Autor:Elżbieta Binswanger-Stefańska
Źródło:www.racjonalista.pl
Atlasy anatomiczne są ilustrowane rysunkami przedstawiającymi
w najdrobniejszych szczegółach tkanki ludzkie. Dlaczego rysunkami
a nie zdjęciami, przecież fotografia wierniej oddaje rzeczywistość?
Bo nie o to chodzi, żeby ukazać sfotografowane fragmenty mięsa czy
kości, na których niewiele widać, ale żeby z precyzyjną
dokładnością oddać ich budowę z całą ich złożonością
i bogactwem, a to o wiele lepiej uwidaczniają rysunki.
Ich autorzy nie tylko muszą mieć talent do wiernego odzwierciedlania
tego, co widzą, ale muszą też rozumieć, co rysują. Wymaga to lat ćwiczeń
i nauki. Trzeba to robić doskonale i odpowiedzialnie.
Ryszard Kapuściński tak właśnie przedstawiał rzeczywistość. Nie
chodziło mu o fotograficzną dokładność, a o to, żeby
czytelnikom swoich książek przybliżyć mechanizmy, które kręcą światem.
Całe swoje życie poświęcił temu, żeby je zrozumieć i w jak
najlepszej wierze przekazać. Wystarczy dowiedzieć się z jakim
zaangażowaniem pracował, gdzie był, co przeżył, z kim rozmawiał, co
przeczytał, żeby na końcu napisać kolejną stronę książki.
Artur Domosławski, autor biografii reportera, przyznaje wprawdzie, że
Kapuściński „odnosi sukces dzięki swoim zdolnościom i potwornie
ciężkiej pracy”, ale pisze też, że bohater jego biografii „potrafił
pichcić przez cały dzień jedną stronę”. Uważam, że słowo „pichcić” jest
w tym kontekście wysoce nieodpowiednie, żeby nie powiedzieć
uwłaczające. „Pichci” się byle co. Pascal Brodnicki, znany
z telewizyjnego programu mistrz kuchni, nie „pichci” swoich dań, on
je po wirtuozowsku gotuje, jest prawdziwym artystą sztuki gotowania.
Podobnie jak Kapuściński artystą sztuki reportażu. Nie wypuścił byle
czego, wszystko było doczytane, domyślane, dopracowane, dosmakowane,
a to jest funkcją czasu. Dlatego bywało, że siedział i cały
dzień nad jedną stroną. Rezultat? Cały świat zachwycił się jego
książkami. Na jakie on języki nie był tłumaczony?! Nie dostał nagrody
Nobla, ale był bardzo blisko, kto wie, gdyby dłużej żył? Tak czy inaczej
stał się twórcą tzw. „polskiej szkoły reportażu”.
Na to jego uczeń i protegowany przez trzy lata po śmierci mistrza
zbierał dowody, że jeden z najbardziej cenionych reporterów świata
konfabulował, zmyślał, kłamał… Bo gdzieś tam droga była prosta,
a on fantazjował, że wyboista, bo przesadził mówiąc, że trawa tam
i siam była wysoka na dwa metry, a ktoś inny mówi, że tylko
metr. I wobec tego nie można wierzyć Kapuścińskiemu, trzeba wierzyć
temu komuś.
Oczywiście może się tak zdarzyć, że ktoś uznany za autorytet
w jakiejś dziedzinie okazuje się rozmijać z prawdą. Ale nie
Kapuściński! Tak jak rysunki w atlasie anatomicznym nie są
niezgodne z prawdą, choć nie przypominają prawdziwej ludzkiej
tkanki, tak Kapuściński nie konfabuluje, ale opisuje skomplikowane
zjawiska społeczne w taki sposób, żeby ułatwić ich zrozumienie.
Tymczasem w świat poszła wieść, że jeden z największych
dziennikarzy XX. wieku „konfabulował”. I Artur Domosławski jest
autorem tej wieści. W imię prawdy, jak mówi.
A ja twierdzę, że autor biografii zwyczajnie książek swojego
mistrza (i przyjaciela) nie zrozumiał. Zresztą, co tu dużo mówić, gdyby
rozumiał na czym polega fenomen dzieła Kapuścińskiego, sam pisałby
podobnie i może nawet kiedyś osiągnąłby taki sam stopień
mistrzostwa. Sądząc jednak po tym, co i jak już napisał —
a jest to zaledwie poprawnie spisana sprawozdawczo wierna
literatura faktu, której autorem mógłby być każdy w miarę sprawny
dziennikarz — nie spodziewajmy się kolejnego kandydata do nagrody Nobla
z „polskiej szkoły reportażu”. Bo nie za aptekarskie mierzenie
wysokości trawy dostaje się Nobla. A za co? Posłuchajmy Ryszarda
Kapuścińskiego:
„Powinny istnieć równocześnie dwa rodzaje reportażu. Pierwszy opiera
się na aktualnej, bieżącej informacji: stało się dzisiaj to i to.
