O Apartheidzie w RPA

Autor: Rozmowa Wojciecha Jagielskiego z Ryszardem Kapuścińskim.
źródło: Gazeta Wyborcza
data publikacji: 1993-09-18
——————————————————————–

Wojciech Jagielski – Jak to się dzieje, że apartheid, doktrynę segregacji i odrębnego rozwoju, likwiduje się w Południowej Afryce w czasach, gdy w Europie zyskuje on coraz większą popularność?

Ryszard Kapuściński – Apartheid był jedną z fałszywych ideologii XX wieku, jak faszyzm, komunizm, nacjonalizm. Ich wspólnym mianownikiem było dążenie do tego, żeby problemy załatwić raz na zawsze.

Apartheid jest filozofią niby-pozytywną. Chodzi w nim o to, by zachować tożsamość. A jak ją zachować w społeczeństwie wielorakim? Ano właśnie – podpowiada apartheid – żyjąc tylko we własnym środowisku kulturowym, bo wszelkie mieszanie się spowoduje albo rozmycie tożsamości, albo dominację silniejszego czynnika. Wobec tego żyjmy osobno. Tak będzie lepiej dla każdego.

Tego nie wymyślono w Południowej Afryce. Tam tylko nadano tej ideologii status prawnopaństwowej doktryny, uczyniono z niej zamknięty, totalny system podziału i dyskryminacji, zmierzający właśnie do ostatecznego rozwiązania.

Idea apartheidu krąży po świecie. To, co widzimy dziś w Bośni [Bośnia i Hercegowina], jest próbą legalnego wprowadzenia apartheidu w Europie. Elementy tego systemu mamy w wielu krajach, wszędzie, gdzie ludzi rozdziela się według ich przynależności etnicznej.

Apartheid zbankrutował w Południowej Afryce niedługo po tym, jak w ZSRR odrzucono komunizm. Czy to wschodnioeuropejska Jesień Ludów zawędrowała aż na południe Afryki?

– Nasze przemiany miały ogromny wpływ na to, co stało się w RPA. Sami Południowoafrykańczycy bardzo to podkreślają. Kiedy skończyła się epoka politycznej rywalizacji między Wschodem a Zachodem i zmienił się klimat w stosunkach międzynarodowych, powstały warunki dla rewolucji nowego typu. Ta nowa rewolucja, nazwałbym ją rewolucją negocjowaną, polega na tym, że przemiany dokonują się poprzez szukanie kompromisu, transformację, a nie krwawy przewrót. Została ona wprowadzona i wypraktykowana właśnie u nas.

Czyli to, co Timothy Garton Ash nazwał „refolucją” – rewolucyjne przemiany dokonywane poprzez reformy, ośmieliło Południowoafrykańczyków?

– Tak, przemiany u nas ich odblokowały, pokazały, że możliwa jest rewolucja bezkrwawa. Pamiętajmy, że cała literatura apartheidu jest pełna najczarniejszych wizji zagłady Białych, tragedii, rzezi. Wszyscy w Południowej Afryce byli sterroryzowani tymi wizjami.

Przez całe lata wrogiem numer jeden i ucieleśnieniem wszelkiego zła był dla Białych Afrykański Kongres Narodowy Nelsona Mandeli. Jak to się stało, że nagle stał się partnerem do rozmów?

– Kongres jest największym, najstarszym i bezspornie najsilniejszym murzyńskim ruchem politycznym nie tylko w RPA, ale w całej Afryce. Bez niego żadna transformacja, żaden kompromis nie byłyby możliwe.

Ale Kongres był zdelegalizowany, a Mandela siedział w więzieniu. Większość Białych nie zgadzała się na rozmowy z Kongresem twierdząc, że jest to organizacja finansowana przez komunistyczną Moskwę. I oto ta Moskwa zaczęła się zmieniać [ZSRR – RPA].

Pod koniec lat 80. ZSRR dał do zrozumienia rządowi w Pretorii, że nie będzie popierał Kongresu. To był przełomowy moment. Kongres pozbył się odium związków z Moskwą. Siły w rządzącej, białej Partii Narodowej, które opowiadały się za negocjacjami z Kongresem, dostały do ręki potężny argument.

I prezydent Frederik de Klerk mógł w lutym 1990 roku wygłosić swoją słynną mowę w parlamencie.

– De Klerk ogłosił koniec apartheidu. To było bardzo dramatyczne wydarzenie. Naoczni świadkowie opowiadali mi, że niektórzy Biali deputowani mieli łzy w oczach.

