Rysiek dobry i mądry

Autor:Adam Michnik
Źródło:Gazeta Wyborcza

Każdy człowiek był dlań wspaniałą gwiazdą – piękną, wartościową i
świetlistą. Spoglądał temu człowiekowi w twarz, rozmawiał z nim, czuł
się zań odpowiedzialny. Adam Michnik wspomina zmarłego 23 stycznia
Ryszarda Kapuścińskiego

W 1986 r. Ryszard Kapuściński zapisał w swoim dzienniku zdanie
Stanisława Brzozowskiego sprzed 76 lat: „Boże! Boże! Trudna to naprawdę
rzecz być dzisiaj Polakiem, chcieć myśleć, chcieć pracować”.

Zaiste, nie było to łatwe dla Ryszarda Kapuścińskiego ani wtedy, w
ponury czas duchoty stanu wojennego, ani wcześniej, ani później. A
przecież całe życie pracował, myślał i pisał. Stworzył dzieło jedyne w
swoim rodzaju – opowieść o świecie wykluczonych ze świata, zobaczonym
przez polskie okulary, napisaną polskim piórem polskiego pisarza. Dzieło
Ryszarda Kapuścińskiego należy do najważniejszych znaków obecności
polskiej na szczytach współczesnej kultury.

I.

Przed kilku laty uczestniczyłem w konferencji w Barcelonie. W przerwie
podeszła do mnie grupa studentów katalońskich, pytając, czy znam
Ryszarda Kapuścińskiego. Gdy odpowiedziałem twierdząco, poprosili mnie,
bym opowiedział im o Ryśku. Wtedy łatwiej mi to szło niż teraz. Ryśka
Kapuścińskiego wszędzie czytano, podziwiano, kochano. Powtarzałem mu te
zachwyty swoich rozmówców z całego świata, a on tylko lekko uśmiechał
się i z zawstydzeniem machał ręką. Nie było w nim nic z zarozumialstwa
pisarza, który osiągnął szczyty popularności na wszystkich kontynentach;
który był nagradzany i honorowany wszędzie; który był czytany i
podziwiany przez kilka pokoleń.

Pochodził z biedy polskiej, z Pińska. Mówił mi kiedyś, że chce napisać
książkę o Pińsku, żeby spłacić dług własnym korzeniom. Szkoda, że nie
zdążył. Zdołał tylko napisać znakomity – godny pióra Gogola – opis
podróży do Pińska.

Sławę światową przyniósł mu „Cesarz”, portret dworu cesarza Abisynii.
„Cesarz” stał się portretem wszystkich dworów i wszelakich dyktatur.
Rysiek łączył konkret z tym, co uniwersalne. W usta jednego z dworaków
włożył monolog, który na zawsze pozostanie klasyką gatunku:

„My, orszakowi, żyliśmy jak między młyńskimi kamieniami, czekając
tylko, który nas zgniecie. Mieliśmy bowiem wpisywać na listę proponowane
nazwiska i przesyłać je wyżej. Na nas więc walił się tłum faworytów i
atakował to prośbą, to groźbą, to słyszało się lament, to zaprzysiężenie
zemsty, ten wypraszał łaski, inny podtykał pieniądze, jeden obiecywał
złote góry, drugi zapowiadał donos. Bez przerwy wydzwaniali protektorzy
faworytów, a każdy polecał umieścić swojego wybrańca, a srożył się przy
tym, a groził. Ale protektorom trudno dziwić się, gdyż sami robili to
pod naciskiem, jako że uparcie cisnęły ich doły, a i oni też cisnęli się
między sobą, bo jakaż by to była ujma, gdyby jeden protektor umieścił
swojego faworyta, a drugi – nie. Tak, młyńskie kamienie szły w ruch, a
nam, orszakowym, bielały skołatane głowy. Każdy z możnych protektorów
mógł nas zgnieść na miazgę, a czyż było naszą winą, że nie dało się
wsadzić do orszaku całego cesarstwa?”

Zaiste, nie było w tym winy orszakowego.

Oto przykład maestrii pisarskiej Ryszarda Kapuścińskiego.

II.

Przed laty zdarzyło mi się uczestniczyć w seminarium letniego
uniwersytetu w San Sebastian wraz z Ryśkiem, ks. Józefem Tischnerem i
Jorgem Ruizem. Mieliśmy sporo czasu na rozmowy. Podczas jednej z nich
zapytałem Ryśka: – Powiedz, kiedy właściwie zmieniłeś swój stosunek do
komunizmu? Przecież w latach młodości wierzyłeś w komunizm.

