Jak wpadłam na pomysł, że warto przetłumaczyć Cesarza

Autor: Katarzyna Mroczkowska-Brand
źródło: http://alfaomega.webnode.com/products/ryszard-kapu/
data publikacji: 2010-03-09

Był marzec 1979 roku, samolot leciał nad Atlantykiem i nad chmurami na razie dość równo i spokojnie, dopiero przed śródlądowaniem w Gander w kanadyjskiej Nowej Funlandii miały dziać się dantejskie sceny: trzykrotne próby lądowania – pilot zmieniał zdanie o jakieś pół metra nad ziemią, podrywając samolot znowu w górę – a także okropne turbulencje, które prawie uniemożliwiły zetknięcie kół samolotu z miejscem lądowania, pasem startowym pokrytym grubą warstwą śniegu. Póki co można było cieszyć się lekturą nowej książki. Ktoś z przyjaciół, tuż przed odlotem, wręczył mi Cesarza Ryszarda Kapuścińskiego, mówiąc, że teraz w Warszawie to się czyta. Dodał, że w Polsce, była to wtedy lektura obowiązkowa, interpretowana jako tekst z drugim dnem. Niby to o dworze cesarza Hajle Selasje, a naprawdę o czerwonym dworze KC (Komitetu Centralnego PZPR) lub, schodząc w dół, KW (Komitetu Wojewódzkiego) czy KP (Komitetu Powiatowego). Niby to o mechanizmach służalstwa i lizusostwa w komnatach imperialnych Etiopii, a naprawdę o tychże mechanizmach w PRL-owskich gabinetach i poczekalniach, korytarzach władzy i o tych wokół władzy skupionych.

Zaczęłam czytać i od książki nie mogłam się oderwać, zachwycona zarówno ogromnie ciekawą historią, jak i bardzo oryginalną i nowatorską formą. Zauważyłam i owszem możliwości interpretowania tego tekstu jako obrazu ówczesnej rzeczywistości w Polsce i ogólnie za „żelazną kurtyną”. Równocześnie jednak taka interpretacja, takie rozumienie tekstu, wydawało mi się tylko jedną z możliwych, a przede wszystkim chyba nie tą najważniejszą. Moim najsilniejszym wrażeniem z lektury Cesarza wówczas, i tak jest do dziś, było obcowanie z tekstem uniwersalnym, ponadczasowym i wpisującym się w literaturę światową i reportaż na najwyższym poziomie. Równolegle z tym wrażeniem pojawiło się coś w rodzaju podniecenia z niespodziewanego odkrycia: odkrycia bardzo rzadkiego skarbu, w którego istnienie zaczynało się już wątpić, a mianowicie utworu z literatury polskiej, który byłby przetłumaczalny i miał w sobie potencjał nośności ponadnarodowej. Przetłumaczalny w podwójnym sensie tego słowa: językowym i kulturowym, a więc tekstu, który nie byłby, jak niestety tyle innych z naszej literatury lost in translation, najczęściej dlatego, że znów perspektywa „słoń a sprawa polska” zdominowałaby wszystkie inne.

A akurat ten problem, czy ten kompleks, był przeze mnie wówczas szczególnie intensywnie i przykro odczuwany. Przebywałam wtedy na studiach doktoranckich w Stanach na Uniwersytecie w Rochester N.Y., gdzie przygotowywałam pracę z zakresu literatury porównawczej.

Moi koledzy literaturoznawcy często prosili mnie o polecenie dostępnych w przekładzie angielskim pozycji z literatury polskiej, które byłyby ciekawe stylistycznie, psychologicznie, filozoficznie etc. Stawałam wtedy przed problemem podwójnej nieprzetłumaczalności. Utwory, które miałabym ochotę zaproponować, były najczęściej albo nieprzetłumaczlne ze względów językowych albo kulturowych, a najczęściej i jedno i drugie.