Od tego momentu w Południowej Afryce następuje sekwencja wydarzeń szalenie przypominająca nasz rok 1989. A więc cały mechanizm „okrągłego stołu”, który trwa do dziś, zasada dopuszczenia do rozmów różnych sił politycznych, negocjacji, a nie walki.

Nelson Mandela, najwyższy autorytet, jedna z najwspanialszych postaci naszych czasów, zaraz po wyjściu z więzienia ogłosił doktrynę wybaczenia. On przecież siedział prawie ćwierć wieku w ciężkim więzieniu, a nie ma w nim żadnej wrogości, żadnej nienawiści. To było w zasadzie wprowadzenie zasady „grubej kreski”. I to stworzyło klimat tych rozmów, których rezultatem mają być pierwsze wybory powszechne wiosną przyszłego roku.

A właściwie dlaczego w Południowej Afryce postanowiono transformować apartheid? Prezydent de Klerk bardzo nie lubi, kiedy się go porównuje z Gorbaczowem. Ale przecież tak samo jak on stwierdził, że tak dalej żyć się nie da.

– Procesy, które dokonują się w RPA, są zbieżne z tym, co dzieje się w naszej części świata. Nie identyczne, ale bardzo podobne. RPA jest jednak tak szczególnym krajem, że żadnej analogii nie da się posunąć za daleko.

Biali wprowadzili tam apartheid w 1948 roku, żeby ostatecznie rozwiązać problem Czarnych. Sytuację nierówności, podziałów i dominacji próbowali obwarować wszelkimi możliwymi ustawami. Tych ustaw było ponad 100. Określały one wszystko: kto gdzie może mieszkać, kto z kim może się spotykać, kto z kim się żenić, gdzie pracować i za jakie pieniądze, co mu wolno czytać, gdzie wolno chodzić, którędy. Każdy krok był kontrolowany.

Na straży tego zamkniętego, totalitarnego systemu stała biurokracja, policja, służby bezpieczeństwa, wojsko. Trzeba było wydawać mnóstwo pieniędzy na ich utrzymanie. Z biegiem lat apartheid okazywał się coraz bardziej niewydajny, coraz bardziej niepraktyczny, coraz kosztowniejszy.

A przecież pieniędzy było coraz mniej…

– Bo nadeszła światowa recesja lat 80. W RPA nastąpił gwałtowny spadek produkcji, głównego źródła dochodów. W porównaniu z rokiem 1970 o 40 proc., do poziomu z roku 1958. Kiedyś Południowa Afryka dostarczała 79 proc. całego złota wydobywanego na świecie. Dziś ten udział wynosi mniej niż 30 proc. Ale to jeszcze nie wszystko.

W latach 80. w Południowej Afryce coraz silniej odczuwane były skutki sankcji, jakimi świat karał RPA za apartheid. Najboleśniejszy był spadek. Ogromnie obniżył się dochód na głowę ludności. Wynosi on tyle, ile w 1971 roku. Prawie połowa ludzi zdolnych do pracy nie może jej znaleźć, a 90 proc. bezrobotnych to Czarni.

Do tego wszystkiego doszedł jeszcze jeden element: opozycja przeciwko apartheidowi. Bunt Czarnych, systematyczne strajki i to, co Mahatma Gandhi robił w Indiach, czyli bierny opór. Czarnym nie wolno było na przykład na własną rękę wprowadzać się nawet do czarnych osiedli. Były limity. A oni i tak się wprowadzali.

I, co ogromnie ważne, okazało się, że istnieje nie tylko opozycja czarna. Istniała też opozycja wśród Białych, a nawet wewnątrz białego establishmentu.

Wszystko to razem zmusiło w końcu rządzących do przyznania, że tak dalej żyć się nie da.

Apartheid, jako system zamknięty, mógł funkcjonować albo w 100 procentach, albo w ogóle. Jak raz zaczął się rozłazić, to potem już poszło.

Ale nie wymyślono na razie nic nowego. Co więcej, wiele wskazuje na to, że po odwołaniu oficjalnego apartheidu Południowoafrykańczycy przystąpili do tworzenia apartheidu faktycznego. Nastąpiła eksplozja nacjonalizmów, przemocy. Teraz już nie rząd dzieli ludzi. Ludzie sami się dzielą.

