Świat z każdego miejsca wygląda inaczej

Autor: Donat Szyller
źródło: Gazeta Wyborcza
data publikacji: 1997-10-17
——————————————————————–

Najlepsza droga do poznania wiedzie przez przyjaźń. Ale zaprzyjaźnić się ze światem nie jest łatwo i nawet nie w pełni jest to możliwe – mówił Ryszard Kapuściński podczas uroczystości odebrania doktoratu honoris causa Uniwersytetu Śląskiego.

Świat ma naturę złożoną, sprzeczną, paradoksalną, wiele w nim dobra, ale i wiele zła, a nie każdy i nie zawsze potrafi zdobyć się na heroizm, jakiego wymaga od nas wezwanie, aby zło dobrem zwyciężać.

Swoje podróże po świecie rozpocząłem blisko pół wieku temu. Spędziłem w nich, wędrując przez wszystkie kontynenty, ponad dwadzieścia lat. Prawie cały ten czas upłynął mi w tzw. Trzecim Świecie, w krajach Azji, Afryki i Ameryki Łacińskiej. Dlaczego sprawy i losy tego właśnie świata stały się moim głównym tematem? Dwa były co najmniej tego powody: jeden – emocjonalny, drugi – merytoryczny.

Pochodzę z Polesia, które było najbiedniejszą częścią Polski i być może – Europy. Wcześnie utraciłem „kraj lat dziecinnych”, do którego nie wolno mi było wrócić przez czterdzieści lat. Myślę, że tęsknota za tą prostą i – dziś powiedzielibyśmy – słabo rozwiniętą krainą kształtowała mój stosunek do świata: chętnie przebywałem w krajach ubogich, bo było w nich coś z Polesia.

A oto drugi powód. Kiedy kończyłem Wydział Historii Uniwersytetu Warszawskiego, stanąłem przed wyborem: kontynuować swoje zainteresowania, spędzając czas w archiwach, czy też raczej próbować śledzić historię w jej procesie stawania się, obserwować historię w chwilach, kiedy ją tworzymy i kiedy ona nas tworzy. Pociągnęło mnie to drugie, a to dlatego, że wówczas, w połowie naszego stulecia, moment był niezwykły i wyjątkowy: rodził się Trzeci Świat. Całe kontynenty, dziesiątki krajów, miliardy ludzi zdobyły niepodległość i utworzyły swoje państwa. Wydarzenia tej skali nie było i nigdy nie będzie w dziejach ludzkości. Otóż wypadło mi być świadkiem i kronikarzem tego zdarzenia.

Świat pokoju

Co jest dla sytuacji panującej na naszej planecie dziś, w ostatnich latach XX wieku, najbardziej charakterystyczne?

Po pierwsze – że żyjemy w pokoju. Ilekroć mówię o tym, podnoszą się jednak głosy protestu: Jak to! A Rwanda? A Bośnia? A Belfast? I ten protest jest słuszny. Każda śmierć jest tragedią, każda wojna nieszczęściem i klęską. Ale mówimy tu o skali globu, a w takim wypadku ważne są proporcje. Na świecie trwa około trzydziestu zbrojnych konfliktów, ale liczba ludzi bezpośrednio tymi konfliktami dotkniętych stanowi mniej niż 1 procent mieszkańców planety. To tragiczne, że 1 procent cierpi z powodu wojny, ale to jednak pomyślne, że 99 procent żyje w pokoju. Nie ma już grożącej nam zagładą zimnej wojny. Od lat nie było żadnej wojny między państwami. Bieżące konflikty mają charakter wojen domowych, wewnętrznych. Co więcej, o ile dawniej wszelki konflikt lokalny niósł w sobie groźbę wojny światowej, o tyle dziś odwrotnie – tam, gdzie taki konflikt wybuchnie, społeczność międzynarodowa stara się go izolować i zgasić.

Skąd jednak bierze się owo przekonanie, że żyjemy w świecie aktualnie zdominowanym przez rzezie, masakry, rakiety i gruzy? Powinniśmy zdać sobie sprawę z sytuacji, w jakiej znalazł się człowiek w ostatnich dwóch, trzech dziesięcioleciach. Dawniej czerpał on wiedzę o świecie z własnego doświadczenia, z opowiadań najbliższych bądź z druków. Ale do tej tradycyjnej, niemal namacalnie sprawdzalnej rzeczywistości przybyła mu teraz, w dobie przekazu elektronicznego, rzeczywistość druga, równoległa, kreowana przez media. Nastąpiło podwojenie historii: jedną jest ta, która gdzieś tam się dzieje, druga jest tuż obok, mamy ją przed oczyma. W dodatku ta kreowana rzeczywistość staje się – na skutek łatwiejszej dostępności – jedyną, jaką znamy, wyłączną. Rzeczywistość kreowana jest jednak zdradzieckim owocem selekcji, manipulacji, mylącego skrótu. Wydarzenie, które trwało kilka godzin, musimy pokazać w kilka sekund. I wszyscy stajemy się ofiarami decyzji, według jakiego kryterium wybór będzie dokonany.

