Portret. Ryszard Kapuściński

Autor:Roman Warszewski
Źródło:Poznaj Świat

W świat z bocznej ulicy Niektórzy zarzucali mi, że wyjeżdżając za
granicę, uciekam przed Polską, przed tematami, których i u nas w kraju
jest co niemiara. Mówiono niekiedy, że dlatego wyjeżdżam w świat, iż
obawiam się walki z cenzurą, a pisanie o zagranicy jest, w pewnym
sensie, pójściem na łatwiznę…

– Ale przecież to nie tak – mówił Ryszard Kapuściński. – Prawda jest
całkiem inna. Przyczyna, dlaczego zdecydowałem się pisać o świecie, była
w zasadzie tylko jedna…

Ciekawość

Kapuściński uważał, że w stechnicyzowanym i odhumanizowanym świecie
przełomu wieków wagę ciekawości przestaliśmy doceniać. Tymczasem
ciekawość, połączona z dociekliwością, jest jedną z najbardziej
podstawowych sił napędowych człowieka. On sam zwierzał się wielokrotnie,
że – według niego – ciekawość może być siłą napędową silniejszą od
popędu seksualnego. – To ciekawość sprowadziła ludzkość z drzewa na
ziemię – przekonywał. – Pytanie o to co jest za horyzontem, a potem
jeszcze dalej, było przecież jednym z pierwszych pytań, które ludzie
sobie zadawali. Zadawali je sobie chyba nawet wcześniej, niż potrafili
mówić…
Pochodził z bocznej ulicy świata. Z Pińska, na Białorusi gdzie urodził
się w roku 1932. Z zakątka czwartej, a może nawet piątej ligi. Jakby
tego było mało, mieszkał przy ulicy Błotnej (dziś Suworowa). Tam
naprawdę nie było niczego ciekawego. Tym silniejsza była jego wola i
chyba długo nieuświadomione postanowienie, by wyrwać się w świat. Jak
najdalszy. Jak najszerszy. Jak najmniej zrozumiały.
Bo pytanie o to, co jest za horyzontem, rodziło nieuchronną konieczność dania na nie odpowiedzi.

Metoda

– Z czasem wypracowałem sobie własny sposób – opowiadał. – Wiedziałem,
że w jednej chwili człowiek wzrokiem może objąć tylko mały wycinek
horyzontu. Więc nigdy nie interesowały mnie szerokie perspektywy. Zawsze
najpierw skupiałem się na szczególe. Koncentrując się na detalu, na
jego podstawie, starałem się zrekonstruować obraz całości.
Ulica Błotna i wojna, która przypadła na jego dzieciństwo, głęboko w
niego zapadły. Przez całe życie nosił je w sobie. Stały się dla niego
czymś w rodzaju wzorca metra. Wzorcem tego, co najbardziej powinno go
interesować, gdzie powinien wykazać się największą dociekliwością.
Pasjonowały go więc bieda, nędza i ci, którzy we współczesnym świecie
pozbawieni są głosu. Także konflikty, gdy ci najbardziej uciskani nagle
mają ów niepowtarzalny przebłysk świadomości, że powinno być inaczej i
gdy masowo zaczynają powstawać z kolan.

Szczęściarz

– Miałem szczęście – przyznawał. – Byłem wielkim szczęściarzem, bo
początki mojej pracy dziennikarskiej przypadły na okres przebudzenia
wielu narodów, na czas dekolonizacji. W latach sześćdziesiątych cała
Afryka nagle ożyła w wielkim zrywie wolnościowym. Było tam stosunkowo
niewielu korespondentów w ogóle, a jeszcze mniej z tak zwanego bloku
wschodniego. I mimo że była to praca katorżnicza, że często byłem
pozbawiony podstawowych środków do życia, wiedziałem, że tak naprawdę
mogę mówić o niepowtarzalnym szczęściu. Bo do Afryki trafiłem w naprawdę
jedynym takim momencie w historii. Przebywał w Kongo, Angoli,
Kamerunie, Ghanie, Senegalu, Egipcie, Maroku. Nieco krócej był w
Mauretanii, Kenii, Ugandzie, Tanzanii, Etiopii.
Z podróży tych powstawały książki: „Czarne gwiazdy”, „Gdyby cała
Afryka”, „Jeszcze jeden dzień życia”, „Jak zginął Karl von Spreti”,
„Chrystus z karabinem na ramieniu”. Te dwie ostatnie dotyczyły Ameryki
Łacińskiej. Bo w końcu lat sześćdziesiątych, spożytkowując swoje
afrykańskie doświadczenia, jako korespondent PAP trafił do Ameryki
Centralnej i Południowej. Ten region też wrzał, wszędzie szerzyła się
partyzantka walcząca z prawicową dyktaturą. Był w swoim żywiole. Znów
był na froncie, a właśnie tam czuł się jak w domu.

