Kalejdoskop 96

Autor: Ryszard Kapuściński
źródło: www.wyborcza.pl
data publikacji: 1997-12-31
——————————————————————–

Cape Town

Nie wiem, dlaczego przypomniał mi się nagle pewien mim (klaun? trefniś?) na bulwarze w Cape Town. Była słoneczna niedziela rano, spacerowały tłumy ludzi. Spośród nich mim wybierał jakąś osobę i tak, aby nie być przez nią zauważony, zaczynał iść tuż za nią – stawał się jej żywym cieniem. Szedł naśladując jej ruchy, ale naśladując -deformował, wyolbrzymiał, parodiował jej chód, sposób trzymania głowy, niesienia torby, palenia papierosa. Nie było w tym złośliwości, raczej dużo uciechy i zabawy, ludzie obserwując mima pękali ze śmiechu. Ale te jego popisy przypominały o jednym – że całe nasze zachowanie, nawet najbardziej Poważne, graniczy ze śmiesznością i że granica między tym, co serio, a tym, co już przechodzi w parodię, jest niezmiernie wąska i krucha i wystarczy o milimetr wykrzywić i wykoślawić nasze gesty i miny, cały nasz sposób bycia, aby przekroczyć granicę między światem powagi a światem parodii i stać się własną karykaturą.

Neapol

Wszędzie tłumy Japończyków. O ile tłum amerykański, francuski czy brazylijski jest pod względem koloru skóry, wieku itd. różnorodny, o tyle tłum Japończyków jest z wyglądu wyłącznie japoński. Ani razu nie widziałem, żeby między Japończyków wkradł się jakiś nie-Japończyk. Poruszają się autobusami, zawsze w grupie. Słuchają pilnie, co mówi przewodniczka. Śledzą jej rękę wskazującą a to pomniki, a to pałace. Nie można wyczytać z twarzy, czy ich to ciekawi czy nudzi.

Wszyscy wszystko fotografują. Także -wszyscy wszystkich (tj. wszystkich znajdujących się w pobliżu Japończyków). Jeżeli w tle jest Wezuwiusz, to na tle Wezuwiusza, jeżeli katakumby – na tle katakumb, jeżeli klasztor -na tle klasztoru. Z tłumu Japończyków dobiega szum pstrykających aparatów, jakby nad wycieczką brzęczał pszczeli rój. Jeżeli wziąć pod uwagę, że w tym czasie, kiedy setki turystów japońskich fotografują Neapol, tysiące i tysiące innych Japończyków fotografują non stop, całą dobę (różnice czasu na naszej planecie!) Łuk Triumfalny w Paryżu, piramidy pod Kairem, State Empire Building w Nowym Jorku, katedrę w Mediolanie, gmach opery w Sydney, ruiny w Zimbabwe, szczyt Machu-Picchu w Peru itd., itd., bo liczba rzeczy wartych na tym świecie sfotografowania jest nieskończona. Otóż je- żeli uwzględni się to wszystko i jeszcze pomyśli, że Japończycy chcą wszędzie tam dotrzeć, żeby sobie na tle tych zabytków i wszelkich innych cudów i niezwykłości zrobić zdjęcie -możemy wyobrazić sobie, jakie skrzynie, tony i góry nie wywoływanych filmów lecą (płyną) bez przerwy do Japonii i jak po ich wywołaniu, odbiciu i powiększeniu przestrzeń tego małego przecież kraju wyolbrzymia się w całą planetę, w Planetę-Japonię, w cały świat, ze wszystkimi kontynentami, ze wszystkimi krajami i miastami wypełnionymi Japończykami, którzy uchwyceni na tle jakichś wulkanów, wodospadów, zamków i kościołów patrzą na nas z milionów fotografii.

