Autor:Daniel Passent
Źródło:Polityka
Inni będą pisać o Ryszardzie Kapuścińskim jako o pisarzu,
wszak był największym reporterem swojego pokolenia, nie tylko w
Polsce, ale i na świecie. Opisał świat i starał się go zrozumieć. Ja
chcę pisać tylko o Przyjacielu.
Ostatni raz widziałem Ryśka 11 grudnia, a więc zaledwie sześć
tygodni temu, w redakcji „Polityki”, na promocji książki Krzysztofa
Teodora Toeplitza „Dokąd prowadzą nas media”, którą miałem zaszczyt
prowadzić. Umówiliśmy się z Rysiem na pół godziny przed promocją,
ponieważ chcieliśmy porozmawiać. Pojechaliśmy windą do małej salki na V
piętrze, gdzie nikogo nie było. Chodził z trudem, miał problemy ze
stawami, ale przyszedł specjalnie – jak powiedział – dla KTT i dla
mnie, ponieważ kilka dni wcześniej obaj zostaliśmy „zdemaskowani jako
agenci”. Nie musiał tego robić, ale przyszedł demonstracyjnie, jak wiele
osób tamtego wieczoru, m.in. prof. Karol Modzelewski, którym będę
zawsze wdzięczny. Rysiek znał cały świat jak nikt inny, ale nie mógł się
nadziwić temu, co dzieje się w Polsce. Usta nam się nie zamykały, aż
Piotrek Adamczewski telefonował z sali konferencyjnej, że jest już
komplet publiczności i pora zaczynać. A Rysiek, który ostrogi zdobył pół
wieku temu w „Polityce”, wypytywał mnie, kto jak się trzyma i prowadzi,
jak gdyby sprawdzał coraz krótszą listę obecności i oceny ze
sprawowania.
Jakieś dwa lata wcześniej spotkaliśmy się u mnie w domu na
kolacji, razem z Jankiem Bijakiem – poprzednim redaktorem naczelnym
„Polityki”, którego byłem zastępcą, Anią Żebrowską – rusycystką,
wspaniałą korespondentką „Gazety Wyborczej” w Rosji, i Ludwikiem Stommą
– niezrównanym felietonistą, pisarzem, uczonym. Janek i Ludwik
byli w tak wspaniałej formie, tak dowcipni i weseli, że Rysiek zanosił
się ze śmiechu. Cały ten wieczór wspominam jako Jego kaskadę śmiechu.
Śmiał się jak dziecko. Nie był za grosz zepsuty. Spotkałem w Chile –
gdzie Jego książki nie były wydane, dokąd docierały via Hiszpania i
Argentyna – ludzi, którzy szli o zakład, że dostanie
Nobla. „Cesarz”, „Szachinszach”, „Wojna futbolowa” – znali tytuły,
znali książki, z trudem wymawiali nazwisko Autora. Od kilku lat, kiedy
był już poważnym kandydatem do tej nagrody, żartował, że gdyby tak się
stało, to wynajmie samolot i zabierze nas wszystkich do Sztokholmu.
Kiedy dwa lata temu leciałem do Barcelony, otworzył przede mną
swój kalendarzyk – najcenniejsze, co dziennikarz ma – nazwiska,
telefony, przyjaciele, i wszystko mi to dał. Nigdy niczego ode
mnie nie chciał – zawsze dawał. Był tak skromny, nieśmiały, że
wyglądało to na pozę. Taki sławny, a taki skromny – trudno było
uwierzyć, że to jest naturalne. A jednak skromność była, albo stała
się, Jego naturą.
Agnieszka Osiecka opowiadała scenę, która utkwiła mi w pamięci.
Nowy Jork. Hall wielkiego hotelu. Przerwa w obradach PENCLUBU.
Reporterzy czekają pod drzwiami na sławnych pisarzy amerykańskich.
Otwierają się drzwi do sali obrad. W drzwiach stają pisarze.
Dookoła nich kotłują się dziennikarze i fotoreporterzy. I nagle, jak na
gwizdek – wszyscy reporterzy, jak rój ptactwa, zrywają się z gałęzi i
fruną do innych drzwi. Stał tam Kapuściński. A pisarze zostali sami, jak
drzewa, z których nagle opadły liście.