Rysiek zastanowił się i odpowiedział, że decydujący był rok 1956.

– Ale zawsze byłem – tłumaczył Rysiek – i pozostałem po stronie biednych i wykluczonych.

Taki jest, myślę, klucz do rozumienia przesłania pisarskiego Ryszarda Kapuścińskiego.

Drugi zaś klucz to nieugięta wiara w sens spotkania i dialogu z
„Innym”, z inną kulturą i inną tradycją, inną pamięcią i innym
doświadczeniem, inną biografią, innym narodem, inną religią.

Był w tym głęboki humanizm i autentyczny heroizm sprzeciwu wobec
wszelkiej nietolerancji, ksenofobii, nacjonalizmów etnicznych i
fanatyzmów religijnych. Była także głęboka zdolność rozumienia biednych,
skrzywdzonych i poniżonych w świecie dyktatury, pieniądza i policji. I
był również w tej postawie protest przeciw arogancji europocentryzmu,
który nie chce zauważać losu i cierpienia mieszkańców „przedmieść
historii” – z Kolumbii i Brazylii, z Iranu i Algierii, z Angoli i
Sudanu.

Taka perspektywa pisarska pozwoliła Ryszardowi Kapuścińskiemu stworzyć
dzieło jedyne i niepowtarzalne. Stał się fenomenem polskiej i
europejskiej literatury. Nikt nie umiał tak czule, rozumnie i
precyzyjnie opowiedzieć o świecie tamtych ludzi. Większość z nas,
naznaczonych własną historią – rozbiorami i zaborami, okupacją niemiecką
i sowiecką, Hitlerem i Stalinem, Oświęcimiem i Katyniem, dyktaturą
komunistyczną i symbolicznymi datami polskich miesięcy-protestów – nie
potrafi i nie chce rozumieć historii bólu Innego. Nie myśleliśmy o
ludobójstwie w Ruandzie, o koszmarze handlu niewolnikami, o piekle
kolonializmu, o wielkim głodzie w Etiopii, o tyranii Amina w Ugandzie, o
źródłach rewolucji w Ameryce Łacińskiej i o naturze rewolucji
konserwatywnej w Iranie.

Ile w tym było – i pozostaje – naszej ignorancji, a ile arogancji?

„Ilekroć – pisał Ryszard Kapuściński – wracałem z Afryki, nie pytano
mnie: »A jak tam Tanzańczycy w Tanzanii? «, tylko: »A jak tam Rosjanie w
Tanzanii? «. I zamiast spytać o Liberyjczyków w Liberii, pytano: »A jak
tam Amerykanie w Liberii? «. (…) Nic nie sprawia Afrykańczykom
większej przykrości niż takie przedmiotowe, instrumentalne ich
traktowanie. Odbierają to jako poniżenie, degradację, policzek”.

Książki Ryśka tłumaczyły, tłumaczą i będą tłumaczyć, że nie wolno poniżać Innego.

III.

Był zafascynowany dekolonizacją i wybijaniem się na wolność ludzi z
narodów podbitych, zniewolonych, terroryzowanych. A potem z goryczą
obserwował proces degenerowania się młodych państw, kryzys demokracji,
wszechobecność korupcji, nawrót ciemnych nacjonalizmów i fanatyzmów
religijnych.

Nie znosił nacjonalizmów. „Nacjonalista – pisał – traktuje swój naród
(…) jako wartość najwyższą, a wszystkie inne – jako coś niższego (i
często godnego pogardy). Nacjonalizm, podobnie jak rasizm, jest
instrumentem identyfikacji i klasyfikacji stosowanym (…) przy każdej
okazji. Jest to prostacki, prymitywny instrument spłaszczający i
spłycający wizerunek Innego. (…) Dla nacjonalisty osoba Innego ma
jedną jedyną cechę – przynależność narodową. (…) Kiedy żyję w świecie
rozgorzałych nacjonalizmów, nie mam nazwiska, nie mam zawodu, nie mam
wieku – jestem tylko i jedynie Polakiem. Groźną cechą nacjonalizmu jest
to, że jego nieodłącznym składnikiem jest nienawiść do Innego. Doza tej
nienawiści może być różna, ale jej obecność jest pewna”.

