Fragment.:
W czasie jednego ze spotkań ktoś z sali prosi mnie, żebym porównał postać Guevary z postacią Allende i żebym powiedział, który z nich miał rację.
Za tym pytaniem kryje się pogląd, że tylko jeden z nich mógł mieć rację, i oto sala czeka, żebym dokonał wyboru między drogą Che Guevary i drogą Salvadore Allende.
W pewnym momencie swojego życia Guevara porzuca gabinet ministra, porzuca biurko i wyjeżdża do Boliwii, gdzie organizuje oddział partyzancki. Ginie jako dowódca tego oddziału.
Allende – odwrotnie: Allende ginie broniąc swojego biurka, swojego gabinetu prezydenta, z którego – jak zawsze zapowiadał – „wyniosą mnie tylko w drewnianej piżamie”, to znaczy – w trumnie.
Pozornie są to więc śmierci bardzo różne, w rzeczywistości różnica dotyczy tylko miejsca, czasu i okoliczności zewnętrznych. Allende i Guevara oddają życie za władzę ludu. Pierwszy – broniąc jej, drugi – walcząc o nią. Biurko Allendego jest tylko symbolem, podobnie jak symbolem są chłopskie buty Guevary.
Do ostatniej chwili obaj są przekonani, że idą najbardziej słuszną drogą: dla Guevary jest to droga zbrojnego czynu. Czyn taki zakłada konieczność ofiar ludzkich. Dla Allende jest to droga walki politycznej. Chce on uniknąć ofiar za wszelką cenę.
Obaj byli z zawodu lekarzami. Guevara był chirurgiem, Allende – internistą. Czy miało to jakiś wpływ na ich postawy? Człowiek wybierając swoją specjalność kieruje się jakimiś motywami psychologicznymi. Z pewnością, ale czy tak było w tym przypadku – nie wiem. Strzały, które kończą życie Guevary i życie Allendego, nie były oddane z ukrycia. Obaj przyjmują swoją śmierć świadomie, wiedząc, że nadchodzi. Każdy z nich może się uratować, ma wszystkie szansę, ma czas. Między ujęciem rannego Guevary a jego egzekucją upływa dwadzieścia godzin. Pułkownik Zentano obiecuje mu życie, jeżeli Guevara zgodzi się stanąć przed sądem w roli oskarżonego. Guevara odrzuca tę propozycję. Siedzi spętany, na glinianej podłodze wiejskiej szkółki w Higueras, milczy, nie chce się więcej odezwać. Boli go przestrzelone udo, bolą go czyraki, dusi go astma. Może nawet nie słyszy i nie widzi, że w oknie staje sierżant i pociąga za spust automatu.
Allende ma osiem godzin czasu. Rano dowiaduje się, że czeka na niego samolot, że może odlecieć dokąd chce, niech tylko ustąpi, niech tylko zejdzie z posterunku. Ale Allende nie ustąpi. Jeszcze wczoraj był to starszy, zmęczony pan o zatroskanej twarzy, na przemian surowej i łagodnej, zawsze ubrany z wyszukaną elegancją. Dzisiaj wstąpiła w niego nowa energia, zaskakująca wszystkich siła i żywotność: sam strzela, wydaje rozkazy, dowodzi swoją ostatnią bitwą. Mijają godziny. Wokół niego są ranni i zabici. On też jest ranny. Ale ręce zachowują sprawność, automat w tych rękach jest nadal celny. Wojsko wdziera się do pałacu. W jednym z salonów, wśród dymu, kurzu i swądu strzela do ostatka mężczyzna niski, ale postawny, już dobrze po sześćdziesiątce, w hełmie górnika, w swetrze golfowym: prezydent republiki.
W sposobie, w jaki giną Guevara i Allende, jest jakaś bezwzględna determinacja, jakaś świadomie wybrana nieodwracalność, jakaś szalona godność. W tych ostatnich godzinach wszystko, co mogłoby służyć ocaleniu, zostaje odrzucone: przetargi, rozgrywki, kompromisy, poddanie lub ucieczka. Droga oczyszcza się i prostuje, prowadzi już tylko w śmierć.