Capri

Statki jeden za drugim dopływają do portu. Wysiadają kolejne wycieczki. Tworzy się tłum, procesja, która wyrusza z molo i wciska się w wąskie uliczki miasteczka. Cicha dotąd wyspa (jest rano) wypełnia się szybko gwarem. Ale nie z tego powodu, że turyści rozmawiają ze sobą, nie! Robi się głośno, ponieważ zaraz po wyjściu na ląd turyści wyjmują z kieszeni, z toreb, z teczek i plecaków słuchawki telefonów bezprzewodowych i zaczynają rozmawiać z Lizboną i Genewą, z Filadelfią i Melbourne, triumfalnie informując, że oto właśnie wylądowali na Capri, że są na Capri, że widzą domy, góry i skały, ogrody i plantacje, słońce i morze, że czują się świetnie, że zaraz będą jedli obiad (albo – to po południu – że właśnie zjedli obiad), że kupili koszulkę z napisem „Capri”, że za trzy godziny (za dwie, za jedną, za kwadrans, za chwilę) odpłyną z Capri itd., itd.

To pustosłowie, to nieopanowane gadulstwo, to tokowanie i ekscytacja toczą się godzinami przez wyspę zalewając jej uliczki i zaułki chaotyczną, natrętną, różnojęzyczną wrzawą.

Białowieża

Dyskusja na temat dalszych losów Puszczy Białowieskiej. Ścierają się dwa obozy, więcej – dwie kultury, dwie mentalności. Jeden obóz to pogrobowcy zbieracko-myśliwskiej epoki rozwoju społeczeństw. traktują przyrodę jako służebnicę człowieka. Jeżeli jest las -trzeba go wyciąć, jeżeli jest zwierzę – trzeba je zabić. Kiedy plemię wykarczuje las i wybije zwierzynę -wędruje dalej, aż natrafi na nowe lupy. To mentalność ludzi, dla których ziemia nie ma granic, a jej bogactwa nie mają dna ni końca.

Drugi obóz to ludzie, dla których natura nie jest po prostu najzwyczajniejszą zdobyczą, ale czymś zupełnie innym -jest naszym współtowarzyszem i pobratymcem, którego obecność to warunek istnienia. Jeżeli jest las, to musi rosnąć, jeżeli jest zwierzę -musi żyć. Człowiek nie jest sam, jest częścią natury; zabijając naturę – unicestwia siebie. Oto sedno sporu o puszczę, której potężne szczątki ciągle jeszcze stoją.

Jeszcze Białowieska

Jeżeli wycięliście stary las, a na jego miejsce posadziliście nowy, to nie znaczy, że zachowaliście w naturze równowagę albo że równowaga ta zostanie przywrócona, kiedy młody las urośnie. Starego lasu nie przywrócicie nigdy. Tego sędziwego drzewostanu z jego gęstwą. cleniem i zapachem, z jego wewnętrznymi splotami, powiązaniami, zależnościami nie da się odtworzyć, skopiować, powtórzyć. Wraz z wycięciem lasu jakaś część świata ginie na zawsze.

Wola Chodkowska

Szarość jest kolorem niszczycielskim, nie znosi niczego poza szarością, nie toleruje obecności innych kolorów, zabija je. Tam, gdzie jest szarość, wszystko jest szare, nie istnieje żaden wybór, żadna alternatywa. Przed domkiem w Woli Chodkowskiej rósł piękny rododendron. Zielony, soczysty, dorodny. Miął okazale, duże kwiaty. O świcie przyszli ludzie, krzew wykopali, załadowali na wóz, zniknęli.

Kiedyś, dawniej, miejsce to było szare. Potem właściciele domku posadzili tu mały rododendron. Posadzili, podlewali latami. Krzak urósł, pełen kolorowych kwiatów. Szarość czuła się zagrożona, zaatakowała -zniszczyła inność. Właśnie zgodnie z prawem, że szarość toleruje tylko szarość. Coś, co jest wielobarwne – musi zginąć. Cóż, co jest lepsze -będzie unicestwione. Co jest wyższe -będzie pomniejszone. Szarość to jednolitość i jednorodność -niska, płaska, nudna, żadna, ale jakże władcza, absolutna, despotyczna! Miejsce, gdzie rósł kolorowy rododendron, jest znowu szare: szarość przywróciła tam stan pierwotny -stan szarości.