Na linii frontu

– Na własne oczy widziałem dwadzieścia siedem rewolucji – opowiadał. –
Byłem na dwunastu frontach, a pięć razy miałem być rozstrzelany.
Mimo że często pracowałem pod ogniem i pod ostrzałem, nigdy nie nosiłem
broni przy sobie. Nawet noża! Myślałem tak: Jak złapią, zawsze w jakiś
sposób można wybronić się bezbronnością. Można udawać kogoś, kto
przypadkowo znalazł się na froncie.

Pani Alicja

Na jego powroty ze świata z niepokojem, ale i z wiarą, czekała w
Warszawie. Najpierw w małym mieszkanku na Woli, a potem w domu przy
Prokuratorskiej. Żona Alicja. Pani doktor, specjalistka od celiakii –
rzadkiej choroby dziecięcej. Można domyślać się, że nie były łatwe te
pięćdziesiąt cztery lata, które przeżyła razem z Ryszardem. Jego przez
całe miesiące nie było w domu, a gdy przyjeżdżał, miał tyle rzeczy o
napisania i do zrobienia. Tyle spotkań, które musiał odbyć, tyle lektur,
które musiał przeczytać.
Żona najpierw łączyła pracę dla niego z pracą lekarza, później
poświęciła się Mu całkowicie. Nigdy na to nie narzekała – przeciwnie,
traktowała nowe zadania jako wyzwanie. Nigdy też nie pociągały jej blask
świateł i kamery – nawet gdy Ryszard szedł odbierać nagrody, doktoraty
czy inne wyróżnienia. Większość uroczystości oglądała, siedząc w fotelu
przed telewizorem.

Kariera

– Ważnym przełomem stał się dla mnie „Cesarz” – mówił. – To książka,
która (gdy ją pisałem) pozwoliła mi wykorzystać – jeśli chodzi o
warsztat i sposób odmalowywania rzeczywistości – wszystkie zebrane
doświadczenia; a potem, gdy już była gotowa – umożliwiła mi wyjście z
twórczością w szeroki świat. Opowieść o dworze Hajle Selasje
przetłumaczono na dwadzieścia osiem języków i przerobiono na sztukę,
która święciła sukcesy w Londynie i w Nowym Jorku. Potem to samo stało
się z „Szachinszachem” – reportażem, a właściwie esejem o Iranie i
szachu Rezie Pahlawim – oraz z „Imperium” – książką o rozpadzie Związku
Radzieckiego.

Własna droga
Z czasem w mojej pracy doszedłem do wniosku, że w fachu, którym się
trudnię od półwiecza, nie istnieje nic ważniejszego niż subiektywizm.
Ważna jest osobista refleksja. To, co doświadczamy w naszym wnętrzu.
Innej prawdy niż prawda subiektywna w rzeczywistości nie ma. To ona jest
najcenniejsza.
Idąc tym szlakiem, chciał jeszcze wrócić do kraju dzieciństwa – do
Pińska, a potem dotrzeć jeszcze na wyspy Mikronezji, prowadzony – jak
niegdyś przez Herodota – tym razem przez Bronisława Malinowskiego. To
miały być dwie kolejne książki, które żyły już w jego zamyśle, które
koniecznie chciał napisać. Którymi na pewno znów by nas zadziwił.
23 stycznia 2007 roku wyruszył jednak w inną podróż – jeszcze dłuższą, w
jeszcze odleglejsze regiony. Jak mówił uwielbiany przez niego Edward
Stachura: „Odszedł drogą wszystkich ludzi”.
I nie przekaże nam już stamtąd żadnej relacji.