Dekolonizacja miała różne fazy. Etap pierwszy to było zdobywanie
niepodległości. „Panował powszechny optymizm, entuzjazm, euforia. Ludzie
byli przekonani, że wolność oznacza lepszy dach nad głową, większą
miskę ryżu, pierwsze w życiu buty. Że nastąpi cud – rozmnożenie chleba,
ryb i wina. Nic takiego nie nastąpiło. Przeciwnie – gwałtownie przybyło
ludności, dla której zabrakło jedzenia, szkół i pracy. (…) Cała
gorycz, wściekłość i nienawiść zwróciły się przeciw własnym elitom,
które zajmowały się szybkim i zachłannym napychaniem kiesy. W kraju, w
którym nie ma wielkiego prywatnego przemysłu, plantacje należą do
cudzoziemców, a banki są własnością obcego kapitału, jedyną drogą
zrobienia fortuny jest kariera polityczna.

W sumie – bieda i rozczarowanie tych na dole, chciwość i żarłoczność
tych na górze tworzą zatrutą, podminowaną atmosferę, którą wyczuwa
wojsko; podając się za obrońcę skrzywdzonych i poniżonych, wychodzi z
koszar i sięga po władzę”.

Oto Akintola, premier Nigerii Zachodniej.

„W ostatnich miesiącach nie wychodził już ze swojej rezydencji
strzeżonej przez policję – bał się. Pięć lat temu był średniozamożnym
adwokatem. Po roku premierowania miał już miliony. Po prostu przelewał
pieniądze z konta rządowego na prywatne. Gdzie się ruszyć, wszędzie
stoją jego domy, w Lagos, w Ibadanie (…). Miał dwanaście limuzyn,
zresztą bezczynnych, tyle że lubił na nie patrzeć, siedząc na balkonie.
(…) Obracamy się tu w świecie bajecznych fortun zrobionych na
polityce, ściślej – na gangsteryzmie politycznym, na rozbijaniu partii,
fałszowaniu wyborów, zabijaniu przeciwników, strzelaniu do głodnych
tłumów. Trzeba to wszystko zobaczyć na tle przygnębiającej biedy, na tle
kraju, którym Akintola rządził – spalonego, opustoszałego, zalanego
krwią”.

Potem nastąpił zamach wojskowy, który zmiótł Akintolę.

Ryszard Kapuściński znakomicie rozumiał, że „wszelkie wybuchy
społeczne, te chwile, kiedy spokojna i ociężała woda zaczyna burzyć się i
kipieć, to momenty ogólnego chaosu, bezhołowia, szalonego zamętu. Łatwo
wtedy zginąć z powodu bałaganu, przez pomyłkę, bo ktoś czegoś nie
dosłyszał lub w porę nie zauważył. W takich dniach przypadek przeżywa
wielkie chwile, staje się prawdziwym panem i władcą historii”.

Ryszard Kapuściński, jak najwięksi pisarze tego gatunku, Curzio
Malaparte czy Ksawery Pruszyński, był czujnym rejestratorem dialektyki
konieczności i przypadków w chwilach, gdy historia zostaje spuszczona z
łańcucha.

IV.

„Iran – wspominał Ryszard Kapuściński – była to dwudziesta siódma
rewolucja, jaką widziałem w Trzecim Świecie. W dymie i w huku zmieniali
się władcy, upadały rządy, na fotelach zasiadali nowi ludzie. Ale jedno
było niezmienne, niezniszczalne, boję się powiedzieć – wieczne:
bezradność. Jakże mi te siedziby komitetów irańskich przypominały to, co
widziałem w Boliwii i w Mozambiku, w Sudanie i w Beninie. Co robić? A
ty wiesz, co robić? Ja? Nie wiem. A może ty wiesz? Ja? Poszedłbym na
całość. Ale jak? Jak pójść na całość? Tak, jest to problem. Wszyscy
zgodzą się, że jest to problem, nad którym warto dyskutować. Duszne,
zadymione sale. Wystąpienia lepsze i gorsze, kilka naprawdę świetnych.
Po dobrym wystąpieniu wszyscy odczuwają zadowolenie – przecież
uczestniczyli w czymś, co było rzeczywiście udane”.

