„Pogromca własnej klęski”, recenzja książki „Che Guevara – Dziennik z Boliwii „

Autor: Jan Wyka
źródło: Twórczość nr 7-8 z 1970 r..
data publikacji: 1970-01-01

Partyzantka w jej wielorakich formach należy od lat do podstawowego arsenału walk rewolucyjnych. Od czasu, kiedy człowiek zaczął notować swoje dzieje. Przeciwstawia się ona władzy narzuconej, obcej albo rodzimej, dostatecznie uzbrojonej i wyposażonej dla nadrzędnego dzieła opresji i eksploatacji. Staje ona po stronie gnębionych. Wywodzi się z nich. Jest wyrazicielem ich buntu, sprzeciwu i nadziei. Ponieważ dysproporcja uzbrojenia, wyszkolenia i zaopatrzenia jest olbrzymia między panującymi a zrewoltowanymi, dobry strateg partyzantki uderza na peryferie ośrodków rządzenia, na pozycję najsłabsze, stosując przemyślną taktykę nękania i dywersji, unikając przeważnie bitwy. Partyzantka w skali historycznej poniosła niezmiernie dużo klęsk, a tylko nieliczne zwycięstwa. Mimo to okazuje się ona w ostatecznym rachunku niejednokrotnie strategią nieodzowną, jedyną z możliwych, włączając do podsumowania nieuchronne ryzyko.

Kampania autora Dziennika z Boliwii z powodu wielu niesprzyjających przyczyn zakończyła się tragicznie. Zakończyła się klęską. Jej przywódca ciężko ranny, a następnie zamordowany przez boliwijskich żołdaków, stał się po śmierci postacią uniwersalną, wybitną, można powiedzieć, że czołową. Zwłaszcza młodzież rewolucyjna, zbuntowana, opozycyjna, nosi wizerunek latynoskiego herosa obok swoich sztandarów, dekoruje jego podobizną swoje wiece i sale obrad, nosi go wysoko na swoich demonstracjach. Z jego imieniem na ustach ściera się na barykadach, na ulicach, w gąszczach, w dżunglach, na preriach ze swymi doskonale uzbrojonymi i umundurowanymi prześladowcami.

Istnieją bohaterowie o imieniu ogólnoludzkim, którzy znajdują poczesne miejsce w historii dzięki jakiemuś wielkiemu, pamiętnemu zwycięstwu, i na odwrotnym krańcu są kreatorzy modelu moralnego, improwizatorzy koncepcji wyzwoleńczej, którzy ponieśli jedynie ograniczoną, lokalną klęskę. A mimo to na polu tej bitwy, nie przekraczającej granic kraju, miasta , łańcucha górskiego, wąwozu, rodzi się ich nieśmiertelność i rozprzestrzenia się błyskawicznie. Jest również szybka jak wieść, a dzisiaj słowo drukowane. Przy wszystkich odmiennościach tak potężniała sława Leonidasa, Jarosława Dąbrowskiego, dekabrystów i wielu innych. Ci pokonani, polegli, zabici, powieszeni stali się niepokonanymi dzięki dynamicznej reinkarnacji w wyobraźni, szczególnie wyobraźni młodej, zapamiętale zapatrzonej w wielką ideę swobody człowieka.

Dziennik z Boliwii Che Guevary obejmuje okres od 7 listopada 1966 r. do 7 października 1967 r., czyli przestrzeń mniejszą od roku, ściśle licząc 11-tu miesięcy.

Dziennik ten jest nie tylko wyrazem wyjątkowego opanowania, nadludzkiej siły woli, hartownego charakteru, jak też w nie mniejszym stopniu hartownego pióra. Wiemy, jak trudno jest osiągnąć poziom prostoty, konkretyzacji słowa aż do granicy jego obrazowości, dyscyplinę składniową i gramatyczną, która już nie podlega niczyjej korekcie, nawet autora, ponieważ ani jedno słowo nie jest zbyteczne. Tak bardzo odzwyczailiśmy się od tzw. naturalności. Bezpośredniość nadal jest nadal rzadkim wynalazkiem, jakby nie z naszej epoki. Czasem wydaje się nam, że komplikację i zawiłości nowoczesnej cywilizacji wykorzeniły w dorosłym człowieku oczywistą ekspresję oczywistej bezpośredniości. Wątpię, czy autentyczny dokumentalizm dziennika wyrastał z pejzażu ubogiego, gdyż Che pisał go na terenach wysokogórskich i nagich, przypominających nieraz kryjówki dawnych Indian, zanim jeszcze konkwistadorzy hiszpańscy zdołali rozwinąć eskalację ludobójstwa.