Miałam też za sobą krótkie doświadczenie prowadzenia zajęć z literatury środkowoeuropejskiej, w tym polskiej, w szkole letniej tamtejszego uniwersytetu, kiedy omawiając ze studentami takie teksty jak Złoty lis Jerzego Andrzejewskiego czy Sennik współczesny Tadeusza Konwickiego zauważyłam, że mimo wielu wyjaśnień dotyczących kontekstu historyczno-politycznego, interpretacja polskich utworów była dla zagranicznych, a szczególnie amerykańskich odbiorców często tak trudna, że prawie niemożliwa. Nawiasem mówiąc, niejako potwierdzeniem tego było, że jedynym tekstem z wybranych przykładów polskiej literatury współczesnej, który okazał się dla studentów klarowny i zrozumiały, było opowiadanie Jarosława Iwaszkiewicza Tatarak, skądinąd świetne, całkowicie wolne od jakiegokolwiek tła historycznego, politycznego czy narodowego.

Byłam więc w owym czasie szczególnie wyczulona na problem istnienia czy nieistnienia literatury uniwersalnej, takiej z wystarczająco silnym „twardym jądrem” cech ponadnarodowych i lektura Cesarza wydała mi się objawieniem. Stwierdziłam, że ta książka spadła mi z nieba, a może dokładniej, w niebie się urzeczywistniła, skoro lecąc przez niebo ją przeczytałam, odkryłam i mogła stać się tym, czego poszukiwałam: napisaną przez polskiego autora książką o przesłaniu uniwersalnym, ogromnie ciekawą, trzymającą w napięciu, a przy tym eksperymentującą z różnymi formami i gatunkami literackimi, czyli świeża i intrygująca także poprzez oryginalność sposobu przekazu. Kapuściński stworzył coś z pogranicza literatury faktu i literatury pięknej. Cesarz miał w sobie reportaż, ale także literacko stylizowany wywiad ze stugłowym smokiem ulepionym z dworaków umożliwiających i utrwalających struktury wszelkiej władzy despotycznej, wielogłosową spowiedź i równocześnie hagiograficzny portret potomka króla Salomona. Oczywiście hagiograficzny tylko dla tych, którzy albo już mieli tak wyprany mózg, że tak widzieli Hajle Selasje, albo potrzebowali tak mówić, żeby czuć się ważnymi elementami współtworzącymi imperium trwające parę tysięcy lat, albo z przyzwyczajenia używali języka prawie z żywotów świętych, co też dawało im poczucie wyższej wartości, albo także wyrażali w ten sposób swoje przywiązanie do swojego króla, czasami wszystkiego po trochu, a wszystki te barwy językowe autor subtelnie cieniował, sam trzymając się z daleka od jakiegokolwiek tonu świętobliwego.

Ta narracja wielogłosowa układała się w mozaikę przedstawiającą upadek ostatniego cesarza Etiopii, ale także pokazywała istotę tego, co umożliwia wszelkie rządy autorytarne: system uzależniający od siebie nawzajem ludzi tchórzliwych i ludzi ambitnych, czasem zresztą obie te cechy współistniały w niektórych postaciach równocześnie. Myślę, że Szekspir pochwaliłby autora Cesarza właśnie za umiejętność dostrzegania i odmalowywania konsekwencji społecznych pewnych cech psychicznych, a w tym przypadku struktury tkanki społecznej, która staje się podłożem szczególnie podatnym na rozwój i rozkwit autorytarnych rządów opartych na strachu, donosach, potrzebie dominacji, a także teatralizacji języka i zachowań dla potrzeb stworzenia odpowiedniego wizerunku „dobrego” władcy i „dobrych” poddanych. W tekście Kapuścińskiego odnajdujemy różne formy maskowania prawdziwych intencji, także i takie, kiedy maska przykleja się do twarzy, zmieniając tożsamość danej osoby tak, że on sam już uważa się za kogoś innego. Chyba nie bez powodu miałam niedawno na seminarium licencjackim w Katedrze Komparatystyki Literackiej parę prac porównujących sposób przedstawiania mechanizmów władzy w Cesarzu Ryszarda Kapuścińskiego i w Ryszardzie II lub Henryku IV Szekspira.

