności. Odzyskanie niepodległości było czasem nadziei i wielkich oczekiwań. Koniec rządów kolonialnych i dni ogłaszania niepodległości miałem szczęście obserwować w wielu miejscach świata…
Proszę wyliczyć.
– Choćby Zambia, Malawi, Kenia, Uganda, Kongo, Somalia, Ghana, Benin… W samym 1970 roku aż 17 krajów Afryki ogłosiło niepodległość. Mieszkańcy tych krajów utożsamiali niepodległość z dobrobytem. Wierzyli, że gdy odzyskają niezależność, zaczną lepiej żyć. I tu spotkało ich pierwsze rozczarowanie. Nadeszła niepodległość polityczna, a warunki bytowe nie uległy poprawie. Nawet gorzej – tak się nieszczęśliwie złożyło, że w latach 70. nastąpiła seria klęsk gospodarczych, to były lata długoletnich susz, które wywoływały głód. Również ten czynnik pogłębił narastający już wówczas kryzys państwa postkolonialnego.
Proszę scharakteryzować rządzące elity wyzwolonych państw. W jaki sposób sprawują władzę? Jakie mają idee, pomysły?
– Jakość tych elit jeszcze bardziej pogłębia kryzys państwa. Szybko zaczyna się ich głęboka deprawacja i korupcja. Powszechne jest kumoterstwo, trybalizm, dobieranie rządzących ekip wedle klucza partyjnego, klanowego i plemiennego.
Dekolonizacja daje początek jeszcze jednemu procesowi – napływowi ludności ze wsi do miast. Nadzieja na poprawę losu była rozumiana w kategoriach miejskich – „jak przeniesiemy się do miasta, będziemy żyć lepiej”. Do miast ludzi wypychała również wielka susza. Pomoc ze świata jest zwykle zorganizowana punktowo, tylko w wielkich ośrodkach. Więc to do nich ciągnęły tysiące zbiedniałych, wygłodzonych ludzi. Jakie to ma skutki? Wyludnia się wieś. Miasta zaczynają obrastać slumsami, stają się molochami niemożliwymi do administrowania. Napływający ze wsi ludzie wrastają w te dzielnice slumsów, tam dopadają ich plagi, takie jak brak wody, brak pracy, choroby… To rodzi konflikty społeczne w mieście, a te z kolei są katalizatorem przewrotów wojskowych.
Procesy takie przebiegają zarówno w Afryce, jak i w Azji. Dochodzi do wojen domowych – w Kambodży, Wietnamie; w Indiach dochodzi do konfliktu między ludnością hinduską i muzułmańską, a w rezultacie – do podziału kolonii na Indie i Pakistan. Dramatyczne wojny domowe i masakry obserwujemy w Indonezji, Tajlandii, Birmie, Malezji. Ludność cierpi, a struktury państwa postkolonialnego są niezdolne do odpowiedzi na problemy, które narodziły się wraz z odzyskaniem niezależności. W całych dziejach postkolonialnych kolejne spory i doświadczenia, zamiast umacniać państwo, osłabiają je. Z każdego konfliktu wychodzi ono coraz słabsze.
Jaki był wpływ zimnej wojny na te krwawe konflikty w państwach postkolonialnych?
– To była jeszcze dodatkowa infekcja. Wielkie bloki wykorzystywały Trzeci Świat jako poligon, jako teren próbnej konfrontacji, żeby nie przeprowadzać jej na własnych terytoriach czy w Europie. To spowodowało ogromne zniszczenia, pogłębiło korupcję elit i jeszcze bardziej osłabiało postkolonialne państwa.
Z zimnej wojny wychodzą one tak osłabione, że nie są w stanie skorzystać z faktu jej zakończenia. Zimna wojna – przy wszystkich swoich negatywnych skutkach – sprawiała jednak, że i Wschód, i Zachód jakoś finansowały kraje postkolonialne. Obie strony dawały pieniądze na różne inwestycje, na pomoc ekonomiczną, projekty – po to, by zyskać sobie wpływy w miejscowych elitach. Koniec zimnej wojny powoduje, że już następnego dnia świat rozwinięty traci zainteresowanie obszarami, które jeszcze wczoraj były tak użyteczne. Zmniejsza się radykalnie pomoc dla tych krajów, słabną kontakty z nimi…
Znikają zagraniczni korespondenci…
– W ogóle ten świat znika z mediów, a więc zarówno z oczu elit Zachodu, jak i zachodniej publiczności. Dodatkowo odeszła już stara generacja wielkich przywódców, którzy wyrośli w czasach walki wyzwoleńczej – jak Nehru w Indiach czy Nyerere w Tanzanii. Na ich miejsce przyszli ludzie innego typu – bądź to proweniencji wojskowej, bądź biurokratycznej; bez zaplecza, bez dorobku, bez charyzmy, a ta ostatnia w tamtych społeczeństwach gra ważną rolę.