Gdyby podobny zapis jedenastomiesięcznych zmagań pozostawił nam wódz szczepu czy plemienia indiańskiego, który usiłowałby uchronić swoich najbliższych przed eksterminacją, a po kluczeniu i porażkach skazany by był przez najeźdźcę na śmierć wraz z towarzyszami, odnaleźlibyśmy w tym zapisie ówczesny kształt eposu. Ale w dobie, kiedy niezmierzony tonaż zadrukowanego papieru codziennie odtwarza relacje i fakty tego globu, nikomu nie nasunie się takie skojarzenie przy czytaniu notatnika. A jednak jest tu kanwa eposu i prawdziwa tkanka epicka.

Fidel Castro powiada we wstępie: „Nigdy w historii tak mała garstka ludzi nie podjęła zadania tak gigantycznego” ( str. 25 ). A w podsumowaniu miesiąca czerwca Guevara wyraża swoje wielkie pragnienia: „zdołać włączyć do ruchu około 50 – 100 ludzi z miasta, choć liczba biorących udział w akcji zbrojnej ogranicza się do jakichś 10 – 25 ( str. 234 ). Więc ta mini informacja, która trapiła Waszyngton, zmobilizowała wiele stolic południowoamerykańskich, skupiła uwagę wielu wybitnych publicystów, nie przekroczyła zbytnio czwartej części setki. Sama potęga rezonansu na świecie świadczy o tym, że człowiek uczestniczący w tej wyprawie posiadał dla wroga zwielokrotniony potencjał. To był człowiek pomnożony. Uważany był nie tylko za przyszłego dowódcę, ale sam stanowił formację. Ścigani nieustannie przez przeszkolonych żołdaków ówczesnego, reakcyjnego reżimu boliwijskiego, tracili tylko nielicznych. Natomiast nieprzyjaciel pozostawiał trupy i rannych. Wielu dostawało się do niewoli. Nieraz oficerowie do rangi majora.

Nieodłączna od jego ofiarności żołnierskiej jest rycerska i etyczna postawa Guevary. Mimo nieustannego zagrożenia, nigdy nie stosował prawa zemsty ani wobec jeńców, ani wobec podejrzanych cywilów. Jeńców, po odpowiednim napomnieniu, puszczano wolno. Jeśli zaś zasłużyli na karę, pozbawiano ich mundurów, ewentualnie pozostawiano nagich na drodze. Żadnych konfiskat czy ekspropriacji u chłopów czy u sklepikarzy. Wszystko zgodnie z rachunkiem gospodarczym.

Najmniejszego śladu samosądu, nawet sądu polowego. Wszelka broń służyła przeciwko wrogowi. W oddziale samym stosowano kary wewnętrzne, moralne. Czasem ograniczenie przysługujących, znikomych porcji. Czasem napomnienie, nagana czy ocena przed kolektywem były już dostatecznie dotkliwe dla współkombatantów. Najwyższy wymiar to było zagrożenie wykluczeniem z oddziału. Marcos, członek KC Kuby, b. dowódca okręgu wojskowego, który razem z Fidelem Castro odbył kampanię na Sierra Maestra, gdy doprowadził do nieuzasadnionych scysji, naraził się tak dalece Guevarze, że ten postawił go przed alternatywą wykluczenia z oddziału. Marcos oświadczył, że woli raczej zginąć. I zginął. To nie znaczy, że nie było dezerterów. Byli. Byli również zdrajcy. To jest zjawisko w społeczności ludzkiej naturalne. Siłę zespołu dokumentuje i określa jedynie proporcja negatywnych wyjątków z reguły.

