źródło: Gazeta Wyborcza, „Duży Format”
data publikacji: 2009-01-19
Tekst ukazał się pierwotnie w „Dużym Formacie” dodatku do Gazety Wyborczej.
Wszystko go wtedy drażniło. I jak widziałam, że się miota, nerwowo chodzi, cichutko siedziałyśmy z Zojką w pokoju Mąż reporter. Rozmowa z Alicją Kapuścińską
– Spojrzał na mnie. Raz, drugi. Zaprosił do kina.
W październiku 1951 roku?
– Byliśmy na I roku historii. Nie pytajcie, co to był za film, co za kino. Byłam nim zafascynowana, bezgranicznie. Może Stolica na Mokotowie. Był śliczny, czupryniasty, nie jak potem. Z ciemnymi włosami, zgrabny, wysportowany, kopał piłkę, bardzo lubił grać w piłkę.
Koleżanki powiedziały: poderwałaś najładniejszego chłopaka z roku. Siedzimy całą gromadą w kawiarni. Noga na nogę, każda z papierosem. Śmieję się, coś peroruję. Przyjechałam do Warszawy na studia ze Szczecina, w wielkim mieście czułam się wyzwolona. A naprzeciwko mnie siedzi Rysio i z dezaprobatą kręci głową. On nie chciał, by dziewczyna, na którą zwrócił uwagę, paliła papierosy. Dzierlatki takie jak ja wówczas nie paliły. Udaję przed koleżankami, że go nie widzę, gadam dalej i gaszę papierosa. Nigdy więcej nie zapaliłam.
Wystarczyło, by kiwnął głową?
– Nie, pokręcił.
Ale sam palił?
– Ponad 30 lat. Za długo. Rzucił dopiero w 1980 roku, kiedy prof. Noszczyk go nastraszył. Ma pan pozarastane tętnice – powiedział mu – więc albo rzuci pan palenie, albo będę musiał nogi panu poobcinać.
Spotykaliśmy się na uniwersyteckich wieczornicach. Byliśmy parą. Czekałam na niego. Rysiek miał zajęcia w ZMP, spóźniał się. Kiedy się zjawiał, zaczynaliśmy tanga. Ktoś opowiadał, już po jego śmierci, że gdy tańczyliśmy, koledzy wokół nas tworzyli kółko, a my, wpatrzeni w siebie, w ogóle tego nie widzieliśmy.
Też należałaś do ZMP?
– Prawie wszyscy należeli. Zapisałam się jeszcze w liceum. Mama zapytała: po co? dlaczego? Odpowiedziałam: a dlaczego miałabym się nie zapisać? Ojciec był z tego zadowolony, należał do PPR-u. A mama nie. Ciągle się o to spierali. Moi rodzice byli nauczycielami wiejskimi.
Na zebraniach ZMP siadywałam w kącie z koleżankami, gadałam, śmiałam się, byłam bardzo wesołą dziewczyną, lubiłam się śmiać, a Rysio siedział ważny za stołem prezydialnym i mnie uciszał: – Towarzyszko Mielczarek, przestańcie rozmawiać. I miał figliki w oczach. Teresa, pamiętasz jego figliki w oczach? Dawał mi w ten sposób znak, że mnie obserwuje.
Mieszkałam w czteroosobowym pokoju w tzw. Nowej Dziekance. To był uniwersytecki akademik na Krakowskim Przedmieściu przy pomniku Mickiewicza, dobudowany do starej Dziekanki, która należała do uczelni artystycznych. A Rysio mieszkał w strasznej ciasnocie z rodzicami i siostrą w jednym z fińskich domków na Polu Mokotowskim. To był domek dwurodzinny, oni zajmowali połowę. Wchodziło się po schodkach do malutkiej sioneczki, po jednej stronie była ubikacyjka i kucheneczka z żelaznym zlewem, po drugiej jeden pokój z wnęką. W pokoju stał tapczan rodziców, szafa, stół i parę krzeseł, a we wnęce oddzielonej od pokoju zasłonką stały dwa żelazne łóżka. Pod jedną ścianą spał Rysio, pod drugą młodsza o rok siostra. Ojciec Rysia był nauczycielem robót ręcznych, mama pracowała w Głównym Urzędzie Statystycznym, a Basia studiowała anglistykę. Ale wy tego nie piszcie.
Czego mamy nie pisać?
– Że kiedy ich nie było, spotykałam się z Rysiem w domku fińskim.
Coś w tym złego?
– Ja publicznie o takich prywatnościach nie opowiadam.
A my pytamy?
– Teresa, uważasz, że nikt się nie domyśli?
Alu, domek fiński musi być.
– To z umiarem, proszę.
On jeszcze stoi. W 1988 poszliśmy z Rysiem na spacer na Pole Mokotowskie. Budowano tam Bibliotekę Narodową. Patrzymy: z kilkunastu zostały dwa, zamienione na pakamery dla robotników. Jeden – na pewno Ryśka. Podeszliśmy bliżej, zerknęłam przez okno, pośrodku pokoju stał stół zrobiony przez ojca, okrągły, czarny, na stole były porozkładane papiery. Kiedy ojciec przeprowadzał się w latach 70., nie zabrał go, bo nie mieścił się w nowym mieszkaniu.
Rodzice Ryśka lubili cię?
– Jego mama uważała, że jest za młody do żeniaczki.
Ty też byłaś młoda, miałaś 19 lat.
– Ale mnie młodość nie usprawiedliwiała. Wtedy zawsze winna była dziewczyna. Ona zupełnie inną przyszłość mu planowała.
Jaką konkretnie?
– Chyba dokładnie nie wiedziała. Po studiach Rysiek pojechał na obóz wojskowy do Nidzicy. Wrócił z jedną gwiazdką. Wszedł w mundurze, zasalutował, stuknął obcasami i powiedział: – Podporucznik Kapuściński melduje się w domu! Jego mama rozpłakała się ze szczęścia. „Mój syn jest oficerem”. W Pińsku, gdzie mieszkała przed wojną, oficerowie byli elitą miasta, a w kasynie oficerskim odbywały się najwspanialsze bale, na które była zapraszana. Chodziła na nie, uczesana na Smosarską, w kapelusiku, dumna, że jest nauczycielką i należy do elity. Jej syn musiał też być wielki i ważny.
I został.
– Ale wtedy, w 1952 roku, nie była pewna, czy mu w tym nie przeszkodzę. Dopiero umierając powiedziała: – Alu, byłaś dla mnie córką. Było to najwyższe odznaczenie, jakie mogłam od niej otrzymać.
Po ilu latach na nie zasłużyłaś?
– Po dwudziestu. Zmarła w 1974 roku.
Pojechaliśmy do moich rodziców do Szczecina. Rysio zrobił dobre wrażenie, a jakże. Powiedział im, że zamierzamy się pobrać. Ale nie wie kiedy, bo nie mamy mieszkania. Zapytałam swoją mamę: nie zdziwisz się, jak będzie dziecko? Moim pytaniem nie wydawała się zaskoczona. Była mądrą kobietą, widziała, co się z nami dzieje. No to będzie – zaakceptowała. Wzięliśmy ślub.
W Warszawie?
– Tak, w urzędzie stanu cywilnego. Nie braliśmy kościelnego.
Masz zdjęcie?
– No, skąd! My w ogóle nie mamy wspólnych zdjęć. Może jakieś jedno, amatorskie. A wtedy, Boże, wtedy nikt w urzędzie stanu cywilnego nie robił zdjęć. Nikomu nawet do głowy by to nie przyszło. Zastanówcie się, to był 1952 rok! Zresztą żaden ze znajomych nie miał aparatu fotograficznego. Rysiek kupił sobie używaną zorkę dopiero kilka lat później, jadąc pierwszy raz do Indii. Miałam na sobie skromną granatową sukieneczkę z białym kołnierzykiem, a on czarny garnitur z matury, jedyny, jaki miał. Usiedliśmy, urzędnik coś mówił, a Rysiek wyjął z kieszeni obrączki, trącił mnie, podał jedną i: wsadź mi na palec – powiedział.
Masz ją?
– Nie wiem, może w jakimś puzderku. Przestałam ją nosić, bo pracując w szpitalu, trzeba było bez przerwy myć ręce.
Rysiek też nie nosił, prawda?
– Zgubił.
Byliśmy na drugim roku. Przeniosłam się do akademika na Madalińskiego. Przychodziłam do Ryśka do domu i jego mama (uśmiech) dawała mi do cerowania jego skarpetki. Żebym wiedziała, jakie są obowiązki żony. No to siedziałam i cerowałam.
Koszule też mu prałaś?
– A jakże! Wszystko robiłam, co trzeba. Bardzo chciałam ją udobruchać, że jednak źle nie trafił.
Bo według niej żona Rysia jaka miała być?
– Potulna, pracowita, obsługująca męża.
A ty na to co?
– Byłam jej wdzięczna, że mnie wpuszcza. Nie bałam się obowiązków.
Dla mamy Rysia „mój syn” to było coś najdroższego. On też bardzo był do niej przywiązany. Mówił do niej „mamińka”. Usłyszał to zdrobnienie w Czechosłowacji, na swoim pierwszym zagranicznym wyjeździe, jeszcze na studiach, i bardzo mu się spodobało. Ona była szczęśliwa.
A ojciec lubił z Rysia żartować. Niemal co dzień dochodziło do jakiejś wymiany zdań. Idź już spać, Rysiu – mówił na przykład ojciec – ja ci do rana tę całą książkę popodkreślam. Bo Rysio, ucząc się, podkreślał interesujące go zdania. I Rysiek się wściekał. Albo mówił, też prowokacyjnie, że Rysiek jest średniego wzrostu, i mama była oburzona: – Jak to średniego, Rysio jest wysoki. Ojciec się zaśmiał: – Rysio jest średni wyższy, a ja średni niższy. Matka podnosiła głos: – Co ty, stary, wygadujesz, to ty jesteś mały, a mój syn jest wysoki! Ona zawsze mówiła: mój syn, moja córka, moje dzieci. Basię kochała, a syna wielbiła. Rysiek dla niej był najpiękniejszy, najzdolniejszy i najmądrzejszy.
Dla ciebie też?
– Och, do końca.
Wzięłam urlop dziekański, pojechałam do Szczecina i, czekając na rozwiązanie, zaczęłam pracować w Pałacu Młodzieży, w bibliotece.
W maju 1953 roku moja mama posłała Rysiowi depeszę. Że ma córeczkę.
A on…?
– No tak, chciał mieć syna.
Mężczyźni są śmieszni, prawda, Alu?
– Uważaj na słowa, Artur może się obrazić, robisz mu przykrość.
Kiedyś – bo teraz to już nie obowiązuje – uważano, że prawdziwy mężczyzna powinien spłodzić syna, który po ojcu przejmie kierowanie rodziną, zbudować dom i zasadzić drzewo. Rysiek zastanawiał się, jak tę córkę nazwać. Spotkał naszą przyjaciółkę. Zocha – oznajmił – urodziła mi się córka. Powiedziała mi potem, że wyglądał na zadowolonego. No to nazwijcie ją Zofia – zaproponowała. Spodobało mu się.
Szybciutko do nas przyjechał. Woził Zojkę na spacery w wózku.
Mówiłaś mi kiedyś, że nie woził.
– W Szczecinie woził.
A w Warszawie?
– Nie było potrzeby. Zojka miała już trzy lata. Wrócili raz ze spaceru, on ją rozbierał, pamiętam, i opowiadał o psie, którego spotkali. – Hau, hau – szczekał i ona za nim powtarzała – hau, hau.
Czego się wstydził? Powiedz.
– Że taki młody, a już tata.
Byłam jeszcze w Szczecinie, przyjeżdża, bardzo zdenerwowany. Jego mama dostała udaru. To był albo wylew, albo zator w tętnicy mózgowej. Wyglądało bardzo groźnie. W dom-kach fińskich nie było oczywiście telefonów. Rysio pobiegł na Hożą wezwać pogotowie. Lekarz powiedział: najlepiej przystawić pijawki, żeby ściągnęły krew z tętnicy szyjnej. Rysiek biegiem na Polną, na bazar, kupił słoik pijawek. One ją uratowały. Nie wróciła wprawdzie do pracy, ale w miarę normalnie funkcjonowała.
Rysiek powiedział mi: – Nie wracaj na historię. Ja po historii zostanę dziennikarzem, a ty co, pójdziesz do szkoły i będziesz uczyć rozwydrzone bachory? Idź na medycynę, jak chciałaś.
Chciałam rzeczywiście. W wypracowaniach szkolnych pisałam, że będę leczyć dzieci, bo „Uśmiech zdrowego dziecka jest największą nagrodą dla lekarza”. A na historię trafiłam dlatego, że dyrektorka mojego liceum skierowała mnie do klasy o profilu pedagogicznym. Po maturze obowiązywał tam nakaz pracy i zwolniono mnie z niego pod warunkiem, że ukończę studia uprawniające do pracy w szkole. Medycyna była niespełnionym marzeniem także mojej mamy. Od zawsze mi mówiła: ja nie miałam warunków, ale ty zostań lekarzem, to najlepszy zawód na świecie.
Zdałam w Szczecinie na medycynę i zaliczyłam tam I rok. Rysiek skończył studia, poszedł pracować do redakcji „Sztandaru Młodych” i dostał przydział na mieszkanie pracownicze. Przeniosłam się do Warszawy na studia. Zojka została z dziadkami. Była za mała, żeby iść do przedszkola. Zabraliśmy ją po roku.
Mieliśmy pokój z kuchnią i łazienką w bloku na rogu Nowolipek i Marchlewskiego. Kuchnia była dość duża, widna, bo z oknem, postawiliśmy w niej biurko. Rysiek siedział przy biurku i pisał.
Ręcznie?
– Oczywiście, przecież nie miał maszyny.
A ty, gdzie gotowałaś?
– (Uśmiech).
Jakoś musiałam sobie radzić. Byłam szalenie zdyscyplinowana. Raniutko coś podszykowałam, poprasowałam koszule, potem szybko Zojkę do przedszkola i na wykłady czy do szpitala. Do przedszkola na szczęście było blisko, w sąsiednim domu. A wieczorem pranie, w wannie, nie miałam pralki.
Najgorsze było to, że nasze mieszkanie znajdowało się między między windą a zsypem. Z jednej więc strony co chwila trzaskały drzwi od windy i winda z hałasem ruszała, łubudu, a z drugiej strony był zsyp. I znowu słyszeliśmy łubudu. Na dodatek zsyp był połączony z naszą kuchnią wywietrznikiem. Bo kuchnia miała się wietrzyć do zsypu, a było odwrotnie. Zakleiłam wywietrznik, ale to nie pomagało. Rysiek był zdenerwowany.
On nie znosił, by mu coś przeszkadzało w tym, co nazywał wydzielonym czasem. Potrzebował go do realizacji swoich planów. Wszystko go wtedy drażniło. I jak widziałam, że się miota, nerwowo chodzi, cichutko siedziałyśmy z Zojką w pokoju. Na tyle już go znałam, że wiedziałam, że muszę się usunąć, nie odpowiadać na zaczepki.
A tak czasem pięścią w stół?
– Nie, nie.
Powiedzieć, że masz dość?
– Co ty, przecież to był mój Rysio! No co ty!
Potem przychodził, mówił: zaczynam pisać. Odczytywał pierwsze zdanie. Byłam pierwszą czytelniczką jego pierwszego zdania kolejnego reportażu. Oddychałam z ulgą, cieszyłam się, skakałam prawie z radości, że już teraz pójdzie.
I szło tylko do następnego akapitu, prawda?
– No tak. Rysio pisał wolno. Każde zdanie musiał przemyśleć. Jemu zawsze zależało, żeby pisać dobrze, a nie dużo. Zarabiał grosze. Z trudem wyrabiał redakcyjną normę.
Mój ojciec nam pomagał. Oni obydwoje pracowali, pensje nauczycielskie nigdy nie były wysokie, ale mój brat skończył już politechnikę i oni sami tę pomoc finansową nam zaproponowali. My ich o to nie prosiliśmy. To była ich dobra wola.
Kiedy skończyłam studia w 1959 roku i dostałam pierwszą pensję, napisałam ojcu, że już za pomoc dziękujemy, damy sobie radę.
Rysiek zaczął coraz więcej wyjeżdżać. I było tak, że kiedy był w Polsce, pożyczałam pieniądze, a kiedy wyjeżdżał – żył z diet, a ja tutaj z jego pensji oddawałam długi. To była normalka. Na jedno Boże Narodzenie, pamiętam, poszłam sprzedać makulaturę, żeby kupić szpic na choinkę, bo chciałam Zojce ubrać choinkę.
Nagle zawiadomiono mnie, że jest chory. W Ugandzie złapał mózgową postać malarii. Ze szpitala odebrała go Iza Nowakowa, żona attaché, naszego przyjaciela. Przywiozła do Dar es-Salaam, stolicy Tanzanii, żeby się podkurował.
Akurat byłam na stażu w klinice zakaźnej. Powiedziałam lekarce specjalistce. Ona zdrętwiała – zauważyłam. Zapytała jednak spokojnie: ale jest już jakaś poprawa? Przytaknęłam. Nie chciała mnie denerwować, że z mózgowej malarii śmiertelne powikłania mogą wyniknąć.
Powinien był wtedy wrócić. Wiem od Izy Nowakowej, że zastanawiał się, co zrobić. Bał się, że jeżeli o chorobie powiadomi PAP, to oni go odwołają i więcej nie wyślą, bo powiedzą, że jeżeli ty w tropiku łapiesz ciężkie choroby, to nie nadajesz się do tego klimatu. Postanowił zostać. Miał do wyboru: albo leczyć się w szpitalu dla białych, za który PAP musiałby płacić, albo za darmo w przychodni dla Afrykańczyków. Poszedł do przychodni dla Afrykańczyków. Opisał potem, że jeden z nich nazywał się Edu, od słowa edukacja. I że strzykawki gotowali razem z jajkami, a po ugotowaniu naciągali w nie streptomycynę i z rozpędu ciach mu w tyłek – wbijali, podskakując i zaśmiewając się.
Dlaczego?
– Dla żartów! Bo się z nimi zaprzyjaźnił. Więc uznali, że wobec przyjaciela mogą sobie pozwolić na takie żarty. On – przecież wiecie – ze wszystkimi bardzo łatwo się zaprzyjaźniał i starał się nie pokazywać, że jest od nich inny czy lepszy.
Rysiek miał wtedy etat w tygodniku „Polityka”. To były pierwsze lata 60. Pracowała tam Marysia Rutkiewicz, trochę Ryśkowi patronowała. Zadzwoniła, bym przyszła do niej do redakcji. Rozważamy możliwość – powiedziała mi – by pani pojechała do męża i się nim zaopiekowała. Coś ma z płucami – dodała. Nie chciała mi powiedzieć, co. Strzeliłam: – A nie jest to przypadkiem gruźlica? Dopiero wtedy powiedziała, że kaszle i pluje krwią. Był bardzo wycieńczony. Odezwała się wojenna gruźlica. – Jadę – zdecydowałam natychmiast. Zojka miała dziesięć lat. Załatwiłam paszport i bezpłatny urlop w szpitalu, cioteczna siostra Ryśka zajęła się mieszkaniem, a Zojkę odesłałam do swojej mamy do Szczecina, poszła tam do szkoły.
Po roku, w 1964, wróciliśmy przez Niemcy do Polski. Z „garbusem”. Rysiek odłożył trochę pieniędzy i w NRF-ie kupił sobie pierwszy samochód. „Garbus” – jakie to wtedy było szczęście!
Najważniejsze dla niego były wyjazdy. Po nich?
– Praca nad książką.
A potem? Długo, długo nic i…?
– Gdzieś tam się znajdowałam. Myślę, że miałam swoje trwałe miejsce. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Nie miałaś pretensji?
– Przecież on nie wyjeżdżał dla turystyki, dla przyjemności. Tylko do pracy. A ja wiedziałam, że muszę szanować jego pracę. Zawsze miałam głębokie przekonanie, że ta praca jest jedyną, którą chce i ma ambicje wykonywać. Nigdy nie powiedziałam mu „może byś nie pojechał” albo „wolałabym, żebyś został”, albo wprost „nie jedź”.
A chciałaś powiedzieć?
– Może i chciałam. Ale rozumiałam, że każdy wyjazd – mniej lub bardziej niebezpieczny – jest spełnieniem jego marzeń. I jedynym sposobem, w jaki chciałby się realizować. To co ja miałam w tej sytuacji do powiedzenia, no co? Powiedzcie.
Nie było go czasem pół roku, czasami po kilka miesięcy. Chodziłam do PAP-u prosić, by pokazywali mi, jakie depesze przysyła. Patrzyłam, skąd są, i dzięki temu mniej więcej wiedziałam, gdzie jest i co się z nim dzieje. Ta komunikacja z nim zawsze była koszmarna.
Mówił: wracam za sześć tygodni. I raptem okazywało się, że coś dzieje się w Mozambiku. Albo w Kongu, albo w Zanzibarze. Występował do PAP-u o zgodę, dostawał i jechał.
Razem, we trójkę, pojechaliśmy do Meksyku. Został stałym korespondentem PAP na całą Amerykę Łacińską, jechał na kilkuletni pobyt, przejął tę placówkę po Osmańczyku, poprzednicy byli z rodzinami i on też miał prawo wziąć nas. Córka była tylko półtora roku, zażądała powrotu, miała 16 lat, nie podobało jej się.
Dlaczego?
– Nie wiem, nauczyła się hiszpańskiego i oświadczyła, że woli być w Polsce. Takie miała życzenie.
Podobna jest do niego?
– Nie, do jego matki.
Wróciłam z nią, zakładając, że być może na stałe, bo przecież samej w Warszawie jej nie zostawię. Ale zgłosiła się Zosia, po której ma imię, i zaproponowała: niech mieszka u mnie. Chcesz zostać u cioci Zosi? Była szczęśliwa, zrobiła maturę, dostała się na iberystykę. Wróciłam po roku. Rysiek pół roku później, musiał jeszcze zlikwidować placówkę. A po kolejnym roku Zojka się zakochała w Kanadyjczyku, który przyjechał do Polski poznać kraj ojca. Latem wybrali się autostopem do Szwecji trochę popracować, potem do Francji. Rok akademicki się zaczął, ona mi daje wymijające odpowiedzi i raptem dzwoni albo pisze, żeby jej przysłać metrykę, bo wychodzi za mąż. Wzięli ślub w Grenoble w Wigilię.
Byłaś na ślubie?
– No, skąd. Ona mnie o ślubie zawiadomiła, ale nie zaprosiła. Rysiek był wtedy w Angoli. Wraca i jest zły. Czy ona sobie za granicą sama poradzi. I był zły, bo jakiekolwiek związki rodzinne z zagranicą były bardzo źle widziane, a dzien-nikarza, który jeździł jako korespondent, wręcz dyskwalifikowały.
I wtedy Jurek Nowak, który był już wieloletnim dyplomatą, bardzo doświadczonym, powiedział mu: – Rysiek, przestań, czasy się zmieniły. Już nie jest tak, że ona musi zrzec się polskiego obywatelstwa i przyjąć obce, ona może dalej być polską obywatelką. Ona zmienia tylko miejsce pobytu i dostanie paszport konsularny. I powiedział mu jeszcze: To jest jej wybór i jej życie.
Rysiek się uspokoił.
I pojechał do Ghany?
– Nie, do Etiopii. Zaczął pisać „Cesarza”.
Płakałaś w poduszkę?
– Nie.
Nigdy?
– Chyba nie. Za dużo szczegółów ode mnie żądacie. Człowiek musi dostosować się do sytuacji.
Życie szło do przodu i już. On miał swoją pracę, ja swoją.
Byłaś pediatrą, bardzo cenionym, kochanym przez dzieci.
– Ojciec mnie kiedyś spytał: – Jestem ciekaw, ile polskie państwo ci płaci. Jak powiedziałam, pokręcił głową.
Ile?
– Grosze. Wstydziłam się ludziom przyznać, ile zarabiam. Pracowałam w szpitalu na Działdowskiej. Pracowałam tam od pierwszych staży do emerytury, 35 lat. To był szpital Akademii Medycznej, prowadził dydaktykę dla studentów – ćwiczenia, wykłady. Były w nim dwa rodzaje etatów: akademickie i szpitalne. Z akademickim wiązały się: wyższa pensja, krótszy dzień pracy, dłuższy urlop. Oraz obowiązek robienia specjalizacji i zdawania egzaminów na stopnie naukowe. Miałam szpitalny, ale na Działdowskiej utarło się, że wszyscy lekarze prowadzą zajęcia ze studentami. Prowadziłam więc te zajęcia i bez żadnego przymusu zrobiłam I, a potem II stopień specjalizacji.
Rozmawiam któregoś razu z moim dyrektorem. Był nim dr Kajetan Kaliciński, wspaniały człowiek, już nie żyje. Kaliciński był niezwykle dowcipnym i inteligentnym człowiekiem. Pyta mnie: pani chyba nie utrzymuje się za to, co tu pani płacę?
Odpowiadam: no, mam męża, on dostaje pensję. Czyli – mówi dalej – pani do szpitala przychodzi uprawiać swoje hobby. Odpowiadam: można tak powiedzieć. I za to – śmieje się – my pani jeszcze płacimy.
Pośmialiśmy się i tyle. Nie od niego przecież zależały moje zarobki. Taki był stan prawny.
Rysiek zaczął wydawać książki za granicą.
– Byłam szczęśliwa.
A on wchodził do kawiarni Czytelnika i wszystkie dziewczyny wodziły za nim oczyma.
– I on obdarzał je uśmiechem. Pewnie się w nim kochały. Wiem, że się kochały. Ale co miałam robić. Myślałam: niech się kochają.
Byłam tam niedawno. Zaproszono mnie na wigilijny obiad. Bardzo było ciepło, miło, serdecznie i smakowicie.
Serce nie bolało?
– Oj, czasami bolało, ale przestawało, kiedy widziałam, że jednak jestem dla niego osobą ważną.
Zrobiłam doktorat. Z celiakii – nietolerancji białka zbożowego u dzieci. Okazał się szalenie w nauce przydatny. Dostał wyróżnienie. Odbierałam go w Teatrze Wielkim. Ubrana w togę, z biretem na głowie. Rysio siedział w drugim rzędzie i patrzył na mnie z dumą. Miałam satysfakcję. Myślałam: widzisz, nie jestem gorsza niż inne.
I cóż z tego, że więcej go w domu nie było, niż był. Już tego nawet nie pamiętam. A może nie chcę pamiętać? Obecność fizyczna nie jest najważniejsza. Najważniejsze były klucze. Ojej, klucze! Klucze! – wołał przed wyjazdem. Zabierał klucze od mieszkania, pakował do walizki. Muszę wiedzieć – mówił – że mam dokąd wrócić. Wiedział, że ma dom, do którego zawsze, cokolwiek by się stało, może wrócić.
I w końcu wrócił.
– W 1994 roku miał udar. Zszedł od siebie z góry – w domu, w którym już mieszkaliśmy, miał na górze swoją pracownię, z książkami, płytami, całymi dniami tam siedział. Mówi: – Słuchaj, coś z moją ręką niedobrze, nie mogę trafić we właściwy klawisz. I słyszę, że mówi niewyraźnie. Położył się, widzę: leży, patrzy na rękę i zaczyna płakać. Niedawno na raka mózgu zmarł jego młodszy kolega, którego lubił, też dziennikarz. Nie – mówię do niego – to, co masz, to objawy porażenia lewej półkuli mózgowej. Jest piątek wieczór, zaczynam obdzwaniać znajomych neurologów, wszyscy każą natychmiast do szpitala. – Nie pójdę na weekend do szpitala! Nie będę leżał w pustym szpitalu, na zimnym korytarzu! Nigdzie nie pójdę!
Wytrwałam z nim do poniedziałku, aplikując leki rozkurczowe, a w poniedziałek z samego rana zadzwoniłam do mojego dawnego stażysty, kierownika kliniki neurologicznej na Banacha. Rysiek, jedziemy na Banacha, Hubert cię zbada. A Rysio: to po co piżamę pakujesz, ja w szpitalu nie zostanę. Mówię: dobra, jedziemy bez piżamy. Piżamę wsadziłam po kryjomu do worka i pojechaliśmy. Prof. Hubert Kwieciński zrobił badanie komputerowe mózgu, stwierdził zator tętnicy i zdecydował, że natychmiast trzeba go rozpuścić. Nie zostanę w szpitalu – oświadczył Rysio – mam umówione spotkanie w Berlinie. To pani Ala – profesor Kwieciński starał mu się wytłumaczyć – zadzwoni i powie, że pan nie może, bo jest chory.
– I co powie! Że mam udar! Oni mnie tam skreślą, wszyscy mnie skreślą. Bo Kapuściński jest mente captus, niepotrzebny, już nic nie napisze, nie ma na co liczyć.
A profesor spokojnie: – Pani Ala zadzwoni, że miał pan drobną kraksę drogową i poleży kilka dni na obserwacji, czy nie ma żadnego złamania. Został. Zator rozpuścili, postawili go na nogi, przywiozłam do domu. Miałam cichą satysfakcję, że dopięłam swego.
W domu poinformował, że jest zaproszony na Kongres Polonii do Australii i właśnie pojedzie. Zlituj się – prosiłam.
Pojechał. Tłumaczenia neurologów nie pomogły. Zwiedził Australię, wrócił szczęśliwy.
W 2005 roku musiał mieć operację biodra. Nie mógł chodzić. Operacji nie chciał, zgodził się na rehabilitację. Przez półtora roku dwa razy w tygodniu woziłam go na Bielany na rehabilitację. Źle znosił siedzenie w samochodzie, miałam tico – twarde, kupiliśmy nissana micrę, żeby było miękko i wygodnie. Rehabilitowano go przez godzinę, a ja w tym czasie wszystkie sprawy, jakie miałam do załatwienia, załatwiałam. Poczta, apteka, sklepy.
Z wielu chorób go wyciągnęłam, a z tej jednej nie potrafiłam. Może coś zaniedbałam?
13 grudnia, dwa lata temu, zostałam zaproszona na mikołajki do swojej kliniki. Mówię do Rysia – on taki biedny leżał, chory, nie miał apetytu – Rysiek, nie będę gotowała obiadu. Na Krzywickiego bliziutko wydawano obiady domowe, bardzo smaczne. Mówię – idź tam, przejdziesz się. – Nie mam siły. Namawiam: – Przejdź się. Poszedł. Wracam z mikołajek, Rysio mówi: – Jedzenie dzisiaj było fatalne, przesolone, zrobiłem im awanturę. Już wiedziałam. Masz coś z przewodem pokarmowym – rzekłam – to nie jest tylko noga.
Zrobiłam nazajutrz USG. Guz na trzustce.
Nie mogłam sobie darować, że tak późno to odkryłam. Ale chirurdzy powiedzieli mi potem, że rak trzustki bardzo długo nie daje żadnych objawów. Mógł się rozwijać od roku. Zrobiono operację. A po operacji był zawał serca.
I tyle.