Jednak powiedzmy też, że to te stare, bohaterskie elity, które wywalczyły niepodległość, zafundowały w znacznej mierze słabość swoim państwom.
– Oczywiście. Chodzi tu przede wszystkim o dwie doktryny. Pierwsza – że przejmujemy administrację kolonialną w formie niezmienionej…
Mówi Pan: doktryna. Czy to był świadomy wybór, czy wynik inercji, braku pomysłu?
– To był świadomy wybór. Od samego początku elity narodowowyzwoleńcze miały poczucie, że są zbyt słabe, żeby naruszać fundament państwa kolonialnego. Wszystkie zmiany miały nastąpić w przyszłości.
A druga doktryna?
– Że nie ruszamy granic. Tę ideę zapisano w tzw. Karcie Afryki przyjętej w maju 1963 roku w Addis Abebie. Sygnatariusze zobowiązali się do niestawiania roszczeń terytorialnych wobec innych państw.
Mimo że granice były wyznaczone w sposób sztuczny, przy biurku, nakreślone ołówkiem na mapie.
– W tym właśnie problem. Kiedy wybuchły wielkie konflikty, kiedy państwo zaczęło dramatycznie słabnąć, okazało się, że jedyną trwałą siłą społeczną jest struktura klanowo-plemienna. Wszędzie tam, gdzie zanika państwo, gdzie zostaje rozbite albo osłabione, znaczenie i siłę odzyskują te właśnie struktury klanowo-plemienne. Przetrwały wszystko – okres przedkolonialny, kolonialny i postkolonialny. Dla wielu społeczności w krajach postkolonialnych są to jedyne struktury, które się sprawdziły, ostały, zachowały żywotność i skuteczność. Wobec tego, gdy państwo słabnie bądź gdy dochodzi do jego kryzysu, upadku, w sposób automatyczny dochodzi do przejęcia sytuacji przez te struktury.
Właściwie dlaczego? Dlaczego nie powstają nowe partie polityczne? Nie ma mechanizmu odradzania się elit?
– Gdy upada państwo, nie ma siły historycznej zdolnej do odtworzenia państwowej władzy. Władza plemienna, klanowa jest władzą regionalną, terytorialną. I okazuje się, że oprócz niej nie ma nic innego; nie ma żadnego elementu, żadnej siły, która byłaby w stanie odtworzyć państwo. Kiedyś były nią partie narodowowyzwoleńcze, ale dzisiaj już ich nie ma. To były w tych krajach jedyne siły o charakterze ogólnonarodowym. Gdy rozlatuje się państwo, one rozlatują się razem z nim.
Nie ma sił, które byłyby zdolne do odtwarzania struktur państwa, ale nie ma również sił zainteresowanych taką odbudową. Siły plemienne, klanowe, regionalne nie mają interesu w odtwarzaniu struktury, która byłaby ponad nimi. Jest to dla mnie istota dzisiejszej sytuacji w postkolonialnym Trzecim Świecie. Rozbicie państwa ma straszne skutki. To są przecież państwa słabe, obalić je można bardzo łatwo. Nie trzeba wysyłać całych armii. Wystarczy dobrze wyszkolony batalion desantowy, aby wiele z tych rządów od razu przestało istnieć, jak to już było wielokrotnie w Afryce, np. na Seszelach, w Beninie czy Sierra Leone. Tylko co potem? Co dalej?
Pod nieobecność partii ogólnonarodowych – a taka jest właśnie rzeczywistość – wszelkie koalicje międzyplemienne, międzyreligijne i międzyetniczne są kruche, nietrwałe, niezdolne do rządzenia. Więc opleść naszą planetę siłami stabilizacyjnymi? Kto to będzie finansować? Kto tym będzie dowodzić?
Masowy czytelnik zna ten mechanizm z głośnego hollywoodzkiego filmu „Psy wojny” według powieści Fredericka Forsytha. Przylatuje kompania najemników i obala okrutnego tyrana, który traktuje ludzi jak swoich poddanych, terroryzuje ich, wtrąca do więzień, torturuje.