– Dziś w Południowej Afryce toczy się spór o przyszły kształt państwa, a linia podziału przebiega między unionistami, którzy chcą państwo reformować zachowując silną władzę centralną, a rozmaitymi federalistami, którzy chcą je podzielić. Czy ma to być jednolite państwo z silną władzą czy luźna federacja?

Ten spór przypomina zresztą dyskusje, jakie toczyły się w ZSRR i toczą się nadal w Rosji.

Podobni są też uczestnicy sporu. Są politycy, którzy – jak wódz Zulusów Mangosuthu Buthelezi – grając nacjonalistyczną kartą chcą zdobyć dla siebie jak najwięcej władzy, i są generałowie, którzy w ostateczności, by nie dopuścić do całkowitej anarchii, mogą spróbować przywrócić stare porządki.

– Rzeczywiście, są tu duże podobieństwa. Ale ideę jednolitego państwa z silnym centrum popierają zarówno Frederik de Klerk, jak i Nelson Mandela…

Politycy, którzy mają największe szanse na to, że po wyborach będą rządzić…

– A przeciwko nim, za dużą autonomią dla regionów i bardzo słabą władzą centralną jest cała opozycja: właśnie Buthelezi i jego partia Inkatha, biurokracja z bantustanów, która chce zachować przywileje, i jeszcze prawicowe skrzydło Białych, które wysuwa hasło wykrojenia z obecnej RPA dwóch białych państw. Skrzydło to ma silne powiązania ze starą generalicją i służbami bezpieczeństwa.

Jednym słowem mamy do czynienia z walką sił integracji i dezintegracji.

Na świecie te siły dezintegracyjne są dziś jakby górą.

– W RPA jest to wciąż proces otwarty.

Czy więc nacjonalizm w RPA jest przyczyną walk czy raczej ich narzędziem?

– Nacjonalizmy w RPA znaczą tylko tyle, na ile można je wykorzystać do politycznych manipulacji.

Czyli jednak instrument?

– Tak, bo moim zdaniem ewolucja w Południowej Afryce idzie w kierunku zacierania podziałów rasowych. Na przykład do 1990 roku Partia Narodowa, która przecież wprowadziła apartheid, była partią wyłącznie dla Białych. Później otworzyła swoje szeregi dla kolorowych i dzisiaj jest w niej wielu Metysów, bardzo wielu Hindusów i Czarnych. Ona utraciła swoją idealną białość.

Podobny proces przechodzi Inkatha, która najpierw była partią plemienną tylko dla Zulusów. Afrykański Kongres Narodowy zawsze był partią wielorasową.

We wszystkich podziałach kolor skóry coraz bardziej traci znaczenie, a coraz ważniejsze stają się różnice polityczne.

Moim zdaniem jednak, chociaż apartheid został oficjalnie odwołany, ludzie w RPA wciąż żyją według jego reguł.

– To właśnie dlatego, że w RPA mamy do czynienia z tą rewolucją, która zamienia jeden porządek na inny drogą negocjacji. Nowa siła nie musi niszczyć starej, by ją zastąpić i wejść na jej miejsce, bo zostaje dopuszczona do istniejących struktur. Ale jeszcze przez jakiś czas trwa walka między nimi.

Z jednego z mostów w Chartumie można obserwować, jak schodzą się dwa Nile – Biały i Błękitny. Oba płyną potem jednym korytem, ale jeszcze długo wyraźnie widać, że kolor wody jednej rzeki odróżnia się od koloru wody drugiej. Dopiero po kilkunastu kilometrach zaczynają się mieszać.

W RPA zniesiono apartheid – podstawę ustroju, ale przecież na apartheidzie zbudowano całą gospodarkę, infrastrukturę, wszystko. Mamy tu eleganckie, supernowoczesne miasta Białych i tuż obok potworne dzielnice biedy Czarnych. Tego się nie da znieść dekretem. Musi nastąpić proces, musi upłynąć czas.

Oczywiście powoduje to ogromne niezadowolenie, niecierpliwość ogromną. Na całym świecie ludzie uważają, że wraz z demokracją przychodzi dobrobyt. Niestety, często zamiast polepszenia następuje pogorszenie.

I wtedy następuje wybuch niezadowolenia. Przychodzi czas na gniew i bunt.

– Bo cała negocjowana rewolucja dokonuje się w warunkach kryzysu.

Z drugiej strony, gdyby nie kryzys, niczego by nie transformowano, nie byłoby takiej potrzeby.