Uniwersalność i równocześnie oryginalność przesłania Cesarza polega między innymi na tym, że akcent był nie tyle na samego despotę, co na typ tkanki społecznej, dzięki której tenże despota może długo, najczęściej za długo, funkcjonować. Jeśli powstaną warunki uwięzienia ludzi w lęku, w systemie donosów, podsłuchów i promowania służalczości, lizusostwa i zakłamania, to władca manipulujący taką „ludzką maszynerią” będzie miał prawie nieograniczone możliwości, a to czy władca jest cesarzem, pierwszym sekretarzem czy dyrektorem korporacji nie ma już tak dużego znaczenia. Znakomity efekt daje też zderzenie rzeczowego języka reportażu ze stylizowanym, momentami prawie barokowym, nieco archaicznym w doborze epitetów językiem dworaków. Takie właśnie zestawienie może między innymi uświadomić możliwość istnienia w dalszym ciągu we współczesnym świecie systemu wydawałoby się anachronicznego, ale ponadczasowego, jak ponadczasowe są niestety ludzkie ambicje, lęk, słabość czy wręcz podłość.

Chyba miałam wtedy nie najgorszego nosa, bo uniwersalność przesłania Cesarza potwierdziła się potem na wiele sposobów: przede wszystkim międzynarodowym sukcesem samej książki, a także powodzeniem londyńskiego spektaklu w The Royal Court Theatre opartego na niej. Warto tu też przytoczyć słowa samego autora z programu do warszawskiego przedstawienia Cesarza (Royal Court Theatre wystąpił gościnnie w Warszawie w listopadzie 1987): Zestaw „Cesarza”: teatr – londyński, reżyser i adaptor – Anglicy, aktorzy – z Afryki, Bliskiego Wschodu i Karaibów, autor – Polak, rzecz dzieje się na dworze cesarza Etiopii, czyli może dziać się wszędzie – słowa, które potwierdzają tę właśnie uniwersalność.

Wybiegam jednak do przodu, a wróćmy jeszcze do samolotu, w którym lecę olśniona Cesarzem i przekonana, że wreszcie znalazłam to, czego szukałam, i że taką perłę mądrości psychologiczno-socjologicznej, przykład znakomitego warsztatu reportera i oryginalnej urody literackiej trzeba udostępnić szerokiemu światu, a więc przetłumaczyć.

Przetłumaczyć…, tylko jak to zrobić, żeby było znakomicie i bez dużej utraty, bo że jakaś utrata musi być zawsze, wie każdy uczciwy i szczery wobec siebie tłumacz i filolog, traduttore tradittore (tłumacz to zdrajca) jest jednym ze sposobów wyrażenia tej prawdy. Wiedziałam, że sama się nie odważę, a przede wszystkim, że nie powinnam się odważyć. Na swój rodzimy język, to co innego, ale na cudzy, choćby od dzieciństwa znany i obłaskawiony, nie da rady. Nawet biegła znajomość, spore oczytanie i wykształcenie filologiczne nie zastąpi takiego stopnia zżycia i zrośnięcia się z językiem, takiego wyczucia, jakie dać może tylko urodzenie się i wzrastanie w kulturze tego języka potrzebne do przekładu na ten język, a co dopiero przekładu perfekcyjnego, o jakim marzyłam.

Pomyślałam więc o próbie połączenia sił i zrobienia tłumaczenia razem z kimś, kto przekładałby na angielski jako na swój język rodzimy. Konkretnie, pomyślałam natychmiast o swoim mężu, który łączył w sobie szereg bardzo potrzebnych do zrealizowania tego przedsiewzięcia cech: anglista i native speaker, błyskotliwa inteligencja, ogromna kultura literacka i wyczucie subtelnych różnic barw i tonów językowych, talent do dobrego pisania, uczył zresztą studentów – zarówno native, jak i obcokrajowców – jak dobrze pisać i to na poziomie dość wyrafinowanym. Wydawało mi się, że warto przeprowadzić następujący eksperyment: najpierw ja tłumaczyłabym z polskiego na poprawny angielski, potem Bill poddawałby tę wersję ostrej obróbce językowo-stylistycznej, tak żeby zabrzmiało to swojsko dla anglojęzycznego ucha, a na koniec jego wersja wracałaby do mnie, żeby sprawdzić, czy gdzieś za daleko nie odeszliśmy od oryginału.