– Takie państwa bardzo łatwo rozbić, bo władza państwowa w tych krajach kontroluje często tylko stolicę albo niewielką część terytorium kraju, a nad resztą panuje ktoś inny – kacyk plemienny, szczep, klan. No dobrze, rozbijamy takie państwo – i co potem?
Co?
– Pustka. Pustynia. I tu zaczyna się jeszcze jeden problem – powrotu do białych plam. Poznawanie Trzeciego Świata zaczynało się od map, na których większość terytoriów była zamalowana białymi plamami. To były terytoria niedostępne. Dziś znów mamy powrót do takich białych plam. Są to terytoria zarządzane przez lokalne władze, które nie respektują niczego poza własnym interesem, nie są zainteresowane większą organizacją społeczną typu państwowego.
To jakiś niezwykły paradoks, że w epoce, którą charakteryzuje globalizacja, następuje równocześnie coś w rodzaju deglobalizacji. A może globalizacja to w ogóle fałszywa diagnoza?
– W ostatniej dekadzie wszyscy koncentrowali się na dyskusji o globalizacji, natomiast nie zauważono, że równocześnie z globalizacją postępuje proces anarchizacji świata, jego rozdrobnienia lub osłabienia struktur państwowych w wielu miejscach planety. Jedne struktury państwowe znikały, jak np. w Somalii, inne nadal istnieją, ale tylko w postaci marionetkowej. Świat pokryty jest dzisiaj wielkimi połaciami marionetkowych państw, w których rząd formalnie istnieje, które mają swoją flagę narodową, hymn, tyle że ten rząd niczym naprawdę nie rządzi.
Cztery lata temu w Mali – w Afryce Zachodniej – leciałem z delegacją rządową do Timbuktu, gdzie przedstawiciele rządu malijskiego mieli organizować lokalną administrację państwową. Ten region obejmuje mniej więcej jedną trzecią terytorium kraju. Ci oficjele mieli zachęcać miejscową ludność, żeby zgodziła się na jakieś ich propozycje. Jako dodatkowy „argument” wieźli worki z kukurydzą, żeby rozdać ludziom. Uświadomiłem sobie nagle, że działo się to 40 lat po odzyskaniu niepodległości przez Mali! Ten przykład doskonale unaocznia, jak bardzo władza państwowa w takich krajach jest słaba; sięga często do granic stolicy albo stołecznego regionu. A przecież są takie przykłady jak Kongo-Brazzaville, w którym władza państwa obejmowała jeszcze mniejsze terytorium – tylko kilka dzielnic stolicy, bo już nad innymi dzielnicami panował ktoś zupełnie inny, zupełnie inna władza.
Możemy zatem obalać kolejne rządy, tylko że stracimy państwo – może na zawsze – bo nie będzie sił zdolnych je odbudować. Przecież nawet jeśli narzuci się jakąś sztuczną koalicję sił lokalnych, to ona szybko się rozpadnie. W tych społeczeństwach nie ma ogólnonarodowych sił ani ogólnonarodowych partii.
Czyli ani w państwie kolonialnym, ani później w czasach niepodległości nie powstał tam twór zwany narodem czy choćby społeczeństwo mające poczucie przynależności państwowej, czy tak?
– Czegoś takiego jak naród na obszarach większości krajów postkolonialnych nigdy nie było i nie ma. Albowiem wraz z powstaniem postkolonialnego państwa nie dokonała się rewolucja społeczna, przemiana plemion w jednolity naród czy jedno społeczeństwo. Jedyne, co ocalało, to – jak powiedziałem – klan i plemię. Jedynymi autentycznymi reprezentantami tych społeczności są przywódcy klanowi, przywódcy plemienni albo watażkowie, tzw. warlordowie. Owszem, oni mogą być zainteresowani jakimś chwilowym porozumieniem w skali dawnego państwa, ale następnego dnia mogą się rozejść i wrócić do swoich plemion. Jest to zresztą cecha charakterystyczna tych społeczności – płynność, nietrwałość, nic nie jest ustalone raz na zawsze. Dziś można podpisać porozumienie, a jutro już będzie ono nieważne.