– To, co przyczyniło się do likwidacji starego systemu, równocześnie ciąży na nowej sytuacji. Tej nowej demokracji nie można zdyskontować, nie można poprawić ludziom bytu. Nowe demokracje są słabe, produkują rozczarowania, a jeśli taka sytuacja trwa przez długi czas, to zaczynają się umacniać tendencje autokratyczne i populistyczne.

W Afryce Południowej rozczarowanie i niepokój, szczególnie wśród Czarnych, znajdują ujście w strasznej przemocy. Po odwołaniu apartheidu RPA stała się światowym liderem, jeśli chodzi o przemoc. Nie tylko przemoc polityczną. Tam szaleje zwykły bandytyzm, a nawet jest więcej niż gdzie indziej wypadków drogowych i samobójstw. Ofiary przemocy politycznej stanowią zaledwie jedną dziesiątą pomordowanych.

Ale czy to wszystko – bieda, rozczarowania, przemoc, brak jasnych perspektyw – czy to nie zablokuje transformacji? Społeczeństwo nie zintegruje się w warunkach kryzysu. Czarni przeprowadzają się do miast Białych, ale nie widziałem Białych w miastach Czarnych. Nawet biali kloszardzi budują sobie oddzielne slumsy.

– Integracja jest możliwa tylko pod warunkiem, że poziomy będą wyrównywane w górę. Chodzi o to, żeby wytworzyła się wielorasowa klasa średnia.

Znałem Johannesburg z opowieści i z literatury. Jeszcze na początku 1990 roku Czarnym nie wolno było nawet wejść do śródmieścia. A teraz centrum Johannesburga jest całe czarne. Chodziłem po tych ulicach i prawie nie widziałem Białych.

Bo uciekli przed Czarnymi.

– No dobrze, ale jest to jakiś element sprawiedliwości. Wchodzenie Czarnych do Johannesburga jest niesłychanie ważne. Dzieje się dokładnie to, o co chodzi Kongresowi – powstaje afrykańska miejska klasa średnia zainteresowana stabilizacją, utrzymaniem państwa i gospodarki.

Pański obraz Południowej Afryki jest bardzo optymistyczny.

– Dla RPA tworzy się przeważnie trzy scenariusze. Pierwszy to droga, jaką przeszło Zimbabwe, czyli dawna rasistowska Rodezja. Władza przechodzi w ręce Czarnych, pojawia się nowa biurokracja, korupcja. Jest to typowa droga afrykańska. W Zimbabwe od niepodległości do dnia dzisiejszego armia biurokratów powiększyła się trzykrotnie. Tak powstaje afrykańska, biurokratyczna klasa średnia. Trochę przypomina Rosję, gdzie klasa średnia zawsze była związana z urzędem, a nie z produkcją.

Niezbyt to różowa perspektywa.

– Możliwa jest również droga jugosłowiańska, scenariusz bardzo pesymistyczny. Zasadą apartheidu w RPA było nie tylko rozdzielenie Białych i Czarnych, ale również wszystkich grup etnicznych. To widać, gdy się jeździ po RPA. Mijamy miasto Białych, potem następuje specjalnie wydzielony pas ziemi niczyjej, i wjeżdżamy do miasta Czarnych. Potem znów pas ziemi niczyjej i osiedle Metysów, znów ziemia niczyja i miasto Hindusów. To jest właśnie ta etniczna czystość, która leży u podstaw ostatecznego rozwiązania.

Wariant jugosłowiański w RPA uwolniłby żywioł szowinizmu, konflikty rozgrywano by według podziałów etnicznych. Ale ja uważam, że ten scenariusz jest mało prawdopodobny.

A trzeci wariant?

– To scenariusz zjednoczenia dwóch państw niemieckich. Podjęto tam próbę stworzenia jednego organizmu z różnego typu gospodarek, eks-komunistycznej zacofanej i supernowoczesnej. Południowa Afryka to kraj, gdzie współistnieją Pierwszy i Trzeci Świat. One się zazębiają, nakładają na siebie. Pierwszy Świat to rozwinięty przemysł, bardzo nowoczesne miasta, wielkie farmy Afrykanerów. Do Trzeciego Świata należą czarne osiedla, nędza, slumsy, zacofane tradycyjne rolnictwo afrykańskie.

Na podstawie mojej wiedzy – a znam Afrykę, zajmuję się nią od 30 lat – na podstawie moich podróży i dziesiątków rozmów, wydaje mi się, że Afryka Południowa pójdzie właśnie tą trzecią drogą.

Na czym opiera Pan ten optymizm?

