Ryszard Kapuściński 1932-2007

Oddając hołd Ryszardowi Kapuścińskiemu, dyskretnie milczymy o tym, że znaczną część jego pisarstwa wypchnęliśmy poza przyjęte przez nas dzisiaj kanony politycznej poprawności. A jego poglądy – poza główny nurt publicznej debaty. Ostateczne pożegnania z wielkimi osobowościami, autorytetami i myślicielami, wyrastającymi ponad miarę swoich czasów, mają pewien rytuał. Gdy rozeszła się wiadomość o śmierci Ryszarda Kapuścińskiego, Sejm przerwał obrady, by uczcić jego pamięć. Swój żal po tej stracie wyraził publicznie prezydent, a media przypomniały osiągnięcia pisarza i wspomnienia rozsianych po całym świecie intelektualistów, którzy go znali i podziwiali. Ktoś puścił w obieg określenie cesarz reportażu. Przyjęło się i wszyscy zaczęli je powtarzać, nie dostrzegając w nim paradoksu: oto bowiem cesarzem nazwano twórcę, który był szczególnie daleki od imperialnych póz i właśnie z postaci cesarza uczynił jedną z najbardziej groteskowych figur w swej twórczości!

Tych paradoksów jest znacznie więcej. Tak wiele, że przypomniałem sobie słowa napisane przed laty przez autora „Podróży z Herodotem”, iż śmierć „przestawała być śmiercią, zamieniała się w widowisko śmierci”. A ponieważ umarł pisarz, który był radykalnym krytykiem współczesnych mediów, przyszła mi do głowy myśl nieoczekiwana i nietaktowna. Że oto wcale nie oddajemy hołdu prawdziwemu Ryszardowi Kapuścińskiemu, lecz jego stworzonemu przez media wizerunkowi; wizerunkowi wielce dla nas wygodnemu, pozwalającemu się łączyć we wspólnej żałobie, lecz zarazem zwalniającemu od stawiania sobie trudnych pytań. Ten wizerunek składa się z kilku stereotypów. Chłopca, który wychodząc z ubogiego, poleskiego miasteczka, ruszył w świat i zyskał sławę. Polaka przyjmowanego na światowych salonach, mędrca obsypanego nagrodami, odznaczeniami i honorowymi doktoratami. Starszego, niezwykle sympatycznego pana, który od czasu do czasu pojawiał się w telewizji, wygłaszając kilka przemyśleń na tyle mądrych, by zatrzymały na chwilę uwagę widza, i na tyle ogólnych, by niemal każdy widz mógł uznać je za swoje.

Żałoba ma swoje prawa i poetykę. Tyle że akurat w przypadku Ryszarda Kapuścińskiego ta poetyka skutecznie zabija prawdę o tym, kogo żegnamy. A ta prawda jest taka, że pod maską dobrotliwego, starszego pana krył się jeden z najbardziej radykalnych myślicieli polskich ostatniego półwiecza. Jeden z najbardziej radykalnych krytyków świata, w którym żyjemy i z którego w zasadniczych zarysach wydajemy się zadowoleni. Pisarz, który mówił nam wyjątkowo nieprzyjemne prawdy o nas samych, nie o nas – Polakach, lecz o nas – ludziach Zachodu, korzystających z dobrodziejstw cywilizacji. Tyle że jak to bywa w przypadku powszechnie uznawanych autorytetów podziwialiśmy go, zamiast słuchać.

Zatem może teraz, zanim opadnie przygnębienie związane z jego śmiercią, przyszedł dobry moment, by zacząć Kapuścińskiego uważnie czytać? Ostrzegam, to nie będzie łatwe. Prawda jest bowiem taka, że książki, które w latach 60. i 70. ubiegłego wieku uczyniły z niego wielkiego i uznawanego na świecie reportera, zupełnie nie mieszczą się w przyjętych w dzisiejszej Polsce kanonach poprawności politycznej. Że gdyby pisane były dziś, a podpisywane mniej sławnym nazwiskiem, zostałyby – używając języka lewicowej „Krytyki Politycznej” – wypchnięte daleko poza główny nurt publicznego dyskursu. A to dlatego, że zawarte w nich poglądy byłyby całkowicie nie do przyjęcia przez uczestników tego dyskursu i najważniejsze media, kształtujące ów dyskurs.

Owszem, ubiegłoroczny pomysł Macieja Giertycha, by uczcić pamięć generała Franco, wywołał pewne zdumienie, ale przecież wygłosił go eurodeputowany współrządzącej partii. Od wielu już lat zaś pełnoprawnym elementem polskiej debaty politycznej jest spór o Pinocheta, sprowadzający się do tego, czy obrona przed zagrożeniem komunistycznym była wystarczającym usprawiedliwieniem dla morza krwi, jakim zalał kraj chilijski dyktator. Tymczasem w jednej ze swych najgłośniejszych książek – w „Chrystusie z karabinem na ramieniu” – Kapuściński zamieścił krótki esej, w którym bierze w obronę obalonego i zamordowanego w efekcie tego zamachu prezydenta Salvadora Allende. Broni go przed zwolennikami Pinocheta? Skądże: w ogóle wówczas nie brał pod uwagę możliwości ich istnienia wśród swych czytelników. Kapuściński broni Allende przed zarzutem, że nie poszedł drogą Che Guevary. Tłumaczy, że obalony prezydent nie mógł rozdać ludowi broni i zdecydować się na walkę zbrojną z zamachowcami, bo wobec wrogiej mu i świetnie wyszkolonej armii chilijskiej jedynym efektem byłaby jeszcze większa liczba ofiar. Że obrona demokracji parlamentarnej nie była w niczym mniej szlachetna niż walka partyzancka, jaką podjął Guevara w Boliwii.