Czy była dla państw postkolonialnych inna droga niż nienaruszanie granic i zaniechanie reform państwa postkolonialnego? Pytam o historię alternatywną – „co by było, gdyby…?”. Może naruszenie granic pozwoliłoby ukształtować się bardziej naturalnym organizmom społecznym, a dopiero w następnej kolejności – państwowym?
– Sądzę, że alternatywy chyba nie było. Siły polityczne, które przejęły władzę w dawnych państwach kolonialnych, nie były na ogół siłami zrodzonymi w masowej wojnie narodowowyzwoleńczej, jak to było w wypadku Chin. To były najczęściej wąskie elity, które – owszem – wywalczyły niepodległość, ale były nieliczne, słabe, niezdolne w tamtym momencie historycznym dokonać rzeczywistej reformy państwa, a tym bardziej zmieniać granice. Zresztą nie były tym zainteresowane, bo jakiekolwiek zmiany w tamtym momencie byłyby dla nich zwyczajnie niebezpieczne. Trudno powiedzieć, co by było, gdyby przyjęto inną drogę. Nikt nie wiedział, co będzie. To była nowa sytuacja dziejowa. Wtedy wydawało się, że pozostawienie nienaruszonych granic i niereformowanie struktur państwa to stan przejściowy – do czasu okrzepnięcia niepodległych państw i miejscowych elit.
Tymczasem prowizorka znów się okazała najbardziej trwała.
– Tak, potwierdziła się tutaj ta reguła. A potem jeszcze owa prowizorka była broniona jako symbol narodowej jedności i niepodległości przeciwko komukolwiek, kto próbował ją zakwestionować, kto wołał o reformy i transformację. Te kraje nie przeżyły naprawdę żadnej głębokiej transformacji od czasu odzyskania niepodległości. Przeżywały przewroty, plagi głodu, epidemie, ale głębokich zmian ustrojowych nie doświadczyły.
Czy w krajach postkolonialnych państwo jest dziś traktowane wrogo przez plemiona, klany, grupy religijne?
– To zależy gdzie. Mamy do czynienia z ponad 80 krajami postkolonialnymi. Są wśród nich kraje, w których władza państwowa jest skompromitowana, nie ma autorytetu ani realnej władzy, nikt jej nie respektuje. I są takie, w których jest jednak autentyczną władzą, mimo wszystkich swoich słabości i ograniczeń. Np. rządy Indii, Egiptu czy RPA są przecież autentycznymi rządami. Ale jest cała masa małych, słabiutkich państw, takich jak Wyspy Świętego Tomasza czy Antigua, na pograniczu operetki.
I jest chyba też wielka grupa krajów rozdartych długoletnimi konfliktami, jak np. Kongo.
– Obok w miarę normalnych państw są dwie kategorie państw w stanie kryzysu. Jedne to terytoria, na których państwo niemal całkowicie zanikło: np. Somalia, Sierra Leone, Afganistan, dzisiejszy Irak. Druga kategoria, bardzo liczna, to terytoria, na których władza państwowa panuje tylko nad jednym miastem czy regionem. Są to kraje rozdarte długoletnimi wojnami domowymi – jak Sudan, gdzie rząd nie kontroluje jednej trzeciej terytorium kraju, bo część ta znajduje się w stanie wojny z władzą centralną. Albo kraje takie jak Czad, gdzie rząd kontroluje jedynie stolicę, a reszta terytorium jest w rękach klanów, różnych ruchów, band, które walczą między sobą, zawierają sojusze, a potem je zrywają itd.
Jaka ma być przyszłość i miejsce tych państw w epoce globalizacji, która – jak sobie powiedzieliśmy – ich nie obejmuje? Przecież tam globalizacja nie dociera. Mamy coraz więcej na świecie takich terenów zapomnianych, wymazanych z pamięci, niefunkcjonujących.
Może się okazać, że tam żyje znaczna część ludności świata.
– I tak właśnie jest.
I co z tym zrobić?
– Nie wiem, sam się nad tym zastanawiam. Niestety, jest to kwestia, nad którą przechodzi się do porządku dziennego. Istnieją pomysły, jak obalać takie państwa, a nie – co potem z nimi robić. Istnieją pomysły, żeby na miejsce skorumpowanych i represyjnych reżimów – to wszystko prawda – stworzyć pospiesznie coś sztucznego i szybko się wycofać, tylko że chwilę potem sytuacja wraca do punktu wyjścia. Niemal wszędzie obserwujemy wielki powrót na scenę tysięcy plemion i klanów, które istniały przed epoką kolonialną.