Tak zrobiliśmy i chyba wyszło, skoro recenzent w tygodniku Time napisał translated as if there were no language barrier, a John Updike w magazynie New Yorker podzielił się z czytelnikami swoją opinią, że nie czytał jeszcze tekstu w przekładzie, który byłby napisany takim supple English. Ten supple English to na pewno zasługa Billa, to jego pazur literacki sprawił, że to tak świetnie brzmiało i czytało się po angielsku. Natomiast ja umożliwiałam mu doprowadzenie angielszczyzny do perfekcji i czuwałam nad wiernością w stosunku do oryginału. Jednym słowem był to unikalny tandem. Może podobny pomysł mieli Bogdana Carpenter i John Carpenter, kiedy przekładali wiersze Herberta na angielski, ale oczywiście poezja i jej tłumaczenie to zupełnie inna liga.

Nasz przekład Cesarza był więc owocem wspólnej pracy i trzeba było na tym drugim i trzecim etapie wzajemnie uzupełniać swoją wiedzę, dyskutować, smakować poszczególne wersje, żeby wybrać najlepszą. Na taki luksus, czyli omawianie i wręcz obgadywanie niektórych etapów wspólnego tłumaczenia, mogli pozwolić sobie tylko zgrani, lubiący się partnerzy, oboje na studiach podyplomowych może i nierozpieszczani przez życie, ale zabezpieczeni w sposób podstawowy przez stypendia na tyle, żeby sporą część czasu poświęcić na cyzelowanie językowe. Takie spacery filologiczne po moście tłumaczenia musiały zawierać w sobie czas na wycieczki historyczno-polityczno-kulturowe do obu obszarów językowych, z czasem na degustację.

Szczególnie ważne było to, na przykład, przy dopasowywaniu odpowiedniej barwy językowej wersji angielskiej okresleń używanych przez dworaków, kiedy mówili o cesarzu (a więc np. Jego Dostojność, Jego Dobrotliwość). Na wiernopoddańczy, służalczy, lizusowski czy po prostu momentami bardzo tradycyjny ton w oryginale musieliśmy znaleźć ekwiwalent angielski. Pamietam, że to był jeden z elementów tłumaczenia, z którym męczyliśmy się chyba bardziej niż z czymkolwiek innym. Końcowy efekt okazał się jednak bardzo dobry (ośmielam się tak mówić po dwudziestu latach od pierwszego sukcesu angielskiej wersji Cesarza, gdyż mądrzejsi i bardziej fachowi ode mnie tak twierdzą uparcie, zarówno w Stanach, w Anglii, jak i w Polsce), a przy okazji, omawiając ten problem najpierw we dwoje, a potem także i z samym autorem, doszliśmy do dość ciekawych wniosków translatologiczno-kulturowo-historycznych, które mnie jako komparatystkę bardzo interesowały. Oczywiście Kapuściński biorąc z ust swoich etiopskich rozmówców takie a nie inne zwroty uwydatniał ich podejście do władzy, ich mentalność, ich cechy charakteru. Rezultat osiągnął, ale równocześnie ten ton dla polskiego ucha był dużo mniej egzotyczny czy archaiczny, bo w polskiej świadomości lub podświadomości jezykowej, czy to się nam podoba czy nie, funkcjonuje on w dużej mierze jeszcze jako ton współczesny.

Moją hipotezą byłoby, że dzieje się tak dlatego, iż o wiele dłużej niż gdzie indziej w Europie Zachodniej trwał u nas układ feudalny. W Europie Zachodniej jedynym wyjątkiem, wydaje mi się, jest nieco analogiczna pod tym względem Hiszpania. (Potwierdza mi się to w niektórych moich rozważaniach porównawczych tekstów literackich polskich i hiszpańskich, tam gdzie pewne zwroty językowe odzwierciedlają taką właśnie obyczajowość).