Czytałem tę książkę o rewolucji irańskiej w 1982 r. w więzieniu w
Białołęce. Miałem przed oczami zadymione sale, w których dyskutowali o
własnej bezradności jeszcze kilka miesięcy wcześniej działacze
„Solidarności”, teraz uwięzieni, emigrujący lub ukrywający się w
podziemiu. Myślę, że Rysiek miał gdzieś w tyle głowy zakodowany obraz
tych samych sal. Wiedział od nas więcej, bowiem więcej widział. Ale był
równie bezradny, jak my wszyscy.

Ten, kto przeżył tak wiele rewolucji, wiele, bardzo wiele rozumiał.
Rozumiał, że zwyciężają w nich „ci, którzy przyszli później. Często są
to ludzie z dalszych rzędów albo tacy, którzy przetrwali w głębokich
matecznikach prowincji. Rewolucja pochłania bowiem wszystkich, którzy
stali blisko barykady, po obu jej stronach. (…) Paradoks tej sytuacji,
która, jak tonący statek, zabiera na dno wszystkich”.

Rysiek wiele lat wcześniej rozumiał, że cechą polityki rewolucyjnej
jest populizm: „nieskonkretyzowany, mętny; polityka przetargów, godzenia
sprzeczności, kunktatorstwo, paktowanie; polityka, która nie prowadzi
do żadnych ostatecznych rozwiązań, która pozostawia struktury
nienaruszone; język ludu, ale działanie bez ludu, ataki na oligarchię,
ale słowne tylko, mgliste i bałamutne”.

Rozumiał, że „w polityce często wygrywa ten, kto za wszelką cenę, bez
skrupułów etycznych i pardonu – chce wygrać. W polityce jest potrzebne
zdecydowanie, napór, agresywność. Wszyscy widzą, kto chce zdobyć władzę,
czują to. Ulegają hipnozie, śledzą zapaśników i oddają głos na tego,
kto walczył z większą werwą, z większą wolą zwycięstwa. Chcą poddać się
silniejszemu, sami przez to poczuć się silniejszymi”.

Rozumiał, że tak mógł zrodzić się nazizm. Powtarzał za Karolem
Ludwikiem Konińskim: „Ruch nizin – grubiański, odstręczający, wiekuisty
typ, który chce bić, bić kogokolwiek”.

Doprawdy: wiekuisty typ… Jakże świetnie umiał Rysiek nie tylko pisać, ale i czytać!

V.

Wszędzie widział Polskę, jak Ksawery Pruszyński, którego pisarstwo
ogromnie cenił. Dlatego to polskie widzenie staje się dzisiaj
nieusuwalnym składnikiem kultury uniwersalnej. Tak jak widzenia Karola
Wojtyły z Bazyliki św. Piotra, które odmieniły świat; jak widzenia
Czesława Miłosza znad Zatoki San Francisco; jak widzenia „Popiołu i
diamentu” Andrzeja Wajdy; jak widzenia kondycji Pana Cogito przez
Zbigniewa Herberta.

Zastanawiał się – uważnie i ostrożnie – nad doświadczeniem swego czasu i
swego pokolenia. Rozmyślając nad doświadczeniem Afryki, zanotował: „Zło
jest przekleństwem świata i dlatego czarowników, którzy są jego
agentami, nosicielami i rozsadnikami, muszę trzymać jak najdalej od
siebie i mojego klanu, ponieważ ich obecność zatruwa powietrze, rozsiewa
zarazę i sprawia, że życie jest niemożliwe, że staje się swoim
przeciwieństwem, śmiercią. Jeżeli umarł ktoś bliski, spłonął dom, padła
krowa, wiję się z bólu albo leżę bezwładny, powalony atakiem malarii,
wiem, co się stało: ktoś rzucił na mnie czary. Toteż jeżeli mam siłę, to
sam, a jeżeli jestem zbyt słaby, to moja wieś czy klan, zaczynamy
poszukiwać winowajcy-czarownika. Ten czarownik, ex definitione, musi żyć
i działać wśród innych, w innej wiosce, w innym klanie czy plemieniu.
Nasza współczesna podejrzliwość i niechęć do Innego, do Obcego bierze
się jeszcze z owego lęku naszych plemiennych praprzodków, którzy
widzieli w Drugim, w Obcoplemieńcu, nosiciela zła, źródło nieszczęścia.
Przecież ból, pożar, zaraza czy susza i głód nie brały się same z
siebie. Ktoś musiał je przynosić, zadawać, rozpleniać. Ale kto? Nie moi,
nie najbliżsi, nie nasi – bo ci są dobrzy: życie jest możliwe tylko
wśród ludzi dobrych, a przecież – żyję. Winowajcami są więc Inni, Obcy.
Dlatego szukając zemsty za nasze krzywdy i porażki, wchodzimy z nimi w
zatargi, popadamy w konflikty, prowadzimy wojny. Słowem, jeżeli spotkało
nas nieszczęście, jego źródło nie jest w nas, jest (…) poza mną i
moją społecznością, daleko w Innych”.