Jak gdyby były w stanie hibernacji, a dzisiejszy kryzys państwa postkolonialnego, o którym Pan mówi, je obudził?
– Coś takiego. Kiedyś mówiło się, że kolonialiści podzielili Afrykę na kilkadziesiąt terytoriów. Jednak historycy Afryki uważają, że kolonialiści nie podzielili Afryki, lecz ją zjednoczyli w większe organizmy administracyjne. W momencie gdy zaczynała się epoka kolonialna, na obszarze Afryki istniało około 10 tys. samodzielnych terytoriów i organizacji plemiennych. Nie było natomiast żadnego państwa. Były, owszem, królestwa Songaju czy Fulani, ale też tylko tymczasowe, nietrwałe.
I dziś zaczynamy jak gdyby wracać do epoki przedkolonialnej czy – jak twierdzą niektórzy – zaczął się w części tzw. Trzeciego Świata proces rekolonizacji. Znów mamy do czynienia z wielką różnorodnością ugrupowań klanowo-plemiennych. Gdy na takim terytorium, opanowanym przez klany i plemiona, na którym państwo jest w stanie zaniku, jakaś instytucja międzynarodowa zechce coś zrobić, będzie musiała rozmawiać nie z jednym państwem czy rządem, ale z dziesiątkami tych drobnych ugrupowań.
To stawia na porządku dziennym pytanie o nowy ład światowy. Jak się w tym odnaleźć? Jaki jest pomysł na tę sytuację? Dopóki istnieje jakiś rząd, świat zewnętrzny ma przynajmniej szansę z nim się kontaktować. Ale gdy rząd znika, pozostają rzesze warlordów, kacyków czy – jak się ich nazywa np. w Nigerii – „big manów”, z których każdy jest sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Ma posłusznych sobie ludzi, poddanych, zwolenników, lecz jego władza nie sięga dalej niż granice plemienia. Dalej zaczyna się władza innego „big mana”, i to z tym innym trzeba się osobno układać.
Jak wygląda taka organizacja klanowo-plemienna?
– Wszystkie mają mniej więcej tę samą strukturę. Jest to struktura oparta na rozszerzonej rodzinie i pokrewieństwach rodowych. Najmniejszą komórką jest ojciec i matka, ale rodzina nie ogranicza się do kręgu rodziców, dzieci, ewentualnie dziadków, jak w kulturze zachodniej. Istnieje jeszcze szeroka kategoria kuzynostwa, u nas będąca w zaniku.
Co jest gruntem tego kuzynostwa? Pokrewieństwo?
– Przede wszystkim krew, ale może być też terytorium, język, wspólne wierzenia. Człowiek, który rodzi się w takim świecie, wie, że jest częścią większej rodziny sięgającej dużo dalej niż jego najbliższy dom i otoczenie. On ma tę świadomość od dziecka.
Taka rozszerzona rodzina czy związek rodzin to klan. Poszczególne klany tworzą plemię. Plemiona z kolei tworzą czasem związki plemion, a te niekiedy tworzą narody.
Na przykład?
– Na przykład narody Jorubów i Hausa w Nigerii.
Co je łączy – język, terytorium?
– Wierzenia, kultura, tradycja, związki krwi – to podstawowe wyznaczniki przynależności. Gdy jednak mamy do czynienia z 50 mln – jak w przypadku ludów Hausa – to już nie plemię, to naród. W realiach Afryki ciągle myślimy o plemionach. Tymczasem Nigeria, która ma 140 mln ludności, składa się z trzech wielkich narodów: właśnie Hausa, Joruba i Ibo; a oprócz tych jest wiele mniejszych – Fulbe, Tiw i inne. W Nigerii jest zarejestrowanych 250 języków. Są to więc bardzo skomplikowane organizmy. Ułożenie się z nimi, założenie państwa na takim terytorium to sprawa szalenie trudna, drażliwa, delikatna. Łatwo jest rozbić takie państwo, ale odtworzyć państwową strukturę jest w zasadzie niemożliwe. Spójrzmy – przecież wszędzie tam, gdzie państwo rozbito, mamy dzisiaj permanentną wojnę. Sierra Leone, Liberia, Somalia, Kongo…
Czym Pan to tłumaczy? Tym, że ludom tym odebrano w pewnym momencie ich własną historię, wtłoczono w sztuczne ramy państwa kolonialnego?
