Autor:Anders Bodegard
Źródło:Gazeta Wyborcza
W ów wtorkowy wieczór, kiedy po kilku telefonach musiałem uwierzyć, że
Ryszard nie żyje, ta scena pojawiła się przed moimi oczami.
Pewnej niedzieli, w marcu trzy lata temu, koło wiosennej równonocy,
pojechaliśmy starym samochodem Ryszarda do Anina, na południowy wschód
od Warszawy – tam, gdzie jest rozległy, wysokopienny las, przepiękny
rezerwat przyrody.
Chodziło o spacer. Z Ryszardem najlepiej rozmawiało się, kiedy można było się dołączyć do jego chodzenia.
Szliśmy piaszczystą ścieżką wśród drzew, a raczej pod drzewami, bo pnie
tych sosen, lip i brzóz są rzeczywiście bardzo wysokie, patrzyliśmy w
górę na korony drzew.
Chłodno, świeżo, cicho.
Raptem zmiana jak w teatrze – znikąd gwałtowna wichura. Wszystkie
drzewa zaczęły niby tańczyć, szaleć, machać gałęziami, wstrząsać,
kołysać się, chwiać, nawet pnie dębów się gięły.
I hałas wzrastający do huku. Ryszard zawołał do mnie: „Słuchaj,
Andersie, wiesz, co to jest, co się tu dzieje? To drzewa budzą się po
zimie, chcą otrząsnąć się ze sztywności, karmić się z ziemi, puścić
liście, zieleń, przyjmować światło, zacząć żyć od nowa”.
Musieliśmy przerwać spacer, uciec, wichura groziła obaleniem wysokich pni.
Anders Bodegard poeta, tłumacz książek Kapuścińskiego na język szwedzki