To krótki tekst, ale jakże znaczący. Wyrażający wizję świata, którą Kapuściński konsekwentnie prezentował we wszystkich bodaj książkach pomiędzy debiutanckim (i bardzo krytycznym wobec PRL-owskiej rzeczywistości) „Buszem po polsku” a książką „Jeszcze dzień życia”, będącą efektem obserwowania przez pisarza wojny domowej w Angoli. W tej wizji jest jasny podział na dobro i zło. Po stronie zła są struktury postkolonialne, po stronie dobra – pierwsza generacja przywódców afrykańskich (Nkwane Krumah, Patrice Lumumba), usiłujących wybić swoje kraje na niezawisłość. Po stronie zła – militarne reżimy Ameryki Łacińskiej, po stronie dobra – szlachetni zapaleńcy, toczący z nimi nierówną walkę w lewicowych partyzantkach. Zło to możni tego świata, jednym pociągnięciem ołówka ustalający granice państw; dobro to narody takie jak Palestyńczycy, którzy w efekcie tych ustaleń tracą ojczyznę. Owszem – Kapuściński dostrzega okrucieństwo i bezsens rodzącego się terroryzmu – czy to arabskiego, czy lewackiego. Winą jednak obarcza nie tych, którzy trzymają strzelby i podkładają bomby, lecz tych, którzy wpychają ich w sytuację, gdzie terror wydaje się jedynym wyjściem z sytuacji bez wyjścia.

Nie ma w literaturze polskiej (wyjąwszy teksty jawnie propagandowe) równie mocnych oskarżeń wobec polityki Stanów Zjednoczonych. Zaś na tle miażdżącej krytyki, jakiej poddaje Kapuściński wielkie korporacje, dzisiejsze biblie alterglobalistów w rodzaju „No logo” Naomi Klein to fraszki.

Oczywiście, łatwo tę wizję zbagatelizować, i to co najmniej na dwa sposoby. Pierwszy – że Kapuściński wysyłany bądź co bądź za granicę przez państwowe, podległe władzy komunistycznej koncerny prasowe spłacał swoistą daninę swym pracodawcom. Za rzadką w PRL możliwość jeżdżenia po świecie i opisywania tego, co go najbardziej interesowało – indywidualnych dramatów ludzi zaplątanych w wielką politykę – płacił, dolewając trochę ideologicznego sosu, zgodnego z linią propagandową.

Drugi – że było wręcz przeciwnie. Kapuściński cały czas pamiętał, że pisze dla polskiego czytelnika, żyjącego w zniewolonym kraju. I pisząc w warunkach cenzury, posługiwał się metaforą, gdzie Stany Zjednoczone tak naprawdę symbolizowały ZSRR, a lewaccy bojownicy – Polaków próbujących odzyskać skrawek wolności. Taki właśnie metaforyczny odbiór ujawnił się przecież przy okazji nieco późniejszego „Cesarza”, powszechnie w Polsce czytanego jako obraz rozkładu komunizmu w wersji gierkowskiej.

Ja jednak, mając do wyboru te interpretacje, obie odrzucam. Nie tylko dlatego, że pierwsza jest dla pisarza obraźliwa, zaś jeśli idzie o drugą – to np. w Anglii, gdzie „Cesarz” podobnie jak w Polsce był nie tylko wydany, ale i wystawiany w teatrach, traktowano go z kolei jako metaforę thatcheryzmu. Uważam, że Kapuściński pisał dokładnie to, co myślał. A myślał, co myślał, bo tak właśnie zobaczył świat podczas swych pierwszych podróży.

Dziecko ubogiej polskiej prowincji, podrostek czasów okupacji, student w czasach, gdy na ponad setkę adeptów wiedzy przypadał jeden, w dodatku marny i zideologizowany radziecki podręcznik historii najnowszej. Wyruszył w świat z zabitej dechami wioski, jaką była w sensie cywilizacyjnym Polska lat 50., ucząc się angielskiego z kupionego na jakimś lotnisku oryginalnego wydania „Komu bije dzwon”, które czytał z pomocą słownika. A pierwszym kawałkiem świata, jaki zobaczył, były postkolonialne Indie, z trudem wśród religijnych i etnicznych konfliktów klecące państwową tożsamość.