Wszyscy chcą być demokratami

Drugą dominującą dziś tendencją jest dążenie świata do demokracji. Demokracja stała się hasłem dnia, ambicją, panującym wzorcem. Dzisiaj nawet partie tak kołtuńskie i szowinistyczne, jak ta – Żirinowskiego przybierają nazwę liberalno-demokratycznych. Kiedy podróżowałem po świecie 20-30 lat temu, dyktatury panowały powszechnie. Dyktatury wojskowe, policyjne, jednopartyjne rządziły w Ameryce Łacińskiej, w Afryce, w Azji, w znacznej części Europy. Dzisiaj ten typ dyktatur jest już rzadkością, wyjątkiem, rażącym anachronizmem. Nikt już dziś nie dąży do ustanowienia takiej dyktatury. Ich czas minął, widzimy to i czujemy. Tam natomiast, gdzie demokracja stała się faktem, panującą formą ustrojową, tam rychło ujawniła się ważna okoliczność, a mianowicie związek demokracji z kulturą. Demokracja jest tym bardziej krucha, niewydolna i pozorna, im społeczeństwo jest na niższym poziomie kultury. Warunkiem silnej demokracji jest wysoki poziom kultury społeczeństwa. Dlatego też mówić, że jest się orędownikiem demokracji, a jednocześnie obcinać wydatki na oświatę, naukę i kulturę – to głosić niedorzeczność określaną w logice terminem contradictio in adiecto – sprzecznością samą w sobie. Co więcej, rola nauki i kultury będzie wciąż rosnąć, ponieważ – w miarę rozwoju – zwiększa się zależność człowieka i jakość jego cywilizacji od techniki, a tym samym od stanu nauki i zasobów umysłowych społeczeństwa. To jest teraz kryterium dzielące społeczeństwa na rozwinięte i zacofane: nie ilość wytopionej stali, ale liczba studentów i wyższych uczelni.

Świat zwielokrotniony

Trzecią wreszcie tendencją współczesności jest nieustający postęp, ogromnienie świata, działające prawo zwielokrotniania wszystkiego. Bo coraz więcej jest ludzi, ale i coraz więcej rzeczy – telewizorów, aut, samolotów i telefonów, zegarków, kompaktów, lekarstw i butów – wszystkiego. Mnożą się odkrycia i wynalazki. Coraz głębiej penetrujemy kosmos, coraz dokładniej poznajemy strukturę kwarków.

Jasny obraz świata ma liczne skazy, pęknięcia i cienie. Podróżującemu po naszym globie rzuci się w oczy przede wszystkim głęboka niesprawiedliwość świata. Jedni żyją dobrze, drudzy – źle. Często ci pierwsi od pokoleń żyli dobrze, ci drudzy – zawsze źle. A nie dotyczy to tylko jednostek, lecz całych społeczności, narodów, kontynentów. I nie widać z tego wyjścia, nie widać ratunku. Kiedy zacząłem pracować w krajach Trzeciego Świata, dominowały na jego temat teorie krzepiące, optymistyczne. Mówiły one, że usunięcie nierówności świata jest tylko problemem czasu, że wkrótce (myślano tu o końcu tego wieku) te nierówności znikną i ludzie wszędzie będą żyć tak jak w Holandii czy Szwecji. Ale szybko przyszło rozczarowanie. Nierówność między rozwiniętą Północą a nierozwiniętym Południem nie została zniesiona, odwrotnie – ciągle się pogłębia. Ta nierówność jest widoczna na dwóch poziomach: w skali globu pogłębia się przepaść między zamożnym światem zachodnim a pozostałą, znacznie większą częścią świata, zamieszkaną przez 2/3 ludzkości.

Jednocześnie rośnie przepaść wewnątrz krajów i regionów. Jedni są coraz bogatsi, inni coraz biedniejsi – i taka jest tendencja planetarna. Przepaść ta przybrała już rozmiary monstrualne: 368 najbogatszych osób świata posiada majątek równy dochodom blisko połowy ludności naszej planety!