– Nie wiemy, jak by to było inaczej; możemy tylko spekulować. Początek epoki kolonialnej to nie jest jeden moment. W różnych częściach świata ona zaczyna się w różnych momentach. Również siły kolonialne mają różny charakter. Podbój Meksyku czy Peru przez Hiszpanów był krwawy. Czasem podbój miał charakter stopniowej penetracji ekonomicznej – np. w Afryce Zachodniej. Najpierw budowano porty, fabryki, dopiero potem podpisywano umowy z lokalnymi kacykami, rozszerzano terytorium zależne. Kiedy na przełomie XIX i XX wieku zaczynał się podbój Nigerii, dowódca brytyjski, który opanował całe to terytorium – lord Lugard – miał zaledwie 11 ludzi. Podpisywał stopniowo kontrakty, rozszerzał posiadłości do momentu, aż napotkał granice terytorium zajętego przez Francję. Czasem kolonialiści napotykali silne organizacje plemienne, a innym razem trafiali na terytoria, na których plemiona znajdowały się w stanie rozpadu, chorób, i zajęcie ich było szybkie i łatwe.
Mówi Pan, że po rozpadzie państwa na placu zostaje tylko klan i plemię. A czy możliwe jest budowanie w przyszłości wspólnoty państwowej w oparciu o język? Były w przeszłości próby – wprawdzie krótkotrwałe – budowania wspólnoty np. na podstawie języka arabskiego…
– Ale nie powiodły się. Patriotyzmy lokalne okazują się tak silne, że budowanie bardziej ścisłych związków – jednego państwa, federacji czy unii – do tej pory się nie udawało. Trzeba pamiętać, że Europa jest pod tym względem historycznym wyjątkiem; obejmuje małe terytorium, ma rozwiniętą infrastrukturę, jakiej nie ma nigdzie indziej na świecie. Tymczasem Trzeci Świat charakteryzuje się wielkimi terytoriami i bardzo słabą infrastrukturą, nieznajomością wzajemną ludzi. Trzeba pamiętać, że wiele cywilizacji trzecioświatowych nigdy nie przejawiało zainteresowania innymi cywilizacjami. Raczej odgradzały się, zamykały w swoim świecie, niż szukały kontaktu z innym.
Symbolem takich postaw jest chiński mur. Podobnym przykładem jest cywilizacja afrykańska. Kontynent oblewają ze wszystkich stron morza i oceany, a cywilizacja ta nie zbudowała przez cały okres swojego istnienia ani jednego statku czy okrętu. Po prostu ludzi tej cywilizacji nie interesowało, co się dzieje dalej za morzami. To samo można zaobserwować w Indiach odgrodzonych od reszty Himalajami z jednej strony, a oceanem z drugiej.
Czym Pan wytłumaczy ów brak zainteresowania tych cywilizacji tym, co znajduje się poza nimi?
– Kulturą. Pamiętajmy, że poznawanie innych światów było i jest specyfiką cywilizacji europejskiej…
Można rzec – anomalią.
– W jakimś sensie tak. Większość cywilizacji nie interesowała się resztą świata, nie wiedziała nawet o jej istnieniu. Istniały nieeuropejskie cywilizacje ekspansywne, np. cywilizacja stepu azjatyckiego – Mongołowie, Turcy. Ale ich ekspansja wynikała raczej z chęci podboju, nie poznania. Ciekawość tego, co się dzieje gdzie indziej, jak żyją inni ludzie, która popychała często Europejczyków do wypraw w inne światy, nie była tu znaczącym motywem.
A może pomysłem na odbudowę państw w Trzecim Świecie – czegoś, co przekroczy ramy klanu, plemienia – będzie religia? Ekspansywną religią jest dzisiaj islam…
– To prawda. Islam przez swoją prostotę przyciąga masy ludzi; co roku na świecie przybywają miliony nowych wyznawców. Kim są ci ludzie? Najczęściej pochodzą z ubogich, opuszczonych regionów. Są często biedni, niekiedy bosonodzy, nie mają swojego miejsca w świecie. Bycie muzułmaninem daje im poczucie przynależności do rodziny wyznawców Allaha, i w ogóle do człowieczej rodziny, daje poczucie człowieczeństwa, godności, przynależności do jakiegoś świata.