– W Południowej Afryce jest kilka milionów Białych, dla których jest to jedyny kraj, w którym mogą żyć. Oni chcą zostać. I zostaną, bo nie mają dokąd wyjechać. Oni są stamtąd.

W innych krajach Afryki – Tanzanii, Ghanie, Ugandzie – Biały przyjeżdżał na kontrakt i wyjeżdżał. Tutaj natomiast mamy do czynienia ze społecznością zasiedziałą od wieków. Znam wielu Afrykanerów, którzy nie widzieli niczego poza Afryką. Są z Afryki, chcą ułożyć swój los już nie na zasadzie konfrontacji, ale kompromisu z Czarnymi. I choć nie ma żadnych odgórnych zaleceń, sami biali właściciele hoteli, fabryk czy biura zaczęli zatrudniać Czarnych.

Bo się boją o własną skórę. Już myślą, co będzie, jak przyjdzie czarny rząd.

– Ale i tak świadczy to o gotowości kompromisu.

I Pana zdaniem ta gotowość jest naprawdę powszechna?

– Wszyscy mają poczucie, że innego wyjścia nie ma.

A co z separatyzmami, co z tymi, którym wizja utraty przywilejów i władzy sen z oczu spędza?

– Trzeba pamiętać o jednym, że wszystkie bantustany – czy to Bophutatstwana, czy Ciskei, czy wreszcie Kwa Zulu Butheleziego – są utrzymywane przez centralny rząd. Są tak słabe, że padną, jeśli urwie się pomoc z Pretorii.

Oczywiście w tej chwili mogą krzyczeć, żądać, ale dobrze wiedzą, że jest granica, której nie mogą przekroczyć, że jest granica tej gry w destabilizację.

A więc zgadzając się na niepodległość bantustanów Frederik de Klerk i Nelson Mandela podpisaliby na nie wyrok śmierci?

– Reformatorzy zdają sobie z tego sprawę, ale opowiadając się za kompromisem nie używają tego argumentu. Trzymają go w odwodzie, bo wiedzą, że w ostatecznym rachunku ten czynnik może okazać się decydujący.

A więc jednak „niemiecka droga” na południu Afryki? Mimo że w Europie negocjowana rewolucja przeżywa kryzys, uważa Pan, że powiedzie się ona w RPA?

– Pewien Afrykaner opowiadał mi, jak pojechał do Londynu. Pierwszy raz przyjechał do Europy i czuł się nieswojo. Ale raptem w jakimś towarzystwie spotkał Czarnego z RPA. Okazało się, że obaj są z Kapsztadu. Rozmawiali w języku afrikaans. I wtedy ten Afrykaner poczuł ulgę, zrozumiał, że spotkał bratnią duszę. Przyznał, że nie przyszłoby mu to do głowy, gdyby tego Czarnego spotkał w Południowej Afryce.

Historia RPA jest historią dominacji, ale i współistnienia. Niemożliwy byłby taki rozwój bez taniej, czarnej siły roboczej. Ale sama tania siła robocza bez nowoczesnej technologii Białych niczego by nie stworzyła. Reformatorzy podkreślają dziś cały czas tę współzależność. I na tym opierają nadzieję.

Przyszłość Południowej Afryki widzę optymistycznie. Uważam, że tam nie będzie żadnej wojny domowej. Raczej nastąpi bardzo trudna, długotrwała i bolesna, ale jednak integracja rasowa, klasowa, kulturowa. Biali będą musieli pożegnać się ze znaczną częścią swoich przywilejów. Ale przecież oni żyli jak w złotych klatkach.

Apartheid (w języku afrikaans – segregacja, separacja) obowiązywał oficjalnie w RPA od 1948 do 1990 roku. Dzielił administracyjnie różne grupy rasowe i etniczne: Czarnych, stanowiących trzy czwarte ludności, Białych – ponad 13 procent oraz potomków imigrantów z Azji (Hindusów, Chińczyków) i tzw. koloredów, czyli ludność mieszaną.

Dla Czarnych, pozbawionych w RPA praw politycznych, utworzono marionetkowe państewka – bantustany. Niektórym z nich Pretoria przyznała formalną niepodległość. Okrągły stół, obradujący od prawie dwóch lat, ma doprowadzić do pierwszych demokratycznych wyborów, w których wezmą udział również Czarni.

Z Ryszardem Kapuścińskim rozmawiał Wojciech Jagielski, „Gazeta Wyborcza”, 18.09.1993 r.