Nie spotkałem nigdy człowieka bez wiary

Autor:O. Tomasz Dostatni OP
Źródło:Gazeta Wyborcza

Fragmenty rozdziału przygotowywanej książki o wierze i niewierze Polaków.

Gdy groziła mi śmierć, zawsze się modliłem. Do Matki Boskiej. Mówiłem:
jak mnie teraz uratujesz, to przysięgam, że nigdy więcej w taką aferę
się nie wpakuję. I oczywiście się nie wywiązywałem z przysięgi. Jestem
wielokrotnym krzywoprzysięzcą – mówił w niepublikowanym wywiadzie.

O. Tomasz Dostatni OP: W jednym z rozdziałów „Hebanu” przeczytałem opis
spotkania Kapuścińskiego ze Stasiem Gurgulem, dominikaninem. Od kilku
lat mieszka w Kamerunie. Jest tam fragment, który był wstępem do naszej
rozmowy z Ryszardem Kapuścińskim o wierze:

„Myślenie Afrykańczyków, tych, z którymi się latami stykałem, jest
głęboko religijne. – Croyez – vous en Dieu, monsieur? (Czy wierzy Pan w
Boga ?). Zawsze czekałem na to pytanie, bo wiedziałem, że padnie, bo mi
je zadawano tyle razy. I wiedziałem, że ten, kto mi to pytanie stawia,
będzie się w takim momencie uważnie we mnie wpatrywać, śledzić każde
drgnienie na mojej twarzy. Zdawałem sobie sprawę z powagi tej chwili, z
sensu, jaki w sobie niesie. I przeczuwałem, że sposób, w jaki odpowiem,
rozstrzygnie o naszych wzajemnych stosunkach, a już na pewno o stosunku
pytającego do mnie. I kiedy mówiłem: – Oui, j’en crois (Tak, wierzę) –
widziałem po jego twarzy, jaką to przynosi mu ulgę, jak rozładowuje w
nim towarzyszące tej scenie napięcie i trwogę, jak go to ze mną brata,
pozwala przełamać bariery koloru skóry, statusu i wieku. Afrykanie
cenili sobie i lubili łączyć się z drugim na tej wyższej, duchowej
płaszczyźnie kontaktu, która często nie dawała się zwerbalizować i
zdefiniować, ale której istnienie i wartość każdy przeczuwał
instynktownie i spontanicznie”.

Ja również musiałem na początku naszej rozmowy panu Ryszardowi postawić
pytanie o wiarę, ale już w trochę innym kontekście. I usłyszałem
odpowiedź:

Ryszard Kapuściński: Wszyscy ludzie są wierzący. Bo wiara jest częścią
naszego sposobu reagowania na świat. Naszego sposobu myślenia,
odczuwania. Jest częścią naszej osobowości. Nigdy w życiu nie spotkałem
człowieka bez wiary. To sprzeczność sama w sobie. Wiara jest wspólna na
wszystkich szerokościach geograficznych, dla wszystkich ras, religii,
kultur. Możemy przyjąć istnienie wiary w człowieku jako sprawę
elementarną.

Są oczywiście różne stopnie wiary. Wiara w nas jest bardzo dynamiczna.
Raz jesteśmy bardziej gorliwi, innym razem odczuwamy zawody,
rozczarowania. Czasami wiara jest odsuwana na margines naszej psychiki. O
wierze nie da się mówić w sposób jeden i ostateczny. Tak jak my sami,
jak wszystko w nas, podlega ona stałej ewolucji.

Czy Pan spotkał ludzi, którzy uważali się za niewierzących, z pełnymi tego konsekwencjami?

Jeśli tak, to tylko w obrębie kultury europejskiej. Natomiast w innych cywilizacjach nie.

W Europie na początku XX wieku, ale już w XIX wieku był człowiek wiary,
a naprzeciwko niego ateista. Potem nastąpił drugi etap. Ludzie
przestali chodzić do kościoła. Miejsce ateisty zajął obojętny.

Dzisiaj coraz częstsze jest jeszcze coś innego. Mamy człowieka wiary, a
po przeciwnej stronie – człowieka innej wiary. Często religijnego, ale
nie przynależącego. Też wierzy, ale jest to „la religion sans Dieu”.
Religia bez Boga. Wierzy w transcendencję, ale nie przynależy do
Kościoła. Nie powie o sobie: jestem ateistą. Ale żeby go tak poskrobać,
też nie powie, że mu to obojętne. Jest przepełniony wiarą, która nie
jest uchwycona w żadną formę Kościoła.