Oaza AI-Buraymi

Idąc skrajem tej oazy (w pobliżu Dubaju, w Zjednoczonych Emiratach Arabskich), zobaczyłem, jak wokół jednego z dużych namiotów kłębi się ruchliwy, rozgorączkowany tłum. Wszyscy starali się wcisnąć do środka, słychać było podniesione, energiczne głosy, hałaśliwy zgiełk. Podszedłem i próbowałem przepchać się przez rozognioną, spoconą ciżbę. W końcu przedostałem się do wnętrza. W namiocie panował półmrok. pod niskim, skórzanym dachem powietrze było tak gęste i ciężkie, że nie miąłem czym oddychać. Tłoczyli się tu mężczyźni w białych galabijach, wszczynali dziki harmider, kłócili się, gestykulowali, wygrażali pięściami, krzyczeli, aż na szyje wychodziły im żyły, oczy podbiegały krwią. Na środku namiotu stała strwożona, chuda koza. Rozglądała się niespokojnie, jakby tu uciec, ale ucieczka nie była możliwa: jakiś chłopak trzymał ją krótko na sznurku, który ciasno oplatał jej szyję. Arabowie skubali kozę, aby ustalić, ile ma tłuszczu, podnosili ją za ogon. aby ustalić, ile waży. Cały czas targowali się o cenę. Chodziło o sumę rzędu 30 dolarów. Patrzyłem na ich twarze. Ileż było w nich namiętności, ile determinacji, ile furii. Świat zaczynął się i kończył na tej kozie, koza była wszystkim.

Wyszedłem na zewnątrz. Wokół była pustynia. Pokrywała ją siatka rurociągów, którymi płynęła ropa wartości milionów i milionów dolarów. Ale nikt z tych ludzi w namiocie nie myślał o tym. Rurociągi i ropa były abstrakcją należącą do innego świata. Ich światem był namiot, pustynia i koza. Bez kozy koczownik nie może ruszyć w drogę, ponieważ zwierzę tu niesie w sobie mleko, a mleko gasi pragnienie, daje życie.

San Sebastian

W czasie seminarium na temat Europy Środkowej przyjaciel Milana Kundery, filozof z Pragi Karel Kosik mówi o współczesnej kulturze świata. Jego zdaniem można w niej wyróżnić trzy cechy. Pierwsza – to prowizorium. Panuje prowizoryczność, wszystko może być zakwestionowane, zmienione, wzięte w nawias, odrzucone. Nic nie jest stabilne, trwałe, ostateczne. Dominuje relatywizm, skłonność do kwestionowania prawd najbardziej oczywistych, skrajny, wyzuty z pryncypiów pragmatyzm.

Druga cecha to przekonanie o potrzebie doskonalenia wszystkiego. Nic nie jest doskonałe, nigdy nie będzie doskonałe, dlatego trzeba ciągle wszystko doskonalić. Zawarta jest w tym myśl o nieskończoności. Doskonalenie nie ma końca, postęp nie ma końca. Idea postępu została przemieniona w złotego cielca, w kult, w sakrum. Trzecia cecha, że miejsce kultury w jej dawnym duchowym i duchowo przeżywanym sensie zajęła dziś subkultura spektaklu. Wszystko oglądać (biernie) -to postawa współczesnego człowieka. Stąd symbolem naszych czasów jest turystyka. Oglądać rzeczy, o których się właściwie mało wie. Oglądanie zastępuje wiedzę i rozumienie, a nawet staje się ich synonimem. Kultura przestała być formą życia, została zredukowana do dziedziny oddanej pod zarząd specjalistom, stała się domeną profesjonalistów, rezerwatem.