Bogaci i biedni żyją w różnych światach. Ludzie bogaci myślą, że rozwiążą problemy biednego, dając mu miskę ryżu. Nie – jak nauczyć ich myśleć, jak wykształcić i gdzie zatrudnić, tylko – jak nakarmić. Ale miska ryżu nie zmieni losu ubogich. Bieda to nie tylko pusty żołądek. Bieda to sytuacja i kultura. Człowiek biedny jest człowiekiem poniżonym, zdegradowanym.

Kiedyś Orwell badał na sobie samym skutki głodowania. Mieszkał w przytułkach dla bezdomnych, całymi dniami nic nie jadł. Pisał potem, jak wskutek głodu tracił zdolność myślenia, nie umiał niczego zaplanować, zdobyć się na żadną inicjatywę. Jego osłabiony umysł nie był w stanie sięgnąć dalej niż poza horyzont pustej miski, jego najdalsza myśl kończyła się pytaniem, co będzie jadł za godzinę. W Afryce byłem wielekroć w obozach uchodźców, wędrowałem z tłumami głodujących. Taki tłum jest bezbronny, bierny. Niczego nie prosi. Na nic się nie skarży. Idzie w milczeniu, apatyczny, obojętny. Widziałem plemiona umierające z głodu, choć na rynkach było pełno żywności. Ale człowiek chronicznie głodny o nic się nie upomni i nigdy nie będzie walczył.

Czy nie można by rozwiązać problemu głodu i biedy, niedostatku i masowego ubóstwa – tej największej hańby i zmory świata, nękającej ponad połowę sióstr i braci naszej rodziny człowieczej?

Teoretycznie, oczywiście, że tak. Po pierwsze, świat wytwarza dziś dostateczną ilość żywności, aby zaspokoić potrzeby nas wszystkich – sześciu miliardów ludzi. Rzecz jednak w uderzająco nierównym rozdziale tych zasobów. Kiedy jestem w Nowym Jorku, od rana dzwoni telefon, przyjaciele pytają, gdzie i co chciałbym jeść – lista możliwości jest nieograniczona. W kilka dni później, w wiosce ugandyjskiej od rana błąkamy się głodni i słabi, wiedząc, że nie ma nic do zjedzenia. Po drugie, wiele można by poprawić, gdyby zwiększyć wydatki na technologie odsalania wód, na rozwój wydajniejszych odmian ryżu i kukurydzy, bardziej skutecznych leków przeciw malarii i na dziesiątki innych podobnych działań. Ale skąd wziąć na to pieniądze? Wielki kapitał szuka wielkich i szybkich zysków, a w tej dziedzinie korzyści nie będą ani duże, ani natychmiastowe.

Marność świata jest i w tym, że wielu ludziom żyje się po prostu źle. Jest dużo chorób, dużo cierpienia i bólu. Wielu ludziom doskwiera samotność. Wielu ludzi gnębią depresje. Paraliżuje ich lęk. Ludzie coraz częściej czują się zagrożeni, boją się, że ktoś na nich czyha. Że stanie się coś złego. Szukają ratunku, miotają się. Człowiek jest często przeszkodą dla samego siebie. Swoją największą trudnością. Chciałby poczuć się lepiej, ale nie wie, jak to zrobić. Obwinia więc innych, przeklina świat.
Ale świat będzie przecież takim, jakim go sami stworzymy.

Tylko jeden biały

Dwie wielkie wizje przyszłości powstały w ostatnich latach. Są bardzo różne, nawet sobie przeciwstawne, bo wyrażają ambicje i dążenia dwóch odmiennych kręgów kulturowych. Twórcą pierwszej z nich jest profesor Uniwersytetu Harwardzkiego – Samuel P. Huntington. Latem 1993 ogłosił on w „Foreign Affairs” esej pt. „The Clash of Civilizations” („Zderzenie cywilizacji”). Jego koncepcja wyraża przede wszystkim niepokoje amerykańskie: dla Ameryki dwa największe zagrożenia to Chiny, najpotężniejsze demograficznie państwo świata, i Islam posiadający ropę naftową, bez której Ameryka nie może istnieć. W obu wypadkach społeczeństwa tych obszarów okazują się bardzo oporne na wpływy kultury amerykańskiej. Huntington uważa, że wyjściem dla Zachodu jest odgrodzić się, okopać, stworzyć granicę obronną na kształt limes z czasów imperium rzymskiego. Inaczej bowiem dojdzie do wojen między cywilizacjami, których zwiastunami są – jego zdaniem – konflikty w Bośni czy Afganistanie. Krytycy od razu zarzucili Huntingtonowi „mentalność bunkra”, tak typową dziś dla Zachodu, który coraz bardziej próbuje odgrodzić się od reszty świata.