Otóż, długo trwający, a potem jeszcze zamrożony przez okres zaborów, system feudalny lub półfeudalny zostawił wyraźne ślady językowe i obyczajowe. Mogły się na to nałożyć też pewne wpływy wschodnie (moskiewsko-bizantyjsko-tatarskie), podkreślające przez bardziej wiernopoddańcze zwroty odległości między stopniami hierarchii społecznej (w Cesarzu Kapuściński opisuje coś podobnego, kiedy mówi o niezwykle rozwarstwionej strukturze stopni dostępu do poszczególnych ministrów, nie mówiąc o samym imperatorze). W polskim obyczaju językowym ciągle jeszcze często obowiązuje pewna forma tytułomanii, właśnie jako ślad wspomnianych historycznych kontekstów. Szczególnie silnie odczuwa się to na obszarze byłej Galicji, a zwłaszcza w Krakowie, a już chyba najbardziej na krakowskim Uniwersytecie. Bywa to piękne i chwilami urocze, ale bywa też niepotrzebnie pretensjonalne i szkodliwie antydemokratyczne. Jak bardzo tkwimy w tytułomanii, uderza zwłaszcza po zetknięciu z innymi obyczajami językowymi i zachowaniami w relacjach do struktur władz akademickich, administracyjnych etc. w innych krajach. Kiedy wróciłam do Krakowa ze Stanów, o wiele bardziej uderzały mnie takie sytuacje, gdy sekretarka każe studentce na podaniu zmienić słowo Rektor na Jego Ekscelencja, kiedy witając biskupa, zawsze używa się określenia Eminencja, nie mówiąc już o potrzebie użycia tytułu Pani Magister w aptece czy o groteskowych odbiciach tytułomanii w określeniach „kierowniku”, „prezesie” czy skromniej „szefie” przez przedstawicieli sfer, nazwijmy je literacko łotrzykowskich.

Anglosaski obyczaj językowy jest dokładnie przeciwny, to znaczy widać w nim wyraźne silne ślady dość już długiej i utrwalonej tendecji demokratyzującej, skracającej i upraszczającej. Sprawa jest zresztą jeszcze bardziej złożona, gdyż na tę tendencję nakłada się też zamiłowanie do understatement, które jest ogromnie ważne dla ducha anglosaskiego sposobu wyrażania swoich myśli i uczuć, znów odwrotnie niż południowa, ale też i słowiańska skłonność do dramatyzowania językowej ekspresji.

A więc dla tłumaczy przekładających z polskiego na angielski przy określeniach dotyczących cesarza i wyrażających właśnie tę skłonność do podkreślania dystansu między warstwami poddanych, napotykaliśmy poważną barierę nieprzetłumaczalności.

Całkowicie może pokonać jej się nie dało, ale chyba udało się w sporym stopniu ją zredukować, a to dzięki temu, że oboje byliśmy zanurzeni w starej literaturze profesjonalnie i z zamiłowania. Ja czytałam wtedy mnóstwo XVI-XVII-wiecznych tekstów angielskich, hiszpańskich i francuskich, a Bill siedział w XVII, XVIII i XIX-wiecznych utworach i pismach angielskich, a więc miał niejako w uszach ten ton angielszczyzny, którym można było oddać np. bardziej uniżone w stosunku do władzy zwroty. A ja, też znając ten rejestr ze swoich lektur, mogłam mu coś podpowiedzieć czy skorygować jego sugestie lub w pełni je zaakceptować. Może gdybyśmy byli tłumaczami bardziej doświadczonymi, nie wyszło by to tak dobrze. Paradoksalnie, to że było to nasze pierwsze tłumaczenie, bez żadnej rutyny, byliśmy otwarci na różne próby i w większym stopniu zdawaliśmy się też na intuicję językowo-literacką. Oczywiście mieliśmy mnóstwo wątpliwości, ale przynajmniej część z nich rozwiała się, kiedy mogliśmy pokazać autorowi owoce naszego wysiłku i podzielić się swoimi przemyśleniami. Ryszard Kapuściński z ogromną radością i wręcz zachwytem czytał z nami fragmenty tłumaczenia, kiedy wreszcie udało się nam spotkać, a co najważniejsze obdarzył nas swoim zaufaniem i ogromną życzliwością. A konkretnie także i w sprawie określeń cesarza wyraził swoją aprobatę, co do wybranych przez nas słów i całego tonu. Szczęśliwie wszyscy troje zgadzaliśmy się, że w dużej mierze intuicyjne złapanie odpowiedniego tonu jest najważniejsze. Pamietam, jak bardzo podobało mi się, że Bill, odbierając już właśnie tę właściwą falę dodał do wypowiedzi jednego z rozmówców zwrot His August Majesty, kiedy ten opowiadał o Hajle Selasjem, nawet tam, gdzie tenże rozmówca wyczerpał już swój zasób komplementująco-uniżonych tytułów, którymi obdarzał władcę. Pan Ryszard też był zachwycony i powiedział, że całkowicie nam ufa i że to, co zrobiliśmy, już bardzo mu się podoba i na pewno będzie znakomicie, a on daje nam zielone światło, życząc jeszcze, byśmy się tym dobrze bawili („Have fun with it”). Myślę, że to właśnie jeszcze bardziej nas uskrzydliło w dalszej pracy.