W samolocie z Wiednia do Warszawy

Sąsiad przegląda plik gazet, tak jak przelatuje się stacje, kanały i obrazy telewizyjne pociskając guziczki pilota: na każdej stronie ogląda zdjęcia, czyta tytuły, czasem jakiś fragment artykułu. Obyczaj telewizyjny przeniknął do naszych zachowań. Wszędzie wkrada się zasada pilota. Będziemy przeskakiwać, przerzucać, przelatywać napotkane stronice, obrazy, widoki, przeżycia, ludzi. Widzę, jak inni moi sąsiedzi, też w pośpiechu, pobieżnie kartkują swoje gazety. W kabinie, zamiast pilnego, mniszego czytania- wielki szelest papieru.

Zatoka Biskajska

Jest jakiś niepokój w ruchu morza, jakaś potencjalna groza – że morze nagle zacznie się wznosić, rosnąć, olbrzymieć i że z głębi ciemnego horyzontu napłynie wielopiętrową falą, która nas zaleje.

W Warszawie

W PEN Clubie spotkanie z profesorem uniwersytetu w Beer Sheba Gabielem Mokedem. Podoba mi się sposób, w jaki odpowiada na pytania. A mianowicie na wszystko odpowiada postmodernistycznie: „zależy kto” albo „zależy co”.

Na przykład:
Czy Żydzi w Izraelu znają jidysz?
– Zależy kto. Są tacy, co znają, i tacy, co nie znają.

Czy w Izraelu wiedzą o Levinasie?
-Zależy kto. Są tacy, którzy wiedzą, i tacy, którzy nie wiedzą. I tak dalej.
I oczywiście ma rację. Jest ostrożny, podkreśla względność wszystkiego, bo w tym rozmnożonym, zwielokrotnionym, pełnym przeciwieństw i sprzeczności świecie ryzykownie i niebezpiecznie jest posuwać wszelkie uogólnienia zbyt daleko.

Amsterdam

Pogrzeb pisarza holenderskiego L.B. (rodzina prosi, aby nie wymieniać nazwiska), który popełnił samobójstwo. Listy, jakie w ostatnich latach otrzymywałem od niego, niepokoiły mnie głęboko. Od kilku lat pisał powieść. Pisał i nie mógł skończyć, ponieważ powieść ta ciągle mu się rozrastała, ciągle ogromniała. Nie objętościowo, ale tematycznie. Z kolejnych listów wynikało, że L.B. coraz bardziej stara się objąć wszystko. Z czasem najwyraźniej interesowało go już jedno: całość. „To, co piszesz -wyrzucał mi dawniej -mówi najwyżej o kilku domach, może o jednej ulicy. Ja chcę ogarnąć całe miasto!”. Po jakimś czasie przestało mu to wystarczać: „Opowiadasz o jednym regionie, jednym kraju. Natomiast moja powieść będzie opisywać jednocześnie mnóstwo państw, cały kontynent” I dodawał: „Dlaczego się nie odzywasz? Nie czujesz się na siłach?”.

Nie odpowiadałem, bo nie wiedziałem, co mu odpisać. Ten ogromniejący świat jego powieści zaczynał budzić moje obawy o stan umysłu L.B. Znałem wypadki, kiedy to, co nie ma granic ani dna, ani końca, wchłaniało człowieka na zawsze, na amen. Wiedziałem, że aby istnieć, musi on mieć jakiś punkt stały, musi widzieć przed sobą jakąś granicę, linię, metę, rzecz konkretną, niemal namacalną, aby oprzeć się ciśnieniu otchłani, które jest od człowieka silniejsze. Jego ostatni list: „Jestem bliski objęcia całego świata, wszystkich ludzi, wszystkiego, co żyje, a nawet wszystkich rzeczy martwych – skał, kamieni i ziarnek piasku”.

Salzburg

Z góry, na której stoi twierdza Hohensalzburg, widok na rozległą, zieloną dolinę. Daleko, na horyzoncie, granatowe pasmo gór – to Alpy. Niebo czyste, bez chmur. Doskonałość tego widoku. Doskonałość linii dróg, miedz, rowów. Kąty proste, romby, trapezy. Przy szosie drzewa, jednakowo wysokie, równo przycięte. Równo przycięte żywopłoty. Równo skoszona trawa. Wszystkie domki pomalowane, farba świeża, idealnie jasna. Woda w strumyku krystalicznie czysta. Pejzaż tak dopięty, tak skończony; że nic już nie można zmienić, nic dodać. Landszaft? Kicz? Ale jak udany! Jak przyjemny dla oka! Można zrozumieć dumę mieszkańca tej doliny, kiedy podróżuje po brudnych. odrapanych miastach stepowej Azji, po cuchnących dzielnicach slumsów w Lagos i Maputo i favel Sao Paulo i Caracas.

Są krajobrazy napełniające radością i takie, które budzą niechęć i odrazę. Pierwsze są przedłużeniem i owocem naszej wytrwałej i pracowitej osobowości, drugie odrzucają nas: kurczymy się w sobie osaczeni przez agresywną brzydotę i tandetę.

Moskwa

Na straganie, w pobliżu Kremla, kupiłem dzieła Wasyla Kluczewskiego. Kluczewski, wielki historyk rosyjski, jak gdyby antycypując zauroczenie swoich rodaków marksizmem, zapisał w swoim dzienniku w lutym 1898 roku: „Przez całe wieki grecka, a potem rosyjska literatura uczyły nas wierzyć, wierzyć we wszystko, wierzyć każdemu… Jednocześnie zabraniali nam myśleć. Mówili nam: wierz, nie myśl. Zaczęliśmy bać się myśli jak grzechu, jeszcze zanim zaczęliśmy umieć myśleć i nim nauczyliśmy się sztuki zadawania pytań. Stąd, stykając się z cudzą myślą, przyjmowaliśmy ją na wiarę. W rezultacie prawdy naukowe zamienialiśmy w dogmaty, autorytety naukowe przekształcaliśmy w fetysze, a świątynie nauk – w kaplice przesądów i tabu… Pod wpływem Bizancjum staliśmy się sługami cudzej wiary”.

Toronto

Z Dianą Kuprel i Markiem Kusibą w bibliotece uniwersyteckiej (Robarts Library). Ogromne, jasne sale, książki w zasięgu ręki, rzędy komputerów. Ale nie to zwróciło moją uwagę. Uderzył mnie wygląd tłumu studenckiego. Toronto? Ależ jestem raczej w Pekinie czy w Seulu, w Tokio, w Singapurze, w Kuala Lumpur. Gdzieniegdzie przemykał się jakiś Europejczyk, jeszcze rzadziej – Afro-Kanadyjczyk. Azja opanowała wyższe uczelnie Nowego Świata, w ciągu dwóch, trzech pokoleń nauka stanie się tam domeną ludzi pochodzących z Hongkongu, Szanghaju, Jokohamy, Manili i Bangkoku. Trzeci Świat bierze odwet za lata marginalizacji, upokorzeń, przymusowej drugorzędności. Ale ten odwet nie ma formy zbrojnego ataku, buńczucznej inwazji, krwawej zemsty. Spokojnie, pracowicie i metodycznie przejmuje on dziedzinę, która coraz bardziej będzie rządzić przyszłością świata- naukę.

Jedni uważają, że przyszłe stulecie będzie wiekiem Ameryki. Inni – że wiekiem Azji. I jedni, i drudzy zgadzają się, że nie będzie to już wiek Europy.

Świat – nieznany pejzaż

Camus: „Świat jest tylko nieznanym pejzażem, w którym moje serce nie znajduje już oparcia”.