Dzisiaj taka postawa szerzy się w skali światowej. Jak się rozmawia z
Indianinem w Peru czy w Boliwii, to on nie chodzi do kościoła, bo tam
nie ma kościołów. Nie ma księży. Jego religijność przejawia się w tym,
że wierzy w Boga. I czasem jeszcze przybiera postać, w związku z jakimś
świętym, ludowych festynów. Zabawa, taniec. Różne rytualne gesty.

To jest nowe zjawisko XXI wieku: religijność bez sprecyzowanego Kościoła, bez sprecyzowanego obrazu Boga.

I to jest miejsce, w które wchodzą sekty.

W ludziach jest jakiś niepokój wiary. To na całym świecie jest bardzo
wyraźne. Islam znalazł na to odpowiedź. Dlatego jest to tak masowa
religia. Muzułmanin musi się pięć razy dziennie modlić. I rzeczywiście
się modli. To równocześnie symbol identyfikacji – wierni wyłączają się i
modlą się na ulicy.

W innych religiach nie ma tak silnego momentu identyfikacji na co
dzień. Jest często tylko odświętność i dobrowolność. W islamie nie ma
dobrowolności, jest przymus. Muzułmanin musi się modlić. A u nas
człowiek pójdzie do kościoła albo nie pójdzie.

Ale podstawowy problem kryzysów wielkich Kościołów bierze się stąd, że
powstały one w skali bardzo małych społeczeństw. I wtedy zostały
stworzone prawa kanoniczne, zasady wiary, liturgia. A dzisiaj nie można
tych milionów wyznawców zaspokoić.

Zobaczmy, jak to jest w Polsce. Mam ciotecznego brata, który jest
wikarym. Dzisiaj jest na parafii koło Tarnowa. On tam jest sam, młody
ksiądz, plus jeszcze staruszek proboszcz. Tu, w najbardziej katolickim
kraju Europy.

I z tej słabości organizacyjnej Kościoła bierze się – w Ameryce
Łacińskiej, w Azji, Afryce – gigantyczny rozwój sekt. Nowe Kościoły, tak
to się nazywa. To prosty mechanizm – gigantyczne masy prostych ludzi
przyjeżdżają do miast, które rozrastają się straszliwie. Gdy
przyjechałem do Meksyku w 1968 r., to miasto miało 8 milionów ludzi.
Teraz Meksyk liczy 22 miliony mieszkańców.

Te ogromne masy czują się w miastach zagubione. Nie mają się gdzie
podziać, nie mają żadnej opieki. Szukają jakiegoś oparcia, wspólnoty,
środowiska dla siebie. I w to miejsce wchodzą sekty. Działają w małych
grupach. Tym bardzo biednym ludziom udzielają natychmiast prostej
pomocy. Dają na przykład koszulę, kapcie. Organizują naukę w pierwszych
klasach szkół.

Jednym słowem sekty zaspokajają podstawowe potrzeby zagubionych ludzi. A tych są miliony, dziesiątki milionów.

Przede wszystkim dają im poczucie wspólnoty. Ludzie mają się gdzie
zebrać, dokąd przyjść. To przecież biedota, straszna nędza Trzeciego
Świata. Tu Kościół nie ma tak dużego aparatu, ani organizacyjnego, ani
finansowego.

Na przykład w Boliwii, gdzie dużo przebywałem wśród naszych misjonarzy,
jedyna rzecz, którą ksiądz jeszcze robi, to odprawianie mszy. Już
wszystko inne – śluby, chrzty, pogrzeby – spada na osoby świeckie.

Opowiem o tej potrzebie identyfikacji, którą zaspokajają sekty, na
swoim przykładzie. Moim kościołem parafialnym jest kościół Zbawiciela w
Warszawie. Jak tam pójdę w niedzielę, to nikogo nie znam. Jakiś ksiądz
odprawia mszę, są ludzie, których nigdy na oczy nie widziałem. No to idę
do Jezuitów, na Rakowiecką, bo tam znam proboszcza ojca Paciuszkiewicza
i ojca Opielę. Czuję u siebie w domu. Razem jeździmy na pielgrzymki do
Janowa, do Pińska.