Piszę tu o przekładzie Cesarza, ale potem były przecież następne książki. Tak ogromna życzliwość i serdeczność były tym bardziej cenne, że widzieliśmy się po raz pierwszy. Przedtem był oczywiście kontakt listowny i parę rozmów telefonicznych. A wszystko, jeśli chodzi o nasze osobiste spotkanie i znajomość z Ryszardem Kapuścińskim, zaczęło się od listu wysłanego przeze mnie w kwietniu 1980 roku na adres wydawnictwa „Czytelnik”. Pisałam w nim, że uważam Cesarza za ogromnie wartościową książkę, opowiedziałam o sobie i o pomyśle na tłumaczenie wspólnie z mężem. Po stosunkowo niedługim czasie dostałam list od Ryszarda Kapuścińskiego, w którym entuzjastycznie zgadzał się na moją propozycję, mimo iż napisałam szczerze i uczciwie, że dotąd nigdy nie przetłumaczyliśmy żadnej książki. Życzył nam powodzenia i prosił o dalsze informowanie go, jak nasz eksperyment przebiega, a my, oczywiście, przekazywaliśmy wiadomości i z frontu tłumaczeniowego i z poszukiwania wydawcy, bo Bill podjął się tego trudnego zadania. Pozostawaliśmy w kontakcie, ale dopiero wiosną 1981 roku udało nam się spotkać w Krakowie, gdzie wtedy mieszkaliśmy. Oczarował nas serdecznością, osobistym urokiem, wiedzą o świecie, ale także mądrą troską o tych, którzy mają najmniej chleba i wolności.

Kiedy zastanawiam się nad sukcesem już nie tylko Cesarza, ale całego pisarstwa Kapuścińskiego to wydaje mi się, że wśród różnych przyczyn warto wymienić obecność empatii. Jego książki można zaliczyć do czegoś w rodzaju litterature engagée, w najlepszym sensie tego określenia, a równocześnie jego pisarstwo nie ma zupełnie tych fatalnych cech takiej literatury jak: naiwność, sentymentalizm, a co może jeszcze ważniejsze, nie tylko nie ma nudnej, grubymi nićmi szytej formy propagandowej, ale ma oryginalną, ciekawą, nową formę łączącą różne rodzaje przekazu w atrakcyjną mozaikę. Mozaikę, w której jest miejsce i na szybką akcję, narrację dramatycznych wydarzeń, często głosy przekazujące informacje są różne, więc możemy zobaczyć te wydarzenia w różnym świetle, są przefiltrowane przez odczucia ludzi o rozmaitych losach, jest też miejsce na refleksję, na oddanie leniwie płynącego gdzieś popołudnia, jest humor, jest smutek, jest filozoficzna mądrość i mądrość prostych ludzi, ale za tym wszystkim pulsuje współodczuwanie twórcy tej mozaiki. Jeśli by porównać obraz słowem malowany, jaki otrzymujemy w prezencie od Kapuścińskiego, do pięknego dywanu (w Szachinszachu są fragmenty dotyczące perskiej miłości do dywanów), to uroda tej prozy bierze się z rozmaitości kolorystycznej i kompozycyjnej, z ciekawych ekperymentów łączenia różnych gatunków i stylów (Podróże z Herodotem), a równocześnie nie są to literackie sztuczki prestidigitatorskie. Jego książki pulsują żywym tętnem zaangażowania autora i jeśli poznało się osobiście Ryszarda Kapuścińskiego, nie ma się wątpliwości, że jest to ciepło płynące z jego wrażliwego serca, znakomicie kontrolowanego przez precyzyjny umysł i zdolność do dalekowzroczności i wyobraźni historycznej.