Z jakich ludzi składa się ta garstka ofiarnych partyzantów, która zamierzała stanowić trzon przyszłych formacji partyzanckich dla Boliwii i sąsiadujących z nią krajów? Głównie Kubańczycy, przeważnie członkowie KC, oficerowie wyższych stopni, uczestnicy historycznych bojów z Fidelem Castro i Guevarą. Oderwani od swoich wysokich funkcji, wykazali hart i dyscyplinę żołnierzy. Oczywiście, że na czoło wysuwa się wielka, rewolucyjna indywidualność ich dowódcy. Czytając jednak ten notatnik, można się upewnić z niejakim zdziwieniem, że członkowie elity mogą wprost z gabinetu i kancelarii ruszyć na kampanię wojenną o celach dość odległych, gdzie łoże będzie na kamieniu, a pragnienie i głód będą ich trawić przez wiele, wiele dni. I że nie zawiodą. Jeśli ktoś z nich przywłaszczy sobie wspólny cukier czy tłuszcz, czeka go napiętnowanie. Znakomita większość nie popełniła tego wykroczenia przeciwko kombatanckiemu kolektywowi.

Byli Boliwijczycy, jak górnik Moises Guevara, jak student geologii Bigotes, jak Inti, przewodniczący ZMK Boliwii, i szereg innych. Peruwiańczycy i Argentyńczycy. A więc kampania międzynarodowa, choć latynoamerykańska. Jeszcze Tania ( ojciec Niemiec, matka Polka ) i Francuz Debray, autor sławnej Rewolucji w rewolucji, odsiadujący 30-letnią karę więzienia w Boliwii.

Guevara był improwizatorem partyzantki z powołania. Uczestniczył w kampaniach albo studiował problematykę i strategię bojów w Republice Dominikańskiej, w Kongo-Kinszasa, w Wietnamie, a zwłaszcza z Fidelem Castro w sławnych bitwach o wyzwolenie Kuby. Był Argentyńczykiem, z zawodu lekarzem, ale zawodu tego nie wykonywał. Był z istoty swej, z konstytucji i charakteru dożywotnim partyzantem. Wątpię, czy długo mógł trwać przy biurku czołowego ekonomisty Kuby, na fotelu prezesa Banku Narodowego. Niestety, nie posiadamy jego obszernej biografii, by przekonać się, jak mu było trudno wdrożyć się w ciasne klamry urzędu, znieść ograniczenia funkcjonarki czy nieodzowne i trudne do zaaprobowania kompromisy profesjonalizmu. Człowiek nie może i nie powinien przeciwstawiać się swemu powołaniu. Dlatego wspominać komuś, że jego talent miota się przeciw stabilizacji, jest absurdem.

Tropienie błędów, błędomania nie jest najpożyteczniejszą wiedzą. Zwłaszcza że kontynent amerykański z zespołem odwiecznych konfliktów i przy konfrontacji nieprawdopodobnych przeciwieństw musi stawać się terenem permanentnego odradzania się partyzantki. Guevara posiadał tę świadomość. Z dokumentów na stronicach 339 do 363 można jego program poznać i przestudiować. Bywają teoretycy, profesjonalni mędrcy, którzy tuczą się na błędach, jakby posiedli tajemnicę działania bez najmniejszych uchybień. Takich ludzi należy uznać za niebezpiecznych, ponieważ popełniają błąd kardynalny. Nie ma zwycięstw bezbłędnych. Wiele klęsk posiada rację i perspektywę historyczną.

Niewiele się o tym pisze, że ekipę Castra i Guevary szkolił w tajnikach i w sztuce partyzanckiej generał Republiki Hiszpańskiej. Więc jakiś odblask rewolucji i wojny domowej hiszpańskiej musiał się znaleźć w kampanii kubańskiej. Jest to tym bardziej znamienne, że czołowi politycy wszystkich partii Republiki lekceważyli tę bezcenną formę podjazdowej walki na tyłach wroga, mimo że lud był z nimi. Tego rodzaju koncepcja musiała sprzyjać sukcesom frankistów. Powodzenie kursu przygotowawczego owego instruktora-generała, mimo olbrzymiej różnicy Hiszpanią i Kubą, można uznać za zwycięską korektę historyczną.