W islamie najsilniejszym czynnikiem jest umma – wspólnota. Wyznawcy Allaha czują się przez nią silniejsi, w niej się rozpoznają. Wiedzą, że jako muzułmanom ktoś inny przyjdzie im z pomocą – albo pojedynczy człowiek, albo meczet. Meczet to miejsce modlitwy, ale także instytucja. Meczet żywi ubogich, można tam zasięgnąć rady. Taki biedny człowiek przestaje się czuć tak bezbronny i opuszczony. Wreszcie nie bez znaczenia jest to, że islam jest w pewnym sensie religią „łatwą” – jego zasady łatwo przyswoić, nauczyć się ich.
Czy jednak religia może być wehikułem odbudowy słabego postkolonialnego państwa? Sądzę, że tylko częściowo. Religia, w tym wypadku – islam, integruje ludzi w najniższym wymiarze życia społecznego. Jednak wyżej zaczyna się już gra polityczna, lokalne patriotyzmy, nacjonalizmy, ideologie, interesy ekonomiczne i inne. Poza wyjątkami – takimi jak Iran, jak Jemen Południowy – nie ma we współczesnym islamie zbyt wielu państw teokratycznych, w których rządziłoby duchowieństwo, władza religijna. Trzeba pamiętać, że – z wyjątkiem odłamu szyickiego – islam nie zna pojęcia hierarchii. Powyżej meczetu niczego już nie ma. Muzułmanin kontaktuje się bezpośrednio z Bogiem, nie ma pośrednika w postaci kasty kapłańskiej.
Z tego, co Pan mówi, w części świata postkolonialnego rysuje się ponura alternatywa – albo chaos, albo państwo wyznaniowe?
– Państwo wyznaniowe nie ma dziś szansy, poza nielicznymi wyjątkami. Istota rzeczy polega na tym, że okres pozimnowojenny ogłoszono jako wiek globalizacji. Wierzono, że otwieramy rynki, że wszystko się łączy, wszystko będzie „wspólne”. Niepokoje, jakie wyrażano w latach 90., dotyczyły raczej nadmiernej unifikacji, sprowadzenia wszystkiego do jednego szablonu, nadmiernej dominacji kapitalizmu finansowego. Wszystkie te niepokoje są rzecz jasna autentyczne, ale dotyczą tylko świata rozwiniętego. Natomiast z powodu koncentrowania się na fenomenie globalizacji uszło naszej uwagi, że na wielkich obszarach świata postępują silne procesy dezintegracyjne, na które nie ma odpowiedzi, nie ma pomysłu na ich zahamowanie, na zaradzenie im. Co więcej – one się dokonują zupełnie poza zainteresowaniem świata dostatku.
Powtórzę: obalenie rządu w takim zanarchizowanym, często represyjnym kraju nie jest wystarczającą odpowiedzią na te problemy. Odpowiedź będzie trudna, złożona, siłą rzeczy wymaga ostrożności i uwagi.
Dlaczego świat bogaty miałby się w ogóle interesować tą otchłanią? Czy ona może mieć jakikolwiek wpływ na nasze życie?
– Globalizacja krajów rozwiniętych – z jednej strony, i chaotyczna, anarchiczna sytuacja w Trzecim Świecie – z drugiej, będzie miała, już ma, dwie poważne konsekwencje. Po pierwsze, jeszcze bardziej pogłębia się nierówność między krajami rozwiniętymi i nierozwiniętymi. Po drugie, dezintegracja i chaos w biednych krajach będzie zatruwać świat rozwinięty. Przecież wszystkie te negatywne procesy nie dzieją się w abstrakcji, w kosmosie. Żyjemy na jednej planecie połączonej jak nigdy środkami komunikacji. Plaga w jednym miejscu świata przenosi się błyskawicznie na drugi koniec. Gdy rozwijał się AIDS, proces ten trwał dłużej, ale dziś epidemia SARS, która zaczęła się w jakiejś małej chińskiej prowincji, doprowadziła do tego, że w krótkim czasie mieliśmy umierających na nią w Kanadzie. Świat stanął nagle przerażony w obliczu śmiertelnej epidemii.
Światu dostatniemu nie uda się odgrodzić, odizolować. Nie da się dzisiaj powiedzieć: „Niech się tam dzieje, co chce”. Świat to dzisiaj naczynia połączone. Sytuacja biednych jego części prędzej czy później będzie odbijać się na obszarach dostatku. Upadek państwa w Iraku otwiera oczy na problem, choć zarazem jest tego problemu tylko małą cząstką.