Autor:Bartosz Marzec
Źródło:Rzeczpospolita
Z Martinem Pollackiem, tłumaczem książek Ryszarda Kapuścińskiego rozmawia Bartosz Marzec.
Rz: Czego przede wszystkim uczył Ryszard Kapuściński?
Martin Pollack: Szacunku dla ludzi, miłości do nich, współczucia. Jego
prozę i eseje przesyca empatia. Chęć zrozumienia innego, kimkolwiek by
był, cechowała każdą rozmowę, jaką prowadził. Proszę zwrócić uwagę, że
przemierzając świat, spotykał się przede wszystkim z ludźmi prostymi,
prześladowanymi, tłamszonymi przez władze. Mawiał, że omija pałace i
utarte szlaki, że nie ciekawią go audiencje i rauty. Z ludźmi dworu
rozmawiał chyba tylko przy okazji pisania „Cesarza”. Ale wtedy akurat
świta Hajle Sellasjego nie była już na świeczniku. U Kapuścińskiego
fascynowało mnie właśnie to, że opisywał świat z perspektywy zwykłego
zjadacza chleba. I ten opis okazywał się wielką metaforą rzeczywistości.
Kiedy zetknął się pan z jego pisarstwem?
W 1983 r. Niemieckie wydawnictwo Kiepenheuer & Witsch zamierzało
przełożyć „Cesarza” na niemiecki, ale korzystając z angielskiego
tłumaczenia. Znajoma redaktorka uznała, że to chory pomysł. I tak
arcydzieło Kapuścińskiego trafiło w moje ręce. Uznano, że skoro
studiowałem w Polsce, znam język, a na dodatek param się
dziennikarstwem, to jestem najodpowiedniejszą osobą. Zżerała mnie trema,
gdyż moje doświadczenie translatorskie nie było bogate. Owszem,
przetłumaczyłem do tego czasu jakieś reportaże i eseje, ale nie były to
rzeczy dużego kalibru. Kiedy tylko otworzyłem „Cesarza”, zorientowałem
się, że to literatura najwyższej próby.
W czym tkwiła siła pisarstwa Kapuścińskiego?
W plastyczności opisu, w elegancji stylu, jego krystalicznej
przejrzystości. Znakomicie potrafił dostosować język do portretowanego
świata. Inaczej pisał o Afryce, inaczej o rozpadającym się sowieckim
imperium, inaczej wreszcie o rewolucji ajatollahów. Oczywiście,
kosztowało go to mnóstwo wysiłku. To była harówka.
Pierwszy raz spotkaliście się w 1986 r. w Anglii.
W 1980 r. „Spiegel” przysłał mnie do Polski, abym zrelacjonował strajki
w Gdańsku i Szczecinie, ale zatrzymano mnie na lotnisku. Gdyby mnie
wtedy wpuścili, może poznałbym Kapuścińskiego wcześniej. Ryszard napisał
bowiem świetny reportaż o sierpniowym strajku w Stoczni im. Lenina. A
tak musiałem czekać jeszcze sześć lat. W 1986 r. Kapuściński przebywał w
Oksfordzie. Pojechałem tam specjalnie, żeby go poznać.
Kogo się pan spodziewał spotkać? Literackiego gwiazdora?
Wiedziałem, że Kapuściński jest sławą. Tymczasem przyjął mnie bardzo
serdecznie. Okazał się bezpośrednim, skromnym i sympatycznym facetem.
Przegadaliśmy dwa dni. Ciekawiło go, co robię, skąd pochodzę, jakie są
moje plany. W niczym nie przypominał pisarskiego guru, który zajmuje się
tylko przyjmowaniem hołdów. Potem kilkakrotnie spotykaliśmy się w
Niemczech, regularnie zaś w Polsce po 1989 r. Byłem wtedy korespondentem
„Spiegla”, a moje biuro znajdowało się pięć minut od jego domu. Ostatni
raz widzieliśmy się rok temu w Krakowie. Źle się wtedy czuł, chodził z
trudem. Nie użalał się jednak nad sobą, mówił o planach, a miał ich
wiele. Chciał wziąć na warsztat biografię Bronisława Malinowskiego, by –
tak jak w wypadku „Podróży z Herodotem” – opowiedzieć przy okazji o
własnych doświadczeniach z podróży. Ilekroć się spotykaliśmy, Ryszard
zapraszał mnie na obiady lub kolacje. Problem polegał na tym, że
kompletnie nie znał się na kuchni. Lądowaliśmy więc zawsze w najdroższej
restauracji, bo Kapuściński myślał, że tam, gdzie drogo, musi też być
najsmaczniej. W Krakowie tradycji stało się zadość i trafiliśmy do
przereklamowanej francuskiej knajpy, gdzie Ryszard zapłacił słony
rachunek. Nie zważał na to – dla niego największą radością był kontakt z
drugim człowiekiem. Zależało mu na wymianie wrażeń, myśli. Reszta
schodziła na dalszy plan.
Porzucił pan dziennikarstwo, wybierając literacki reportaż. Ryszard Kapuściński stał się pańskim mistrzem?
Można tak powiedzieć. Dodawał mi otuchy. Wytyczył drogę. Pokazał, jak
przekroczyć granicę dzielącą publicystykę od literatury. Niezwykle ważna
była dla mnie jego reakcja na moją książkę „Po Galicji”. Zaciekawiła go
ta opowieść, pewnie dlatego, że traktuje o świecie biedy i wyzysku, a
więc o takim, któremu Ryszard poświęcił życie. Teraz serce mi się kroi,
gdy pomyślę o jego niezrealizowanym projekcie – opisania dzieciństwa w
Pińsku na Polesiu. Jakież to mogło być wspaniałe dzieło! Gdy mu kiedyś o
nim przypomniałem, uśmiechnął się smutno i powiedział: „Wiesz, to
będzie ostatnia książka, jaką napiszę”. Zbieram stare pocztówki i gdy
trafiała mi się jakaś z Pińska – należą do rzadkości! – posyłałem ją
Ryszardowi. Wiedziałem, że gromadził wszelkie materiały o swojej małej
ojczyźnie. Często mi o niej opowiadał. O ziemi zamieszkanej w zgodzie
przez Polaków, Białorusinów, Żydów i Niemców. O poleskich bagnach, przez
które dało się przedostać tylko na czajce – smukłej łódce.
Bohater „Wysp na Golfsztromie” Hemingwaya mówi, że jego religią
jest morze, które daje i odbiera życie. Co było religią Ryszarda
Kapuścińskiego?
Wierzył w naturę. I w to, że można w niej odnaleźć Boga. Uważał, że
nieznajomość przyrody jest nieznajomością Stwórcy. Dlatego tak dbał, by
właściwie nazwać każde drzewo. Ważne było, o czym rozmawiają ludzie na
skwerze w południowoamerykańskim miasteczku, ale równie istotne to, czy
te konwersacje odbywają się w cieniu palm czy może platanów. Ryszard nie
był człowiekiem metropolii. Dobrze czuł się w moim cichym domu na wsi,
100 kilometrów od Wiednia. Do ogrodu przychodzą z pól sarny, zające,
bażanty. Dał do zrozumienia, że w takim miejscu chciałby dochodzić do
siebie po długiej i wyczerpującej podróży.