/…/ Drugi rodzaj reportażu powinien z potoku dziejących się
wydarzeń umieć wysnuć refleksję, próbować nadać pewną logikę temu, co
wydaje się alogiczne, i ustalić pewne prawidła tego, co wydaje się
pełną anarchią i chaosem. Mówiąc szerzej, próba ogarnięcia
i uporządkowania otaczającej nas rzeczywistości jest zadaniem
rozumu. Pogłębiony, refleksyjny reportaż to rezultat jego wysiłku.
Jeżeli jesteśmy w stanie zdobyć się na takie pisanie, możemy pomóc
czytelnikowi, podsuwając mu z jednej strony próbę wyjaśnienia tego,
co się może stać. Rozumienie rzeczywistości daje poczucie
bezpieczeństwa, większej psychicznej stabilizacji i pewności
siebie.„
Tymczasem Domosławski trzy lata mierzył, ważył, dochodził, domniemywał,
przesłuchiwał i wyszło mu na sześciuset bitych stronach, że
Kapuściński konfabulował. I nawet potrafi powiedzieć, że sam
bohater jego pomiarów byłby z jego pracy zadowolony, bo to przecież
prawda i tylko prawda, trawa ma metr i ani centymetra więcej.
Poczytajmy jeszcze raz, co na to Kapuściński:
„Uważam
— zawsze tak uważałem — że nie mogę ani pisać, ani mówić o czymś,
czego sam nie widziałem, nie przeżyłem i w czym sam nie poniosłem
współryzyka. Jest to jedyny możliwy sposób postępowania i pisania.
Tu nie chodzi o mojego wydawcę czy mojego redaktora — ja muszę sam
sobie powiedzieć, że zyskałem prawo do pisania o tych rzeczach.
Sądzę, że nie każdy ma to prawo. Nie wszyscy mogą to robić i robią
w sposób odpowiedzialny. A pisanie powinno być odpowiedzialne,
powinno być serio, powinno być ważne; a te trzy cechy: właśnie tę
odpowiedzialność, tę powagę i tę ważność, zdobywa się,
zaświadczając swoim losem, postępowaniem.„
A jak postępuje jego biograf? Jeśli wierzyć pani Alicji
Kapuścińskiej, czyli żonie Ryszarda, a nie ma żadnego powodu, żeby
jej nie wierzyć, nie mówi jej, że pisze biografię jej męża, ale rozprawę
o percepcji jego dzieła w świecie. Jako przyjaciel domu
dostaje wszelką pomoc, kontakty, dostęp do pracowni, do tajemnic
mistrza… Robi tam co chce, nikt go nie kontroluje, pełne zaufanie…
I pisze biografię, w której cały jeden rozdział jest na
przykład o córce pisarza, o skomplikowanych stosunkach
w rodzinie, a o tym nie tylko nie miał pisać, ale z córką
nigdy się nawet nie spotkał. Drugi zaś o relacjach Kapuścińskiego
z kobietami. Jego opisy opierają się na domniemaniach
i relacjach różnych osób, z których część chce pozostać
anonimowa.
Po co to robi? Ano, dla tego samego powodu, dla jakiego
w brukowcach ukazują się sensacje o znanych postaciach
sprzedawane gazetom przez różnych „przyjaciół i przyjaciółki domu”
oraz innych anonimowych informatorów, dla podbijania sensacyjności
przekazu. Bo tak się w dzisiejszych czasach ze sławami robi. Tak
się na nich zarabia. Na usprawiedliwienie nazywa się to „ceną sławy”.
Kiedy wydawnictwo Znak, na którego zamówienie książka powstawała,
odmawia jej wydania, kiedy Alicja Kapuścińska wnosi sprawę do sądu,
Domosławski wydaje książkę i tak, tyle że w innym
wydawnictwie. Twierdzi przy tym uparcie, że napisał książkę
z empatią i sympatią dla jej bohatera i z cynicznym
okrucieństwem wśród podziękowań na końcu książki zostawia: „Pani Alicji
Kapuścińskiej dziękuję za wszystko, co posłużyło powstaniu tej książki.
Jestem wdzięczny za troskę, udostępnienie archiwum i wiele godzin
wspólnych rozmów, które pomogły mi wiele zrozumieć.”