Całkiem inną wizję przyszłości kreśli wybitny współczesny intelektualista malezyjski Anwar Ibrahim, autor wydanej w 1997 roku książki pt. „Azjatycki renesans” („The Asian Renaissance”). Azja – twierdzi on – staje się punktem ciężkości świata XXI wieku. Złączyły się tu prastare tradycje państwa, żywotne i głębokie wartości etyczne, kultura wytrwałej pracy, szacunek dla autorytetów, silne więzi rodzinne i wzajemne zaufanie – warunek wszelkiego rozwoju i postępu. Nowa Azja jest już postnacjonalistyczna – szuka wzajemnych więzi i wspólnych interesów. Ibrahim rozwija optymistyczną koncepcję przyszłego świata: cywilizacje nie będą prowadzić ze sobą wojen. Miejsce konfliktu zajmie wymiana, miejsce starcia – dialog (Taką właśnie koncepcję kontaktu cywilizacyjnego – kontaktu jako wymiany – głosili wcześniej i Simmel, i Mauss).

Latem tego roku prasę światową obiegło zdjęcie Papieża na Światowym Forum Młodzieży w Paryżu. Wiemy, jak bardzo Jan Paweł II dba o symbolikę swojej posługi. Papież idzie do ołtarza w towarzystwie wybranych przez siebie ośmiu młodych ludzi: czterech dziewcząt i czterech chłopców. W tej grupie jest tylko jeden biały.

Wszyscy oni wchodzą w jakiś rodzący się, młody świat, świat wielu ras i kultur, świat rozmnożony.

Droga do Katowic

Trudność mówienia o naszej planecie bierze się choćby i z tego, że świat z każdego miejsca wygląda inaczej, a ilość tych punktów obserwacji jest ogromna. Musimy więc szukać wspólnych mianowników naszych losów. Jednym z nich, i to rzuca się w oczy w czasie podróży przez planetę, jest widoczny wszędzie, niespotykany dawniej wzrost wszelkich inicjatyw, pobudzenie i ożywienie, krzątanina, podwyższenie energii ludzkiej świata. Jest wszędzie więcej działań, myśli, woli, ambicji i starań. Planów i marzeń. Przyczyniła się do tego likwidacja krępujących ruchy imperiów, koniec terroru ideologii totalitarnych, długoletni pokój, dążenie do demokracji, gwałtowny rozwój środków komunikacji międzyludzkiej. Ludzkość zaczyna się organizować według nowych, trudnych jeszcze do zdefiniowania struktur i ideałów. Ale jeżeli przyjrzeć się temu uważnie, jedno staje się widoczne: wszędzie jest więcej społeczeństwa i mniej państwa.

Kiedy pisałem ten tekst, zastanawiałem się nad jego tytułem. A może by – pomyślałem – dać tytuł: Droga do Katowic? Bo pierwszy raz próbowałem dojechać do Katowic jeszcze jako mały chłopiec, w roku 1945. Mój wujek był w Kobiórze leśnikiem. Miał bardzo starą – jak się to wówczas mówiło – zdobyczną dekawkę. I wiózł mnie do Katowic, ale po drodze chciał zatrzymać się w Tychach. Nacisnął pedał hamulca, ale samochód toczył się dalej – hamulce nie działały. Na szczęście, w tych latach drogi były puste i przy małej już szybkości wujek w końcu zahamował, wjeżdżając do rowu. Jak niepyszni wróciliśmy jakąś furmanką do Kobióra. Tym razem jednak, dzięki życzliwej pomocy Senatu, a także Rady Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Śląskiego, do Katowic dotarłem.

I jestem za to ogromnie, najszczerzej wdzięczny. I bardzo, bardzo się cieszę!

Honory dla reportera

Uroczystość nadania Ryszardowi Kapuścińskiemu doktoratu honoris causa Uniwersytetu Śląskiego odbyła się 17 października 1997 roku. Promotorem doktoratu był prof. Marek S. Szczepański z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, a recenzentami – prof. Michał Głowiński z Instytutu Badań Literackich w Warszawie, prof. Jan Iwanek z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach i prof. Walery Pisarek z Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie.