Autor: Andrzej W. Pawluczuk
źródło: Rzeczpospolita
Fragmenty niepublikowanej książki „Reporter ginącego świata. Opowieść o Ryszardzie Kapuścińskim”, która miała się ukazać w 1997r. nakładem wydawnictwa „MOST”. Niestety do tej pory książka nie została wydana.
Bardzo mało wydaje się dzisiaj książek o literaturze współczesnej. W ciągu ostatnich pięciu lat pojawiło się ich zaledwie kilka, podczas gdy jeszcze dziesięć – piętnaście lat temu regułą było kilka rocznie. Zamilkli nawet najwybitniejsi krytycy, a to można już niechybnie uznać za jakiś istotny znak naszego czasu.
Jaki to znak? Nikt go dotychczas nie nazwał ani nie zakreślił granic obszaru, na którym daje się odczuć jego istnienie i działanie. Bohater tej książki kilka razy powiada w obu tomach „Lapidarium”, że nasza epoka, druga połowa dwudziestego wieku, charakteryzuje się takim ogromem i tempem zmian, jakich świat nigdy wcześniej nie doświadczył. Za ich sprawą rozsypały się stare wzory i paradygmaty, ale ich miejsca nie zajęły nowe. Powstała – pustka, i człowiek (a również społeczeństwa) utraciły tradycyjne punkty oparcia.
Literatura, jako sztuka słowa, sztuka opowiadania, jest zawsze niewolnikiem swojej epoki i nawet pisarze, którzy programowo odżegnują się od opisywania dookolnej rzeczywistości, zawsze, w jakimś widocznym stopniu, oddają ducha swego czasu. Ba – nawet autorzy science fiction, chociaż kreują światy odległe od nas o wiele lat świetlnych, mogą wyobrazić sobie tylko to, co podsuwa im doświadczenie i aktualny stan wiedzy.
Owe powszechne (niemal) milczenie krytyków i badaczy najnowszej literatury nie ułatwiło mi pracy. Syntezy, uogólnienia, a nawet oceny większego obszaru kultury powstają na ogół wspólnym wysiłkiem. Najpierw – zawsze – muszą nagromadzić się oceny cząstkowe, musi powstać jakieś minimalne kwantum informacji w danej dziedzinie, by możliwy był, na ich podstawie, sąd bardziej ogólny.
Ryszard Kapuściński jest jednak tak wyjątkową postacią naszej literatury (nie tylko najnowszej), że odważyłem się dzisiaj na podsumowanie jego dorobku, chociaż nie jest to dorobek zamknięty, skończony, który można by ostatecznie ocenić. Toteż i to, co napisałem, jest podsumowaniem cząstkowym, a zapewne niewolnym od wad i opinii, które mogą wydać się komuś zbyt pośpieszne albo nazbyt pochopne.
Czy jest na to jakaś rada? Jest, oczywiście. Doskonale dają sobie z tym problemem radę wielcy artyści, których dzieła nie starzeją się mimo upływu lat, nie tracą ważności, a nawet aktualności, chociażby powstały kilkadziesiąt czy kilkaset lat wcześniej. Zapytałem kiedyś Kapuścińskiego, czy dzisiaj, po dwudziestu latach, tak samo, identycznie, napisałby tamte swoje książki: „Wojnę futbolową” i „Chrystusa z karabinem na ramieniu”. Tak, identycznie – odparł bez wahania. A przecież w ciągu ostatnich dwudziestu lat zmieniła się nie tylko Polska, ale i nasze widzenie świata. Nie mamy już złudzeń, co kryło się za „walką z imperializmem światowym” i ile w słusznych przecież i sprawiedliwych wojnach antykolonialnych było manipulacji wielkich mocarstw i ich rozgrywek o własne, polityczne i ekonomiczne interesy.
Książki Kapuścińskiego wytrzymały próbę czasu przede wszystkim dlatego, że pisał o losie ludzi i sensie ówczesnych wydarzeń, nie dając sobie narzucić politycznych interpretacji i doraźnych ocen. Władze polityczne miały mu w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych za złe, że jego widzenie Trzeciego Świata, a zwłaszcza tamtejszych rewolucji nie pokrywało się z aktualnym zapotrzebowaniem ideologicznym. Ale Kapuściński uparcie pisał po swojemu i dzisiaj widać, że to on miał rację.
Niewielu krytyków potrafi rozpatrywać dzieło literackie w kontekście wydarzeń politycznych i historycznych. Sto lat temu robił to doskonale Stanisław Brzozowski (może dlatego, że sam był uwikłany w politykę?); do niedawna umiał tak analizować zjawiska literackie Artur Sandauer, ale właśnie z tego powodu zarzucano mu powierzchowność ocen i nieumiejętność wyłowienia z utworu wartości estetycznych.
Jak zatem analizować i opisywać literaturę faktu? Myślę, że trzeba w tej mierze przyjąć punkt widzenia samego Kapuścińskiego. W jednym z wywiadów autor „Cesarza” sprzeciwił się powszechnej opinii, jakoby reportaż był gorszym gatunkiem literatury. „Wszystko zależy od tego – powiedział – jaki to jest pisarz i jaka książka. Stąd reportaż może być tak samo dobry, jak i zły artystycznie. Ja w ogóle nie dzielę książek w ten sposób. Jeżeli utwór jest dobry, to swą wartość zachowuje niezależnie od tego, w jakim gatunku i w jakiej konwencji został napisany, a jeżeli jest zły, to nawet jeżeli należy do gatunków tak nobilitowanych jak powieść, to jest to dla mnie po prostu książka zła. Jakość tekstu jest jedynym wyznacznikiem miejsca w literaturze”.
Była kiedyś taka koncepcja, lansowana przez reporterów, którzy nie znajdowali uznania u krytyków, że aby właściwie ocenić literaturę faktu, recenzent powinien podążyć śladem autora, gdyż dopiero wtedy może wyrobić sobie pojęcie, czy reportaż stanowi wierne opisanie faktów. Takie podejście zakłada jednak, że reportaż nie jest gatunkiem literackim, skoro nie można do jego badania zastosować narzędzi właściwych dla krytyki literackiej.
Sam Kapuściński domaga się wszakże, aby jego książki potraktować z całą surowością i powagą, z jaką przystępuje się do analizowania literatury pięknej. Jestem przekonany, że na taką surowość w pełni sobie zasłużył. Skoro czytelnicy na całym świecie chcą czytać to, co napisał o wydarzeniach sprzed dwudziestu i więcej lat, a więc – zdawałoby się – przebrzmiałych, zapomnianych i bez znaczenia, to znaczy, że znajdują w tym pisarstwie coś nieporównanie więcej niźli reporterskie sprawozdanie. (…)
Dlaczego Kapuściński?
Najtrudniej uzasadniać rzeczy oczywiste. Gdybym na pytanie, dlaczego piszę o Ryszardzie Kapuścińskim odpowiedział, że lubię go i cenię jako pisarza, byłoby to za mało. Ale już to jedno zdanie uzmysławia, iż muszą być wyjaśnione podstawowe sprawy związane z jego twórczością i obecną sytuacją literatury.
Nazywam Kapuścińskiego pisarzem, ale niejeden fanatyk czystości gatunkowej, jakich niemało wśród krytyków i recenzentów zakrzyknie z oburzeniem: – Pisarz? Przecież to tylko dziennikarz i reporter. Niektórzy powiedzą: reportażysta, gdyż tak – w odróżnieniu od reportera kolumny miejskiej – nazywa się autora długich tekstów, posiadających fabułę i bohaterów. Tymczasem jego pisarstwo wymknęło się łatwym klasyfikacjom dobrych kilkanaście lat temu i jest dzisiaj zjawiskiem osobnym, niepowtarzalnym, jedynym w swoim rodzaju. Ma swój odrębny styl, ale nie jest to maniera, którą można podpatrzeć i powielić.
Kapuściński nie ma naśladowców. Zwróćmy na to uwagę, ponieważ rzecz to w literaturze (i pozostałych sztukach) rzadka, a nawet wyjątkowa. Zawsze bowiem jest tak, że ten, kto odnosi sukcesy na rynku i zostaje doceniony przez znawców, natychmiast ciągnie za sobą długi ogon wyrobników, którzy powtarzają jego styl w nadziei, że powtórzą również jego sukcesy i sławę. Tymczasem pisarstwa Kapuścińskiego naśladować nie sposób. Dlaczego?
Długo szukałem odpowiedzi na to proste, ale jakże istotne pytanie, ponieważ dotyczy tego, co w tym pisarstwie najważniejsze. Analiza tekstu (nawet strukturalistyczna) okazała się nieprzydatna, gdyż problem nie sprowadza się w tym przypadku do sposobu mówienia (pisania), czy – mówiąc inaczej – nie jest to kwestia techniki narracyjnej. Metody badania tekstu, które zdają z powodzeniem egzamin przy analizowaniu nawet tak trudnej prozy, jak dzieło Joyce’a czy Faulknera, w odniesieniu do pisarstwa Kapuścińskiego, okazują się zupełnie nieprzydatne.
Gdy sporządziłem sobie prywatną listę pisarzy, których nie sposób naśladować, a obok – takich, którzy szybko znajdowali naśladowców, rzecz znalazła rychło wyjaśnienie. Oto przecież nikt nie poważył się na małpowanie stylu Miłosza, Jerzego Stempowskiego (w obu przypadkach chodzi mi o prozę) czy poetyki Wisławy Szymborskiej, która miejscami aż zaskakuje swoją niewymuszoną prostotą. A z drugiej strony popatrzmy, jakież niezmierzone tabuny małpowały Majakowskiego, o dziwo: właśnie Jamesa Joyce’a, a na gruncie naszej współczesnej poezji (oszczędźmy nazwisk, gdyż chodzi tu także o tych, których jeszcze niedawno wymieniało się jako pewnych kandydatów do prestiżowych nagród) panuje styl, o którym można śmiało powiedzieć, że nie dopuszcza do głosu indywidualnego sposobu mówienia.
Właśnie – przecież nie jest to kwestia wyłącznie stylu. W „Lapidarium II” przywołuje Kapuściński słowa Fernanda Legera (wybitny malarz kubista, rówieśnik Picassa), który w „Funkcjach malarstwa” napisał, że „dzieła, których główną rzeczą był temat – mijają, te, w których najważniejsza była forma – zostają”. Ale natychmiast, akapit niżej, rozwija tę myśl w odniesieniu do przedstawiania faktów:
„Reporterzy obrazu i dźwięku – zmieniają nasz sposób patrzenia na świat, opowiadania o nim. Operatorzy kamer i dźwięku szukają w wydarzeniach nie jego sensu historycznego, ale widowiska, słuchowiska, teatru. Pod ich wpływem history jest coraz bardziej zastępowane przez story, dla nich ważny jest nie tyle sens wydarzenia, ile jego dramaturgia”.
Powiedziane zostało „sens wydarzeń” i należy się spodziewać, że wszyscy wiedzą dokładnie, o co może chodzić. Ale zaraz wychodzi na jaw, jak rzadko zastanawiamy się nad tym, co mówimy i czego słuchamy. Bo przecież sens wydarzeń składa się z wielu osobnych „sensów” i dopiero kiedy ułożymy je w jakimś konkretnym porządku myślowym, wyłania się sens zasadniczy, a najczęściej – dopiero zarys sensu.
Pytania o sens
Dlaczego ktoś żyje tak, a nie inaczej, jaki jest sens tego, że umiera za wartości, w które wierzy, jaki sens ma jego śmierć, jego praca, jaki sens ma jego poświęcenie, wierność, a dlaczego na przykład śmierć kogoś innego (czy jego praca) jest sensu zupełnie pozbawiona? Pytania, jakie tu postawiliśmy, są dla ludzkiego życia podstawowe, zasadnicze i to, co na te pytania odpowiemy, decyduje o tym, jakie jest nasze życie.
To są kwestie podstawowe, fundamentalne i jeszcze niedawno powiadało się, że jest to metafizyka. Któż dzisiaj ma na nią czas? Kogo odchodzą pytania, wymagające głębokiego, długiego namysłu? Dzisiaj, powiada się powszechnie, panuje kult nowości, a współczesny „człowiek telewizyjny” nie umie już skupić na czymś uwagi dłużej niż przez piętnaście sekund. „Odbiorca – pisze Ryszard Kapuściński w „Lapidarium II” – chce mieć dzisiaj całą opowieść w trzy minuty”.
Myślę, że prawda to wyrywkowa, cząstkowa i nie odnosi się do wszystkich. To fakt, jesteśmy świadkami szalonych zmian w świecie, które obejmują nie tylko rzeczy (technikę), ale również mentalność. Nikt nie potrafi już dzisiaj, tak jak mieszkaniec starożytnej Sumerii czy Hellady w epoce Homera ogarnąć całego świata. Ale przecież s e n s nie jest wynikiem nagromadzenia jak największej ilości informacji i ułożenia ich w bezdyskusyjnym porządku. „Sens” znajduje się zawsze obok, na innym poziomie, ponieważ jest nie tylko sprawą umysłu, ale także – a może przede wszystkim – serca, czyli emocji. Współcześni literaci znaleźli sobie łatwą wymówkę. Skoro nie możemy ogarnąć świata, to nie możemy dostrzec w nim żadnego sensu. A tam znowuż, gdzie nie ma sensu, nie może być porządku: ani artystycznego, ani intelektualnego. Stąd dzisiejsza powieść, która nie jest już powieścią, ale kolażem, składanką, czymś tak nieokreślonym jak rzeczywistość, której nie umie się ogarnąć.
Powiedziałem, że jest to wymówka, intelektualna i artystyczna ucieczka w sytuację, gdzie wszystko jest łatwe, a zatem możliwe do osiągnięcia. Toteż dzisiaj, jak powiada Kapuściński, „piszą wszyscy”. Owi „wszyscy” to aktor X, piłkarz Y, to wreszcie trzeciorzędny polityk M., a nawet złodziej, który na kilka lat potrafił przedzierzgnąć się w przedsiębiorcę. Tylko że nikt owego aktora i piłkarza nie tłumaczy i nie wydaje w Japonii, Francji, Anglii i kilkunastu innych krajach. Żaden tamtejszy uniwersytet nie zaprasza ich, aby opowiedzieli studentom, co robić, by pisać tak jak on – Ryszard Kapuściński. Toteż myślę, że wbrew pesymistycznym przeświadczeniom o nieuchronnym końcu tradycyjnej literatury i tradycyjnych wartości etycznych, mamy jeszcze dużo do zrobienia, ponieważ jest wielu ludzi, którzy tego potrzebują. Gdyby rzeczywiście dzisiejszy człowiek nie umiał skupić na czymś uwagi dłużej niż przez trzy minuty, „Imperium” nie miałoby trzech wydań i ponad dwustu tysięcy nakładu (tylko w Polsce). To samo dotyczy „Cesarza”, „Szachinszacha”, ale także wielu innych pisarzy współcześnie żyjących. Są ludzie, którzy szukają sensu i chcą czytać książki, które im ten sens przybliżą. A ci inni? Owi nałogowi podglądacze telewizji, którzy co kilkanaście sekund pstrykają pilotem, by zmienić kanał?
Nie są oni wyłącznym produktem naszych czasów. O bezmyślności i płytkości intelektualnej pisali już starożytni, także starożytnym znane było zjawisko bezsensownego czernienia papieru. O „strasznych mieszczanach”, co to wszystko widzą osobno, pisał Julian Tuwim ponad pięćdziesiąt lat temu, gdy w Polsce nie tylko nie było telewizji, ale i odbiornik radiowy należał do rzadkości. Nieumiejętność dostrzeżenia sensu i złożenia świata nie jest więc chorobą naszych czasów.
Właśnie owa umiejętność odnalezienia sensu wydarzeń sprawia, że pisarstwo Kapuścińskiego (jak Miłosza, Stempowskiego czy Szymborskiej) nie daje się naśladować. Można bowiem podpatrzeć czyjś język, manierę, nie sposób jednak naśladować czyjejś jedynej, niepowtarzalnej wizji świata, wynikającej z jego życia, lektur, przemyśleń i emocji. Można by niemodnie powiedzieć, że to pisarstwo jest ekspresją jego duszy, ale byłby to zaledwie skrót, cząstka, niewielki ułamek całości, który w dalszych partiach tej książki postaram się odsłonić.
Wielkie namiętności
Oprócz tego powodu, rzekłbym „ogólnoliterackiego”, pytanie: dlaczego Kapuściński? ma jeszcze dwie odpowiedzi. Otóż sam, poza tym, że zajmuję się krytyką literacką, nadal staram się być czynnym reporterem i uważnie śledzę, co w tej mierze (na rynku krajowym) czyni konkurencja. I muszę powiedzieć, że na tym tle pisarstwo Kapuścińskiego znowu jest czymś wyjątkowym. Jest on mianowicie jedynym reporterem, który przedzierzgnął się w pisarza, nie przestając przy tym pisać o faktach i wydarzeniach, które rzeczywiście miały miejsce. Czy „Z zimną krwią” Trumana Capote jest reportażem? Cóż, można się przy tym upierać, ale oprócz tego jest to wspaniała, wielka literatura o ludzkich namiętnościach.
A czy „Cesarz” jest reportażem? Hm, gdyby był tylko reportażem, nie wydano by go w kilkunastu językach świata w kilkanaście lat po tym, jak reżim Hajle Selasje bezpowrotnie upadł. Nikt by w roku 1996 nie wydawał „Wojny futbolowej”, gdyby była to tylko reporterska relacja z lokalnej wojenki w Ameryce Środkowej, która odbyła się na dodatek dwadzieścia parę lat temu, i o której mało kto dzisiaj pamięta. I wreszcie powód ostatni, dla którego powstała ta książka. Otóż zacząłem pisać o Ryszardzie Kapuścińskim dwadzieścia lat temu, kiedy ukazało się drugie wydanie „Buszu po polsku”, „Wojna futbolowa”, „Jeszcze dzień życia” i „Chrystus z karabinem na ramieniu”. To była druga połowa lat siedemdziesiątych, ciekawy, ale i dosyć dziwny okres w naszej kulturze, zakończony mocnym akordem Sierpnia, po którym Polska zaczęła szybko i nieodwracalnie odrzucać sowiecki komunizm. W 1980 roku, na zamówienie Agencji Autorskiej i wydawnictwa „Czytelnik” napisałem niedużą książeczkę o Kapuścińskim i potem, gdy ukazały się „Cesarz”, „Szachinszach” oraz „Imperium”, wydało mi się oczywiste, że to moje pisanie musi być kontynuowane, a najlepszym dalszym ciągiem byłaby książka, próba przybliżenia autora, który jest w tej chwili najczęściej tłumaczonym na języki obce polskim pisarzem współczesnym.
Ośmieliło mnie to, że Kapuścińskiego znam osobiście od ponad dwudziestu lat. Poznałem go w 1972 roku, kiedy na Uniwersytecie Warszawskim studiowałem dziennikarstwo. Potem pracowałem przez pewien czas w tej samej, co on, redakcji – w tygodniku „Kultura”. Ta osobista nuta wydaje mi się ważna. Pisanie bez emocjonalnego zaangażowania bywa zwykle ułomne, a przede wszystkim powierzchowne, co nie znaczy oczywiście, że zaangażowanie wystarczy, by powstała dobra książka. Pragnę jednak w tym miejscu przyznać się do wszystkich powodów, które skłoniły mnie do napisania tej książki i przestrzec, że nie jest ona metodycznym, krytycznym wykładem literaturoznawcy. To raczej moja osobista przygoda, jakiej doświadczyłem czytając książki Ryszarda Kapuścińskiego.
Przeszedł on w swojej twórczości ewolucję, jakiej nie doświadczył przedtem żaden reporter. Wielki Melchior Wańkowicz do końca swoich dni pozostał wierny własnej poetyce faktopisarstwa, którą zwał „mozaiką”. Inni reporterzy uprawiali fikcjopisarstwo, ale były to klasyczne powieści i opowiadania. Kapuściński stworzył właściwie nowy gatunek literacki. Nie podejmuję się tutaj próby zdefiniowania tego gatunku. Sam autor nazywa to, co pisze, „nowym tekstem”, twierdząc, że sprawą krytyków i badaczy jest te „nowe teksty” zakwalifikować i nazwać.(…)
Kapuściński i krytycy
Niemal w tym samym czasie, kiedy przekładano na angielski „Cesarza” Henryk Bereza nazywał literaturę faktu „pisarstwem użytkowym”. W opozycji do literatury pięknej ma ono być, według tego krytyka, czymś gorszym i mniej szlachetnym, niczym sztuka użytkowa służąca do zaspokojenia praktycznych i doraźnych potrzeb. Nie był to wówczas odosobniony przypadek lekceważącego traktowania reportażu jako gorszego gatunku literackiego. Aż do ukazania się „Cesarza” prawie żaden poważny krytyk czy badacz literatury nie pisywał o reportażach. Pamiętam z okresu swojej pracy w „Kontrastach”, że niezwykle rzadko udawało się namówić do zrecenzowania zbioru reportażu krytyka o renomowanym nazwisku.
A był to wyjątkowo dobry czas dla polskiego reportażu. Wszystkie tygodniki i kilka miesięczników utrzymywały reporterów na etatach, dając im znakomite (na ówczesne stosunki) warunki pracy. Polegało to przede wszystkim na tym, że nie wymagano od nich takiej wydajności, która odbijałaby się ujemnie na jakości tekstów. Można powiedzieć bez przesady, że reportaż był hołubiony przez gazety, ale także wydawców książek. Dziesięć – piętnaście tysięcy to był średni nakład zbiorku reportaży w latach siedemdziesiątych i te książki były szybko rozkupywane. Czy był to tylko skutek dosyć skromnej oferty księgarskiej? Sądzę, że nie tylko. Istniało wówczas autentyczne zainteresowanie tym, co działo się w kraju. Dochodził do tego jeszcze jeden istotny aspekt: cenzura. W książce można było powiedzieć więcej i „odważniej” niż w wysokonakładowej gazecie. Zapewne dlatego drugie wydanie „Buszu po polsku” mogło się ukazać dopiero w 1975 roku, czyli dwanaście lat po pierwszym, kiedy świat opisany przez Kapuścińskiego odszedł w zapomnienie. Jednocześnie reporterzy czuli się, mimo wszystko, pisarzami „drugiego” i „gorszego” gatunku. Nawet Wańkowicz daje temu wyraz w „Karafce la Fontaine’a”, a przecież – jak mało który z pisarzy faktu – nie mógł narzekać na brak popularności czy zainteresowania ze strony krytyki. Sam Kapuściński nie miał nigdy tego rodzaju kompleksów. W wywiadzie udzielonym Stanisławowi Beresiowi powiedział, że nie konwencja gatunku decyduje o wartości literatury.