Może i Domosławski „wiele zrozumiał”, ale wydaje się, że jeszcze
więcej nie zrozumiał, jego przyjaciel Ryszard Kapuściński bardzo nie
lubił, gdy ktoś grzebał w jego życiorysie (kto lubi?), więc
Domosławski widać nie rozumie, co to znaczy uszanowanie woli
przyjaciela, bo nie tylko grzebał, ale i wywlókł, co tylko się
dało, a nawet więcej. Nie zrozumiał też, dlaczego wydawnictwo Znak
odmówiło wydania takiej książki. Prezes wydawnictwa Henryk Woźniakowski
wyjaśnia, że były po temu dwa powody:
„Pierwszy z nich sprowadza się do nadużywania przez Artura
Domosławskiego 'hermeneutyki podejrzeń’ w stosunku do swego
bohatera. Inaczej mówiąc, interpretując zachowania Kapuścińskiego, autor
co rusz dopatruje się w nich ukrytych słabości: lękliwości,
oportunizmu, nadmiernej żądzy sławy itp. Tymczasem naszym zdaniem
należałoby przynajmniej, gwoli obiektywizmu, równocześnie przedstawić
narzucające się w wielu przypadkach wyjaśnienia bardziej dla
Kapuścińskiego życzliwe. Po wtóre zaś autor zupełnie niepotrzebnie
krzywdzi i rani kilkoma fragmentami swego tekstu wdowę i córkę
pisarza, podczas gdy kwestie intymne można było potraktować znacznie
bardziej dyskretnie.„
Na dowód, że Domosławski wywlókł znacznie więcej, niżby wymagała tego
skrupulatność biografa, choćby informacja przy końcu książki:
Kapuściński na pytanie jakiejś dziennikarki czy jest wierzący, daje
jasną odpowiedź: „W sensie kulturowym uważam się za katolika, chociaż
jestem niewierzący”, ale to Domosławskiemu nie wystarcza, na temat wiary
wypytuje też jakąś „przyjaciółkę Kapuścińskiego z Barcelony”:
„Zawsze było dla mnie jasne, że Ryś jest wierzący”… I taka jest
cała ta biografia, portretowany (i jego bliscy) mają w niej
najmniej do powiedzenia.
I choć w książce sporo jest zapewne obiektywnych informacji,
choć napisana jest, powiedzmy, z rzemieślniczą dokładnością (jeśli
przymknąć oko na niektóre niefortunne, iście tabloidalne wyrażenia typu
Kapuściński „pichcił” swoje teksty, lub „pchał” się do Afryki, on, który
jeździł tam z reporterskiej pasji) „rozszyfrowanie” uśmiechu
Kapuścińskiego na wstępie zapowiada tylko, co będzie się działo dalej.
Bo kto choć raz zetknął się z Kapuścińskim, tego mistrz reportażu
obdarowywał swoim słynnym uśmiechem, życzliwym, szczerym, serdecznym.
Był niesłychanie ujmujący, zaangażowany w tę jedną rozmowę, którą
właśnie przeprowadzał, o czym i ja mogę zaświadczyć, wywiad
z nim był samą przyjemnością. Domosławski uważa, że uśmiech ten był
maską, za którą Kapuściński ukrywał swoje „osobiste, polityczne,
pisarskie” sekrety. Jego biograf i przyjaciel uważał za słuszne
odrzeć go z nich. Niektórzy z komentatorów tego wydarzenie
mówią teraz, że biografia Kapuścińskiego stanie się dla studiujących na
zajęciach dziennikarskich dookoła świata przykładem jak nie pisać
biografii.
A na koniec i humorystyczna strona całej tej awantury, otóż
(skądinąd fajny w DDTVN lub „Mam Talent”) Szymon Hołownia
zastanawia się w najnowszym Newsweeku przy okazji lektury
„Kapuściński non-fiktion” czym dziś jest dziennikarstwo i czy
w ogóle Kapuściński „miał prawo nazywać się dziennikarzem?”
„Zjawisko to z jednej strony graniczy dziś z rynsztokiem,
z drugiej — z PR, z trzeciej zaś z literaturą”,
konstatuje, a ja się zastanawiam, czy Szymon Hołownia, wg Wikipedii
„dziennikarz i publicysta, dyrektor programowy kanału religia.tv”,
w tym momencie nie zapomniał przypadkiem, że sam uprawia
dziennikarstwo fikcyjno-mitologiczne, jako że zajmowanie się tak
twardymi faktami jak narodziny i śmierć Boga, wniebowstąpienie,
dzieworództwo, duchy, życie pozagrobowe, zaświaty itd. itp. kwalifikuje
go raczej — gwoli dziennikarskiej ścisłości — do innego wpisu
w Wikipedii: Szymon Hołownia – paradziennikarz, metapublicysta
fantazyjno-mitologiczny, dyrektor programowo-katechizacyjny kanału
religia.tv.
* Cytaty Ryszarda Kapuścińskiego z „Autoportretu reportera”, wyd. Znak, Kraków 2003
Elżbieta Binswanger-Stefańska
Gazecie Wyborczej, Dzienniku Polskim, National Geographic i Odrze. Przez
ok. 30 lat mieszkała w Zurichu, obecnie – w Sztokholmie.