Autor: Jerzy Haszczyński,
Źródło: Rzeczpospolita
Gdy byłem dzieckiem, w czasach Gierka, ojciec dużo mi opowiadał o
Afryce. Jako inżynier cukrownik zatrudniony w przedsiębiorstwie handlu
zagranicznego jeszcze przed moim urodzeniem najeździł się po
zrzucających kolonializm państwach tego lądu. Raz, chyba w Kenii, w
hotelowym sklepie spotkał Polaka. Oglądali książki na obrotowym stojaku.
To był Ryszard Kapuściński.
Potem ich drogi przecięły się w Nigerii. – My się chyba znamy
-powiedział mój ojciec, gdy zobaczył znajomą twarz. Znowu były książki.
Nie wiem, co wybrał Ryszard Kapuściński. To nazwisko – pana, który jak
nikt inny zna się na sprawach egzotycznego kontynentu – kojarzyło mi się
z Afryką od czasów szkolnych.
Choć muszę przyznać, że Afryka z Kapuścińskim w tle była przyczyną
traumatycznych przeżyć z dzieciństwa. Ojciec obiecał mi, że jak skończę
czwartą klasę, to razem pojedziemy do Kenii, pooglądać słonie, lwy i
Masajów. Potraktowałem to bardzo poważnie. Nadszedł koniec roku,
świadectwo było bez zarzutu. I czekałem, kiedy zaczniemy się pakować.
Wyrwałem nawet mapę Afryki Wschodniej z enerdowskiego atlasu. I nadal
czekałem. Bez skutku, wakacje spędziłem u babci pod Warszawą. Ojciec nie
wyjaśnił mi wtedy, dlaczego nie pojechaliśmy do Afryki. Choć obiecał, a
ja się uczyłem, jak należy. Nigdy mi zresztą tego nie wyjaśnił.
Afryka nadal kojarzy mi się z Ryszardem Kapuścińskim. Ja o tym
kontynencie, którego nie poznałem osobiście, myślę cytatami z
Kapuścińskiego. „W którą stronę obrócić się – wszędzie daleko, wszędzie
pustkowie, bezludzie, bezkres”. „Krowa była miarą wszystkiego: bogactwa,
prestiżu, władzy” (to o Rwandzie), „Cesarz rozpoczynał dzień od
słuchania donosów” (o Etiopii). „Po mieście snuło się mnóstwo
podejrzanych typów. Jak się w tym rozeznać. Wszyscy czarni, wszyscy
twierdzą, że bojownicy” (o Dar es Salaam, które przyciągało
rewolucjonistów z całej Afryki). „Oni nie wiedzą, że nie jestem ich
wrogiem. Oni wiedzą, że jestem Biały (…) mam zginąć odpowiadając za
kolonializm, mam zginąć za handlarzy niewolników, mam zginąć za nahajkę
białego plantatora, mam zginąć, ponieważ lady Lugard kazała się nosić w
lektyce”. I do tego moja ulubiona opowieść o dziurze na drodze do
Onitshy, której nikt nie chciał naprawić, bo dzięki niej samochody
musiały się tam zatrzymać. I zakwitło życie towarzyskie, handel, powstał
nawet hotel dla kierowców, którym się wydłużyła podróż. „Dziura stała
się zbawieniem mieszkańców”.
Ryszard Kapuściński ruszał w świat z „Dziejami” Herodota w podręcznym
bagażu, z tym, jak określił, pierwszym wielkim reportażem w literaturze
światowej. Dla mnie, podczas pierwszych dziennikarskich wyjazdów
zagranicznych z „Rzeczpospolitej”, taką lekturą były „Imperium” i
„Kirgiz schodzi z konia”. Żałuję tylko, że nie mam z czym ruszyć w
strony rodzinne Kapuścińskiego. O swoim Pińsku wspominał sporadycznie.
Na książkę się już nie doczekam. Chciałbym się więcej dowiedzieć o
rodzinnym domu przy Wesołej, o sklepie kolonialnym pana Kanzmana, o
losach kolegów z klasy, wywózkach na Syberię. I powrotach do Pińska –
radzieckiego i łukaszenkowskiego.
Teleks kojarzy mi się z najlepszą epoką reportażu. Sam nigdy z teleksu
nie korzystałem. Mam nawet numer na pierwszej służbowej wizytówce
„Rzeczpospolitej” z początku lat dziewięćdziesiątych. 817131 pl – znałem
go na pamięć, ale nigdy mi się nie przydał. Ryszard Kapuściński nadał
dzięki teleksowi setki korespondencji. I znał wartość słowa. Jeden wyraz
– pół dolara. To był majątek. Cena wymuszała precyzję.
Gdy ja zacząłem wyjeżdżać za granicę, na Bałkany czy do krajów byłego
Związku Radzieckiego, łatwiej było zadzwonić i nadać tekst przez
telefon, z budki czy hotelowego pokoju. Albo napisać ręcznie na kartce i
wysłać faksem z poczty, w której teleks jeszcze stał, ale już
bezużyteczny. Apotem pojawiły się laptopy, telefony satelitarne,
komórki, aparaty cyfrowe. I jeszcze tłum, dźwigający ten sprzęt, od
wojny do wojny, z puczu na rewolucję, z koronacji na ingres. To już nie
to.
Zaczęło się od opowieści ojca o panu, który jeździ po Afryce, wie o
niej wszystko i pięknie to opisuje. Rok temu na uroczystości rozdania
nagród Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich skorzystałem z okazji i
przedstawiłem Kapuścińskiemu moją córkę, wówczas uczennicę pierwszej
klasy podstawówki. Uścisnął jej dłoń, pogłaskał po główce. – Zapamiętaj
ten moment – powiedziałem.
Ostatnio przeczytałem jej „Skacząc przez kałuże” z „Imperium”, o
dziesięcioletniej Tani z Jakucka. Bardziej od kałuż córkę zainteresował
wielki syberyjski mróz. I korytarze we mgle, które tworzą się i trwają,
gdy ktoś w tak niskiej temperaturze spaceruje po Jakucku. – Też
chciałabym tworzyć takie korytarze – powiedziała zachwycona opisem.
Mam nadzieję, że nie na Syberii.
Fragmenty tekstu, który ukaże się w lutowym numerze miesięcznika Znak