Kariera „Cesarza”
Dopiero po wydaniu „Cesarza” zaczyna się międzynarodowa kariera Ryszarda Kapuścińskiego. Ta opowieść o mechanizmach władzy autorytarnej i właściwościach systemów totalitarnych osnuta na tle historii Hajlego Selasje, natychmiast zdobyła ogromną popularność. Odczytywano tę książkę różnie: jako paraboliczny portret Stalina, a nawet jako satyrę na ostatnie lata panowania Gierka. Był to rok 1978 i za dwa lata miał wybuchnąć strajk w Stoczni Gdańskiej, który stał się początkiem upadku radzieckiego systemu w Polsce. Mimo pozorów normalności, pojawiły się już pierwsze objawy niewydolności ekonomicznej ówczesnego systemu. Kartki na cukier – rzecz niebywała w Europie, a nawet w biedniejszych od Polski krajach socjalistycznych. Powiadało się: „Tak dalej nie może być”, „muszą nastąpić zasadnicze zmiany”. Nikt jeszcze nie wiedział (ani nawet nie przewidywał, jaki konkretny kształt przybiorą te niezbędne zmiany. Wyczuwało się wszakże, że atmosfera społeczna gęstnieje, a władza była coraz mniej skora do stosowania represji wobec opozycji. Wydawnictwa bezdebitowe krążyły niemal jawnie, rzecz nie do pomyślenia jeszcze parę lat wcześniej.
W tym stanie rzeczy „Cesarz” był przysłowiowym „strzałem w dziesiątkę”. Ale dopiero po ogłoszeniu stanu wojennego, internowaniach, śmierci górników „Wujka” i innych represjach, zagraniczni wydawcy dostrzegli w „Cesarzu” coś więcej niż tylko reportaż o ostatnich latach panowania etiopskiego satrapy. „Kiedy ČCesarzÇ – pisze Bill Buford w ČVogueÇ – pierwsza przetłumaczona na angielski książka Ryszarda Kapuścińskiego znalazła się na biurku Sonny’ego Mehty, redaktora naczelnego wydawnictwa ČPanÇ, ten postanowił odrzucić ją bez czytania. Propozycja wydawała mu się niezbyt obiecująca: sylwetka etiopskiego autokraty, Hajlego Selasje, nakreślona dziesięć lat po jego obaleniu. Autorem był nieznany polski pisarz, na którego nazwisko składało się zbyt wiele spółgłosek i zagubionych akcentów, by można je było łatwo wymówić. (Nie pomogło też to, że ČRyszard KapuścińskiÇ przekłada się na angielski jako ČRichard of CabbageÇ.) Dyktując list z odmową, Mehta rzucił okiem na książkę i dał się wciągnąć. Odesłał sekretarkę i odwołał następne spotkania. Dwie godziny później pojawił się na zebraniu redakcyjnym i odczytał na głos, słowo po słowie, pierwszych piętnaście stron książki”. W tymże 1983 roku londyński „Sunday Times” ogłosił „Cesarza” książką roku, a Salman Rushdie porównywał Kapuścińskiego do Italo Calvino (znamienne, że nikt w Polsce ani na świecie nie porównywał go z „szalejącym reporterem” Egonem Erwinem Kischem). „Szachinszach” oraz następne książki Kapuścińskiego były już przekładane i wydawane na świecie niemal natychmiast po tym, jak ukazały się w kraju. Dzisiaj wydawcy za granicą sięgają nawet po tak, zdawałoby się mało atrakcyjne dla tamtejszych czytelników książki, jak „Busz po polsku”. Zagraniczne wydania to dzisiaj sporych rozmiarów biblioteczka i przekłady na ponad dwadzieścia języków. Między innymi angielski, francuski, hiszpański, portugalski, niemiecki, japoński, hebrajski, farsi, węgierski, rosyjski, niderlandzki, duński, ukraiński, włoski, czeski, rumuński, bułgarski, fiński, norweski, szwedzki i serbo-chorwacki.