Zastanawiam się: czy Rysiek widział w Afryce przeszłość nazizmu, czy
przyszłość krwawych wojen na Bałkanach? A może jedno i drugie?

W 1987 r. obejrzał film o francuskiej kolaboracji z nazistami.
„Przyjęcia w ambasadzie Niemiec w Paryżu, SS na widowni w teatrze, chór z
Monachium daje koncert na placu Opery.

Moją uwagę zwróciło nie to, że Chevalier śpiewa dla Wehrmachtu, ale coś
innego. Jak Niemcy kokietują Francuzów, jak zabiegają o ich względy.
Nas nie kokietowali. Paryż był dla nich Europą, tam była kultura – my
byliśmy barbarią, bydłem, dziczą, którą trzeba uwiązać do kieratu, a
potem spalić. Faszyzm był rakiem kultury zachodniej, tak jak stalinizm
był rakiem Wschodu. Faszyzm (wysoka organizacja, wyczyszczone buty) był
produktem Zachodu. Stalinizm (ponurość, szarość, brud) – Wschodu.

Dla Hitlera Żydzi byli produktem Wschodu, »zalali « Europę, napływając z
Rosji, z Polski, z Galicji, byli wschodnim barbarzyństwem, jego
najbardziej wynaturzonym odłamem.

Pamiętam, od czego zaczynają Niemcy, kiedy wiosną 1940 przekraczamy w
Brześciu granicę (idziemy do Generalnej Guberni, gdzie był mój ojciec).
Otóż Niemcy prowadzą najpierw naszą kolumnę do prowizorycznie zrobionej
łaźni, gdzie odbywa się kąpiel i odwszanie.

Film ten uświadomił mi jeden z burzliwych motywów naszego poparcia dla
władzy powojennej, mianowicie – hasłem Hitlera była m.in. walka z
bolszewią. Dla nas, dzieci jeszcze, rozumowanie było proste: skoro
Hitler walczy z bolszewią, musi ona być rzeczą dobrą, wartą poparcia.
Oto, jak następowało identyfikowanie się z bolszewią, czego ktoś,
później urodzony, może już nie pojmować (tak jak nie będzie rozumieć, że
jedną z zasadniczych cech sytuacji totalitarnej jest zablokowanie
informacji już na poziomie jednostki: człowiek milczy, widzi i wie, ale
milczy. Ojciec boi się powiedzieć synowi, mąż – żonie. To milczenie albo
mu nakazują, albo wybiera je sam, jako strategię przetrwania. Ci,
którzy przeżyli stalinizm, i ci, którzy dowiadują się o nim z książek i
opowieści, nie mogą zrozumieć się, ponieważ żyli na zupełnie innych
poziomach informacji), nie tylko chodzi o to, że ktoś nie wiedział, ale
także, że wolał nie wiedzieć, albo – nie chciał wiedzieć: zadać pytanie
nieuzgodnione, nielubiane przez władzę, było aktem samobójczym”.

Zastanawiam się: czy jest sposób, by wytłumaczyć to wszystko współczesnym ultrasom rewolucji moralnej?

VI.

Unikał dosłowności, polemik doraźnych, walki na cepy i kastety.
Przyglądał się polskim sporom z dystansem i spokojnym namysłem. „Dziś
nie ma lewicy ani prawicy – notował – są tylko ludzie o mentalności
otwartej, liberalnej, chłonnej, zwróconej w przyszłość, oraz ludzie o
mentalności zamkniętej, sekciarskiej, ciasnej, zwróconej w przeszłość”.

Z wielką mądrością podejmował problem rozliczeń historycznych. Pisał:
„Najczęściej stosowaną operacją wobec przeszłości, wobec historii jest
zabieg redukcji. Obraz zostaje ogołocony ze wszystkich półtonów i
odcieni, z całego bogactwa kolorów zostaje tylko biel i czerń (…).
Panuje klimat walki. Ludzie to albo herosi, albo zdrajcy. Wszędzie
słychać szczęk oręża, tupot nóg, przyspieszone oddechy walczących.