Nie zobaczył jednego świata, zobaczył lepszy i gorszy. Ten lepszy był światem władzy, pieniędzy, wpływów i wygodnego życia. Ten gorszy – światem nędzy, poniżenia, bezradności i nieustającej walki o przetrwanie. Ten pierwszy go właściwie nie zainteresował. Na kilka lat przed śmiercią wspominał, że bardzo późno wybrał się po raz pierwszy do USA, zaś na liście ponad 100 krajów, które odwiedził, brakowało kilku europejskich, leżących całkiem niedaleko od Polski. Z tym drugim, gorszym światem natychmiast się utożsamił. Może po części dlatego, że sam z gorszego świata przybywał? A może dlatego, że gdy zobaczył panujących i poddanych, pławiących się w luksusach i walczących o przeżycie, potężnych i bezsilnych, naturalnym odruchem wrażliwego człowieka było opowiedzenie się po stronie tych ostatnich?

Tak, to można nazwać wrażliwością lewicową. Tyle że to nie była lewicowość wywiedziona ani z dzieł Marksa, ani z komunistycznej propagandy. Tylko z naturalnej potrzeby społecznej sprawiedliwości, z wiary, że jeśli opisuje się świat, to po to, by uczynić go lepszym. Cesarz reportażu? Czytając książki Kapuścińskiego, mając w pamięci kilka długich z nim rozmów, mam zupełnie inne skojarzenia. Być może, gdyby urodził się gdzie indziej i nieco później, wcale nie zostałby reporterem. Tylko folkowym śpiewakiem: kimś takim, jak Bob Dylan czy Phil Ochs na początku lat 60. w USA lub jak Bask Manu Chao, śpiewający dziś na demonstracjach alterglobalistów. Bo jego pisarska wrażliwość na krzywdę – pojedynczych ludzi oraz całych narodów i kontynentów – nie była intelektualnym konceptem, lecz właśnie gestem folkowego barda, samozwańczego rzecznika gorszego świata.

Myślę, że w znacznym stopniu pozostał kimś takim do końca życia. Zmieniło się tylko jedno: utracił optymizm. Dostrzegł, że szlachetni chłopcy zabijający i zabijani w lewicowych partyzantkach są w podobnym stopniu manipulowani przez światowe potęgi, co ich wrogowie z pałaców despotycznej władzy. I że coś, co miało być wojną wyzwoleńczą, wcale nie jest walką dobra ze złem, tylko zamienia się w bezsensowny festiwal przemocy. Napisał o tym „Jeszcze dzień życia”.

Dostrzegł, że władza deprawuje także wczorajszych rewolucjonistów; zajmując miejsce obalonych przez siebie satrapów, wchodzą w ich buty z całym despotyzmem i okrucieństwem. Tak powstały „Cesarz” i „Szachinszach”. A potem zobaczył, że imperia wprawdzie czasem upadają, pozostawiają jednak po sobie pustynię cywilizacyjną i okaleczone duchowo generacje swych dawnych poddanych – napisał więc „Imperium”. W ostatnich latach życia widział, jak świat wyraźnie podzielił się na nadmiernie sytych i wyniszczająco głodnych. Jak Afryka, której poświęcił tyle książek, pogrąża się w chaosie większym niż ten, z którego próbowała wyjść pół wieku wcześniej, gdy opisywał ją jako młody reporter.

A na koniec zrozumiał coś jeszcze gorszego: że tak naprawdę nikogo to nie interesuje. Gdy parę lat temu przeprowadzałem z nim wywiad dla „Newsweeka”, mówił z goryczą, że media zostały odebrane dziennikarzom, traktującym swój zawód jako misję. Zastąpili ich media-workerzy i biznesmeni, traktujący informację jak produkt, który trzeba jak najlepiej sprzedać. Efektowne ujęcie liczy się bardziej niż precyzyjne oddanie sensu opisywanych wydarzeń. Od reportera, który ten sens rozumie, bardziej liczy się jego kolega w kuloodpornej kamizelce, choćby nadawał swoje relacje na podstawie wiadomości telewizyjnych z luksusowego hotelu, z dala od sceny wydarzeń.

Nie winił zresztą za to dziennikarzy. Mówił, że mamy takie media, jakie chcemy mieć. A chcemy mieć takie, które na chwilę zaskoczą nas efektownym obrazkiem, ale nie będą zmuszać do myślenia. Bo my, ludzie sytego Zachodu, zatraciliśmy ciekawość świata; informacja stała się dla nas częścią codziennej konsumpcji. Autor „Hebanu” śmiał się z przestróg przed globalizacją. Mówił, że tak naprawdę pogrążamy się w antyglobalizacji, polegającej na tym, iż traktujemy nasz wygodny świat jako jedyny realny. A wszystko poza nim, całe niezmierzone obszary nędzy, przemocy i nieszczęścia, traktujemy jedynie jako scenografię widowiska, które oglądamy dla zabicia nudy.

Tak, myślę, że rzeczywiście był kimś w rodzaju folkowego śpiewaka. Takiego, który zobaczył, że pieśni mające zmieniać świat stały się częścią fabryki produkującej sezonowe przeboje taneczne. Gdy w gładkich słowach oddajemy mu hołd, gdy nazywamy go Mistrzem, Cesarzem, pomyślmy o przesłaniu jego książek. I jego życia.