W tekstach, które składają się na tę część książki, przedstawiam analizy książek Kapuścińskiego, począwszy od czystych gatunkowo reportaży w „Buszu po polsku”, po „Imperium” i „Lapidarium”, które wymykają się jakimkolwiek klasyfikacjom literaturoznawczym. Kiedy sięgałem po te książki po raz kolejny (trzeci, czwarty), czytałem je z równie nie słabnącym zainteresowaniem jak przed laty. One się nie zestarzały, wciągają i jest w tym jakaś magia, którą trudno wytłumaczyć, stosując miary właściwe krytyce literackiej. (…)
Trwałość i rozpad
Ilekroć czytałem nową książkę Kapuścińskiego, tylekroć miałem mu za złe, że pisze jedynie o tym, co dzieje się daleko od nas. Po debiutanckim „Buszu po polsku” jego następne reportaże donosiły już o dalekich zagranicach. A robiły to ze znakomitym wyczuciem tamtejszych stosunków, tamtejszych mechanizmów władzy i korupcji, i z tak wspaniałym zrozumieniem egzotycznej duszy, że nieraz w omdlałym ze strachu Latynosie odnajdywałem własną, zalęknioną twarz. Narastał wtedy we mnie żal, iż o naszej zgrzebnej codzienności nie przeczytam niczego, co byłoby równie frapujące. Co byłoby napisane tym przezroczystym językiem, gdzie nie dostrzega się pojedynczych słów i zdań, ale widzi się dopiero całe sceny. Całe obrazy z życia, z wpisanymi już weń sensami. Z sensami tak sensownymi, że może z nich czasem wynikać, iż żadnego sensu nie mają. Myślałem wówczas, zwłaszcza gdy czytałem „Chrystusa z karabinem na ramieniu” i reportaże o Angoli, że Kapuściński ze szczególnym upodobaniem lubuje się w wyszukiwaniu i tropieniu nonsensów i paradoksów historii. Że lubi podważać naszą europejską miarę świata, ugładzonego, czystego, sytego, zadowolonego. Ale kiedy przeczytałem niedawno „Wojnę futbolową”, która jest jakby syntezą jego dotychczasowych książek, dostrzegłem coś więcej.
Jest to dziwna i zaskakująca książka. Wydaje się zrazu, że stanowi ona zwykły, najzwyklejszy wybór tekstów z książek dotychczasowych, ze wszystkich zbiorów reportaży zagranicznych, które Kapuściński do tej pory napisał. Teksty te, ułożone w porządku czasowym, poprzeplatane są osobistymi refleksjami, które mówią najczęściej o tym, co autor robił i myślał pomiędzy pisaniem książek. Jedna z tych wstawek jest pasjonującym opisem strachu, druga – znakomitym wykładem politycznym, wykładem o filozofii ciszy. Pozostałe są króciutkie i jest ich niewiele. Tyle, by tekstom z różnych zbiorów ułatwić wzajemną korespondencję, by drugi wynikał z pierwszego, trzeci z drugiego, następny z poprzedniego. I dzięki temu otrzymaliśmy książkę nową, jakby na nowo napisaną, jakby relację z nowego, albo po raz pierwszy zobaczonego świata. Wcześniej Kapuściński dostarczał nam świat po kawałku. Tu Ameryka i Palestyna, ówdzie Armenia i Gruzja, a tam Angola. I czytaliśmy te książki, też jak osobno obramowane obrazy: tam się biją i mordują, gdzie indziej budują nowe, ówdzie ktoś kogoś obalił. „Wojna futbolowa” pozwoliła mi dostrzec, że świat Kapuścińskiego, cały świat rządzi się wedle jednej, totalnej reguły.
Z reguły tej wynika, że granica pomiędzy zabijaniem a tworzeniem, niszczeniem a budowaniem jest mniej oczywista, niż mniemamy. Gdzie trzeba nowej idei, nowego porządku, należy wyplenić wprzód porządek stary i zjełczały. Toteż i tam, gdzie tworzy się wielkie, nowe systemy nawadniania i wznosi nowoczesne gmachy – Kapuściński dostrzega rozkład. Odchodzą stare wierzenia i zwyczaje, upada dawna moralność, dawna godność, ich miejsce zajmują szybkostrzelne karabiny, stal, beton. Nowego jeszcze nie widać, a i tak zresztą ludzie za tym nowym nie tęsknią. Cóż więc robią?