Czy Che Guevara o tym wiedział? Jeśli rząd Republiki Hiszpańskiej uległ hipnotycznemu urokowi wielkiej Armii Regularnej, która nie miała szans dorównania militarnemu sojuszowi Franco, Hitlera i Mussoliniego, to dowódca Armii Wyzwolenia Narodowego Boliwii, jakie to miano nosił nikły oddział Che Guevary, uległ hipnotycznemu urokowi drogi kubańskiej, prowadzącej do wyzwolenia Hawany spod dyktatury Batisty. Lekceważenie autonomicznych odmienności, społecznych struktur i geografii, grozi niebezpiecznym rozdźwiękiem między wielką kompozycją i nieustępliwą empirią. Boliwia, Peru, Argentyna, Brazylia czy Kolumbia to nie Kuba. Wspólny język i inne podobieństwa historyczne nie likwidują zasadniczych odmienności.

Czy szlachetny rewolucjonista musiał zginąć? Nie. Mógł się wymknąć pościgowi, wydostać się z kotła, z okrążenia, które się stopniowo i zgodnie z jego obserwacją wokół jego oddziału zaciskało. Było wiele okoliczności, jak brak politycznej współpracy, rozbicie łącznikowych ośrodków w La Paz, stałe urywanie się kontaktów z Kubą, które usprawiedliwiały całkowite przeniesienie się do bardziej bezpiecznego miejsca czy nawet okresowy powrót na Kubę.

W ostatniej notatce pod datą 7 października pisze on: „Dziś mija 11 miesięcy od rozpoczęcia naszej partyzantki; dzień ten upłynął sielankowo, bez komplikacji”. A przy końcu: „Wojsko nadało dziwną wiadomość na temat obecności w Serrano 250 ludzi, którzy mogą uniemożliwić przejście osaczonym w liczbie 37; określili rejon naszego schronienia między rzekami Acero i Oro. Wiadomość wydaje się dywersyjna. Wysokość 2000 m ( str. 335 ).

Wiadomość nie była dywersyjna. Odpowiadała prawdzie. Jakże znamienne, że w tej samej notatce, z tego samego dnia, zresztą dnia ostatecznej bitwy, jest obok nastroju sielanki radiowa depesza o osaczeniu. Nadzieja nie powinna nikogo opuścić, nawet skazanego na śmierć. Niestety w notatniku prawie nie ma refleksji osobistych i perspektywicznych rozmyślań. Dlatego musimy się domyślać jego refleksji z jego postawy i działań. Guevara mógł przecież jeszcze kluczyć, ale mimo to przygotowywał się do ostatecznego starcia. Śmierć oko w oko z wrogiem była dla niego szczytową demonstracją ideową, ofiarnym i nieodzownym przykładem, użyźniającym przyszłe, nieuchronne boje. Jakaś rycerskość, nie znana nam już, była we wszystkich jego gestach. Przy wielkiej skromności tego człowieka tradycyjny gest Latynosów był mu szczególnie drogi.

Był tylko ranny w nogi, ale rozbrojony nie mógł strzelać. Gdy pijany morderca, Mario Teran, zbliżył się do niego, nastawił pierś jak w malarskim ujęciu, wzywając go: „Strzelaj. Nie bój się.”. Organizował, inscenizował własną śmierć, przecież ona miła mobilizować rewolucyjną młodzież przez przyszłe dziesięciolecia. Powiadają w takich sytuacjach, że drogo sprzedał swoje życie. On nadał swojej tragedii dynamiczny, ideowy, rewolucyjny walor. Przekazywał postawę przyszłym pokoleniom. Ale kat się zawahał. Ponaglony przez oficerów dał serię z pistoletu maszynowego tylko do pasa, przedłużając udręczenie i agonię Guevary. Dopiero kilka godzin potem pewien sierżant dobił go strzałem w bok.

Pamięć i wyobrażenia wielu, bardzo wielu pokoleń zostanie ujarzmiona przez ten obraz, mimo że charakter grup walczących, zwłaszcza w Południowej Ameryce, zmienił się bardzo. Przesunął się ze wsi do miasta. Oparł się na konspiracji. Tworzy bojówki. Stosuje ekspropriacje i porwania.