Ale tego mi nie wolno. Bo kościół, gdzie jestem przypisany, to
Zbawiciel. Przychodzi po kolędzie ksiądz, którego w ogóle nie znam. Nie
mam z nim żadnego wspólnego języka. To jest sformalizowane i
zbiurokratyzowane.

W naszych mediach mówi się o walce z sektami, ale brakuje dyskusji, co
takiego się dzieje w Kościele, że sekty zyskują zwolenników, wyznawców.
Mówił mi Marek Miller, że taka dyskusja ma miejsce u ojca Jana Góry, tam
na Jamnej. Ja sam w takich rzeczach brałem udział i to jest wspaniałe.
Daje możliwość wspólnego przeżywania wiary, wspólnej rozmowy.

Problemy XXI wieku widziałbym tak. Zagrożenie ateizmem tak naprawdę
dziś nie istnieje. Nie istnieje też zagrożenie, poza pewnymi regionami,
obojętnością religijną. Rzeczywiście we Frankfurcie w niedziele kościoły
są puste. Tam się stało coś, nad czym się warto zastanowić. Ale ci
ludzie nie zmienili się wewnętrznie, nie stali się raptem wojującymi
ateistami, nie postanowili podpalać kościołów ani urządzać sądów nad
księżmi. To ludzie, u których element wiary, religijności istnieje. Jest
tylko kwestia, jak go w nowej sytuacji kulturowej odnaleźć, wydobyć,
ożywić. I to jest problem i temat. A nie rozpaczanie, że nie chodzą
ludzie do kościoła”.

Gdy rozmawialiśmy z panem Ryszardem o tej różnorodności, to wróciliśmy
mimochodem do Polski międzywojennej, do kraju dzieciństwa. Do Polski na
Polesiu. Tej, której już nie ma.

„Moi rodzice byli nauczycielami szkoły powszechnej w Pińsku. Tam się
urodziłem i chodziłem do państwowej szkoły. Pińsk był miastem
wielokulturowym, wieloreligijnym. Mój ojciec jako nauczyciel musiał z
dziećmi chodzić w niedzielę do kościoła, bo dzieci chodziły grupowo.
Przed wojną była taka zasada. W sobotę szedł z żydowskimi dziećmi do
synagogi. W niedziele szedł na przemian, bo nauczyciele mieli dyżury,
albo do naszej katolickiej katedry, albo z prawosławnymi dziećmi do
cerkwi. Wszyscy uczyliśmy się w jednej klasie. W ogóle nie mogłem
rozpoznać, co to znaczy Żyd, prawosławny, bo dla mnie to były pojęcia
niezrozumiałe.

Mój rodzinny dom był bardzo katolicki. Cała moja rodzina taka jest.
Było to jednak wszystko bardzo otwarte. Mama pochodzi z Bochni, więc z
Małopolski. A tata jest z Kieleckiego. Pojechali do Pińska, ponieważ
chcieli uczyć. Po pierwszej wojnie, w ramach akcji polonizacyjnej. W
szkolnictwie było bezrobocie i powiedziano im: chcecie mieć pracę, to
jedźcie na Kresy.

W czasie wojny byłem ministrantem. Jak ksiądz mówi podczas mszy „Ojcze
nasz”, to ja nie potrafię tego powiedzieć po polsku, mówię :”Pater
Noster, qui es in caelis: sanctificetur nomen tuum. Adveniat regnum
tuum. Fiat voluntas tua, sicut in caelo et in terra. Panem nostrum
quotidianum da nobis hodie… I tak mogę mówić do końca.

Polska była wtedy niezwykłym krajem.

Pozostał nam w rozmowie jeszcze jeden wątek. Bardzo osobisty i
dramatyczny. Pan przecież w swoim życiu kilkakrotnie otarł się o śmierć.

To nie jest przyjemne. Zawsze się w takich sytuacjach się modliłem. I
nigdy się nie wywiązałem ze swojego zobowiązania. Zawsze się modliłem do
Matki Boskiej. I mówiłem: jak mnie teraz uratujesz, to przysięgam, że
nigdy więcej w taką aferę się nie wpakuję. I oczywiście się z tej
przysięgi nie wywiązywałem. Jestem wielokrotnym krzywoprzysięzcą. Ale
jak przychodzi co do czego, to się znowu modlę.