Postawa heroiczna jest zawsze rzadkością, jest wyjątkiem. Ponieważ
jednak ci, którzy wyłaniają się z przeszłości, z tzw. kart historii, to
herosi, powstaje wrażenie, że ludzkość w swojej większości jest taka
właśnie – heroiczna. Tymczasem najczęściej jesteśmy zwyczajni,
przyziemni, słabi, zajęci tyko myślą o przetrwaniu, szaropióre ptaki o
krótkich skrzydłach”.

W innym miejscu sprzeciwiał się terrorowi nagich faktów. Był zdania, że
człowiek, który historię przeżywał i „doświadczał na własnej skórze”,
wie, że „fakt wyrwany z szerokiego kontekstu imponderabiliów (…),
pozbawiony klimatu i nastroju, jakie mu towarzyszyły, fakt taki niewiele
mówi i niewiele znaczy, a często nabiera wręcz opacznego sensu i
mylącej wymowy”.

Jak bardzo chciałbym wierzyć, że ci, którzy po nas przyjdą, sądzić nas
będą wedle receptury Ryszarda Kapuścińskiego, a nie wedle pomysłów
ujadających lustratorów.

VII.

Był Ryszard Kapuściński rzadkim w naszej kulturze przykładem pisarza
kosmopolaka. Kosmopolak Kapuściński to ten, który chce poznać Innych,
gdyż rozumie, że aby lepiej poznać siebie, trzeba poznać Innych, bo to
właśnie Oni są tym zwierciadłem, w którym my się przeglądamy, wie, że
aby zrozumieć lepiej samych siebie, trzeba lepiej zrozumieć Innych, móc
się z nimi porównać, zmierzyć, skonfrontować. On, obywatel świata, jest
przeciwny odgradzaniu się Innych, zatrzaskiwaniu przed nimi bram.
Ksenofobia, zdaje się mówić, to choroba wystraszonych, cierpiących na
kompleks niższości, przerażonych myślą, że przyjdzie im przeglądać się w
zwierciadle kultur Innych. I cała twórczość Ryszarda Kapuścińskiego to
konsekwentne budowanie luster, w których możemy lepiej i bardziej
wyraziście zobaczyć samych siebie.

Przyznajmy, trudno o lepszy portret Ryśka, a został on skreślony przez niego samego, gdy charakteryzował wielkiego Herodota.

VIII.

Był nie tylko wielkim pisarzem i niezwykłym świadkiem swojego czasu.
Był także nadzwyczajnie mądrym człowiekiem. Rozumiał i tłumaczył, że
„nasz świat, niby – globalny, jest w gruncie rzeczy planetą wielu
tysięcy najróżniejszych i nigdzie nie spotykających się prowincji.
Podróż po świecie to wędrówka od prowincji do prowincji, a każda z nich
jest samotnie i tylko dla siebie świecącą gwiazdą”.

Rysiek był przyjazny każdej z tych prowincji, a każdy człowiek był dlań
wspaniałą gwiazdą – piękną, wartościową i świetlistą. Spoglądał temu
człowiekowi w twarz, rozmawiał z nim, czuł się zań odpowiedzialny.

W tej chwili wielkiego smutku po stracie Ryśka, stracie tak bolesnej
dla jego bliskich i dla nas, jego przyjaciół z „Gazety”, których
zaszczycał swą mądrością, przyjaźnią i twórczością, cieszę się przecież,
że jego słowa były i są tak ważne dla rówieśników mojego 20-letniego
syna i jego przyjaciół. Bowiem Rysiek zostawił po sobie coś bezcennego –
zasiał w nas, swoich czytelnikach, jakieś ziarno dobra, które
nieuchronnie będzie owocować. Wbrew ponuremu chamstwu, które dziś
dominuje.

IX.

Na zakończenie „Lapidariów” Ryszard Kapuściński cytuje list Kazimierza
Malewicza, malarza, do Pawła Ettingera, historyka sztuki: „Każden
człowiek powinien korzystać ze swojego życia na tym świecie i zrobić
dobrą rzecz czy postępek, bo na tamtym świecie już się mu nie uda”.

Rysiu kochany, Tobie się uda. Już Ci się udało…