Traktat o upadaniu, czyli „Cesarz”
Ano, mogą siedzieć godzinami bez ruchu, marzyć i pić herbatę, mogą grać w bilard, mogą biegać z karabinami po wyludnionym mieście albo siedzieć przed telewizorem i oglądać publiczną egzekucję. Często jednak, przywaleni frazesami jak pewien urzędnik ministerstwa, nic z tego nie rozumieją, bo ten rozpadający się świat nie przystaje do ich wystylizowanych okólników. Afryka, gdzie spędził Kapuściński kilka lat życia, nauczyła go wyrozumiałości i skromności. Nic nie jest oczywiste, nic nie jest pewne i nic nie jest raz na zawsze ustalone. Kiedy czyta się „Wojnę futbolową” widać, że wedle tej zasady dzieje się tak wszędzie, dokąd Kapuściński pojedzie. I nie jest to przypadek, że ten świat jest po trosze taki, jaki stworzył kilkaset lat temu wielki Timur. Skłonni jesteśmy wszędzie wypatrywać ruchu do przodu, ruchu postępującego, postępowego. Kapuściński dostrzega kataklizm, zagładę, bezsens, a tam, gdzie nikogo nie stać już na wyrozumowane przeżycie bezsensu – żałosną ironię. I autor „Buszu po polsku” ani jednym zdaniem nie mówi, czy jest to dobrze, czy źle. Nie ocenia tego świata, jakby zabrakło mu odwagi, jakby sam nie wiedział, jaki świat jest lepszy. Ten – co na naszych oczach się staje, czy ten – co bezpowrotnie odchodzi. Zanim Kapuściński nie napisał „Wojny futbolowej”, trudno było nawet ten świat zobaczyć. W reportażu o Angoli widziało się jeszcze sam mechanizm, bezbłędny, precyzyjny. Teraz widzi się już całość.
Ta książka o abisyńskim satrapie wykracza bowiem daleko poza Etiopię i jest kolejną z cząstek, z których autor układa pracowicie swój wizerunek świata. W „Cesarzu” także bowiem obserwujemy rozkład, zmierzch, upadek pewnej formy, uważanej przez wielu za trwałą i niewzruszoną. Jest to upadek zupełny i totalny, bo tylko takim upadkiem kończą się absolutne, autorytatywne rządy. Ale zanim dochodzi do upadku, te rządy istnieją, są popierane, w gazetach chwalone za mądre decyzje. Rządzą w ciszy i spokoju, bo zatrudniają całe ekipy pracujące po to, by było wokół nich cicho i spokojnie. Jeśli pod tym kątem popatrzymy na skorumpowany aparat władzy w cesarskiej Etiopii, ujrzymy Hajle Sellasjego nie jako małego despotę krzątającego się wokół pałacu, lecz przemyślnego i wyrafinowanego dyktatora, który potrafił stworzyć dla swych celów znakomicie działający mechanizm. I książka Kapuścińskiego o tym mechanizmie mówi, ujawnia go, demaskuje, zdziera osłonę milczenia nie z cesarza, który już nie żyje i nikomu już nie zaszkodzi, lecz z systemu, który wcale wraz z nim nie odszedł. System ten, jeśli nie w Etiopii, pojawi się gdzie indziej, wszędzie tam, gdzie okaże się potrzebny, gdzie potrzebna będzie cisza i korupcja. Będzie służył każdemu, kto zechce kogoś zniewolić i upodlić.
To nie reportaż
Stylistyka tej książki podpowiada zresztą, że nie jest ona reportażem o upadającym autokracie, nazywającym się tylko Hajle Sellasje. Składa się ona z relacji dworaków i sług cesarza, ale wszyscy ci ludzie mówią tym samym językiem. Wypowiadane przez nich zdania posiadają tę samą frazę, intonację, ba – podobne rymy wewnętrzne. Dziwna to metoda pisania reportażu, gdy reporter stara się, by ta stylizacja była widoczna, wyłaziła na wierzch. By nikt nie miał wątpliwości, że relacje świadków są tylko szczątkowym i pomocniczym surowcem do snucia własnych, autorskich wizji. Losy cesarskich dworaków po obaleniu monarchii też zasługują na uwagę, choć Kapuściński zbywa je jednym zdaniem – ci ludzie muszą ukrywać się przed nową władzą.
Ale dlaczego? Co złego zrobili? Jaką krzywdę wyrządził komuś lokaj trzecich drzwi, woreczkowy, stołowy, kogo skrzywdził ściereczkowy, wycierający psie siuśki atłasową ściereczką? Mieli tego pecha, że ich pan został obalony siłą i władza, która po nim nastała, też musi się starać, aby władzy nie stracić. Jest to odwieczne i oczywiste prawo, dlatego lepiej zawczasu ukryć się, zaszyć, przemilczeć, przeczekać.
Z upadkiem Hajle Sellasjego stanowczo nie skończyła się żadna epoka, ani w Etiopii, ani gdzie indziej. W „Cesarzu” pokazuje Kapuściński rozpad i zagładę pewnego, niewielkiego, kawałka świata, ale swoim zwyczajem nie mówi, czy ten nowy kawałek będzie lepszy i sprawiedliwszy. Bo któż może wiedzieć, czy to, co przychodzi, okaże się lepsze od tego, co odeszło.
Andrzej W. Pawluczuk