Jednym słowem autor Cesarza wziął najlepsze elementy z dwóch epok i połączył je w jedno: z lat 70. – zaangażowanie społeczne, potrzebę naprawy tego, co w świecie niesprawiedliwe i okrutne, marzenie o lepszym świecie bez rasizmu i bez biedy, a z postmodernizmu nowe formy ekspresji i narracji. Co do postmodernizmu, to właściwie nie tyle wziął, co prekursorsko zastosował pewne eklektyczne zabiegi, odnawiające literaturę piękną i literaturę faktu, wzajemnie się zapładniające. W ten sposób uniknął braku idei i duchowości, na jaki cierpi spora część modnej literatury współczesnej, popisującej się pełnymi inwencji grami formalnymi, a literaturę zaangażowaną, pewien jej wariant, uczynił atrakcyjną przez nowatorstwo formy.

Czy rzeczywiście to skrzyżowanie epok stało się ważne dla odbiorców pisarstwa Kapuścińskiego na całym świecie, nie wiem, to tylko taka moja hipoteza, może deformation professionelle historyka literatury przez mnie przemawia. Ale jeśli chodzi o wysoki stopień wrażliwości społecznej i empatii, jakimi odznacza się Ryszard Kapuściński jako pisarz, dziennikarz i człowiek, tego jestem pewna. Nie zapominajmy też, że zdobywał on swoje szlify reporterskie jako korespondent w Afryce i Ameryce Łacińskiej wtedy, kiedy tworzyły się mity takich postaci jak Lumumba czy Che Guevara, kiedy jeszcze można było mieć nadzieję, że mimo trudnych i dramatycznych wydarzeń, tzw. Trzeci Świat wyjdzie z nędzy i wyzwoli się z wszelkich form kolonializmu. I choć wiele marzeń z tej epoki okazało się całkowitą iluzją, Kapuściński wyciągnął odpowiednie wnioski, ale nigdy nie stracił wrażliwości i empatii, jeśli chodzi o cierpienia ludzi, może szczególnie tych kontynentów. Sam zresztą o tym wielokrotnie mówił i mówi w czasie spotkań z czytelnikami, studentami czy w wywiadach. Często zaznacza, że własne przeżycia z dzieciństwa w czasie wojny przyczyniły się do uwrażliwienia go na głód i różne cierpienia fizyczne i psychiczne. Wrażliwość taka jest zawsze potrzebna, a szczególnie dzisiaj, kiedy we współczesnym świecie coraz szybciej rośnie przepaść między sytymi a głodnymi, których jest coraz więcej. Konieczność pamiętania o tym i działania, by to zmienić, Kapuściński podkreśla na każdym kroku. Wydaje mi się, że taka jego postawa przekłada się również na uniwersalność przesłania jego książek, a to z kolei na sukces, i to najwyższej jakości.

Zaczęłam moje rozważania od przypomnienia momentu, w którym wpadłam na pomysł, że warto by przetłumaczyć Cesarza. Mówiłam o moich poszukiwaniach utworów autorów polskich, które byłyby uniwersalne (choć równocześnie unikalne) i zrozumiałe dla odbiorców poza granicami Polski.

W tej chwili, 23 lata później, gdy Cesarz w naszym przekładzie zostaje wydany przez Penguin Books w serii Modern Classics jako książka jedynego polskiego autora, który uznany został za klasyka światowej literatury współczesnej, cieszę się, że mogliśmy się z moim mężem do tego przyczynić. I myślę, że ten moment w samolocie nad Atlantykiem to był dobry, szczęśliwy moment.

Katarzyna Mroczkowska-Brand

rocznik 1950, jest historykiem literatury, tłumaczem, nauczycielem akademickim w Katedrze Komparatystyki Literackiej Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego (z wykształcenia romanistka, anglistka i hispanistka).

Jest córką wybitnego anglisty prof. Przemysława Mroczkowskiego. Język angielski zna od dziecka (jako siedmioletnia dziewczynka spędziła rok w szkole z internatem w Anglii). Cztery lata (1977-1981) pracowała w USA, na Uniwersytecie w Rochester, gdzie się doktoryzowała.

Pierwsza angielska tłumaczka (wspólnie z Williamem R. Brandem) Ryszarda Kapuścińskiego: „Cesarz” (1982), „Szachinszach” (1985), „Jeszcze dzień życia” (1986). Autorka książki „The Theatrum Mundi Metaphor in Spanish and English Drama 1570 – 1640” (Universitas, Kraków 1993) i wielu artykułów oraz esejów historyczno-literackich.