Jedna i druga śmierć jest manifestacją, jest wyzwaniem. To chęć publicznego zaświadczenia swojej racji i wolna od wahań gotowość zapłacenia za nią ceny najwyższej. Muszę odejść, ale odchodzę niecały, niezupełnie, nie na zawsze. Muszę odejść – o tym wiedzą obaj, przygotowują się do tego zawczasu. Guevara żegna się z Fidelem, z rodzicami, z dziećmi w listach napisanych na wiele miesięcy przed śmiercią. Allende rozpoczyna swój tragiczny, ostatni dzień od pożegnania z córkami i – w przemówieniu radiowym – z ludem. Dalej pozostaną już sam na sam z losem, otoczeni przez garstkę tych, którzy pójdą z nimi do końca. Pójść aż do końca – tak brzmi ta myśl, która będzie im na resztę godzin towarzyszyć. Do końca działają, nie mają czasu, są pochłonięci swoimi zadaniami.
Obaj padają w marszu.
Ich śmierć – tak podobna, ich życie – tak różne. Różne osobowości, inne temperamenty.
Guevara jako chłopiec podróżuje tratwą po Amazonce, chce przejechać rowerem całą Amerykę Łacińską. Jedzie do Boliwii, bo była tam rewolucja, jedzie do Gwatemali, bo była tam rewolucja, wreszcie trafia do Meksyku, gdzie też kiedyś była rewolucja. Tam poznaje Fidela Castro, razem organizują desant partyzancki na Kubę. Desant po wylądowaniu na Kubie wpada w zasadzkę. Jest 2 grudnia 1956. Z 82 ludzi zostaje 12. Nie wszyscy nawet mają karabiny. Guevara jest ranny. Tych dwunastu zaczyna największą epopeję w najnowszej historii Ameryki Łacińskiej.
Niespokojna natura Guevary popycha go ciągle naprzód, ale jest to niepokój ukierunkowany, jego energia ogniskuje się na sprawie rewolucji.
Całe życie Guevary to nieustanne poszukiwanie pola walki.
Urodził się w 1928 roku, kiedy zginął, miał 39 lat. Należy on do pokolenia młodych Latynosów, które w latach pięćdziesiątych chwyciwszy za broń odniosło wspaniałe, ale dopiero pierwsze zwycięstwo. Odtąd uwierzyli, że historia zawsze i natychmiast staje po stronie szlachetnych racji. Wielu z nich przypłaciło tę wiarę własnym życiem. Byli przekonani, że masy tylko czekają na sygnał, że beczka jest pełna prochu, że wystarczy jedna iskra. Taką iskrą miał być oddział partyzancki składający się z ludzi oddanych sprawie, gotowych na wszystko. Stopniowo do oddziału przyłączaliby się ochotnicy, oddział stałby się ludową armią, armia zdobyłaby władzę i przeprowadziła rewolucję.
Guevara tworzy taki oddział w Boliwii i zaczyna walkę. Czeka, że zaczną napływać ochotnicy, przede wszystkim, że zaczną napływać chłopi. Ale chłopi nie wstępują, odnoszą się do Guevary nieufnie, potem kolaborują z wojskiem. Chłop nazwiskiem Rojas wydaje na śmierć 13 ludzi z oddziału Guevary. Oficer płaci mu za to 5 dolarów i daje tabliczkę czekolady. W swoim dzienniku Guevara ciągle wspomina o tym, jak trudno mu porozumieć się z chłopami. Nie jest to dziwne. Guevara pochodzi z mieszczańskiej rodziny argentyńskiej, jest człowiekiem białym i mówi po hiszpańsku. A chłop, na którego czeka, jest Indianinem, mówi tylko językiem kiczua i jest podejrzliwy wobec białych, ponieważ wiekami go wyzyskiwali. Ten chłop z głuchej i pustynnej prowincji boliwijskiej, z której jest tak daleko do współczesnej cywilizacji, jak z księżyca na ziemię, nie chce walczyć przeciw sprzedajnej dyktaturze prezydenta Barrientosa, ponieważ słyszał, że kiedyś prezydent przyjechał do jakiejś wioski i rozdał wszystkim buty. Buty są wielkim marzeniem tych chłopów. A cóż mogą im dać partyzanci?
Poza tym ci partyzanci przyjechali z miasta albo z innych krajów. A żołnierze, którzy z nimi walczą, to są chłopcy z okolicznych wiosek. Indianie, którzy mówią kiczua. Owszem, oficerowie to ludzie biali, szkoleni w amerykańskich akademiach. Ale prosty ranger to chłopski syn, tu urodzony i wychowany. W tym bezludnym, jałowym i kamienistym terenie, w którym partyzanci co chwila gubią drogę i nigdy nie są pewni, czy idą w dobrym kierunku, żołnierze czują się jak ryba w wodzie. Znają tu każdy kamień, każdą rozpadlinę. Tu bawili się w dzieciństwie, tą ścieżką chodzili po wodę.
Wokół oddziału Guevary zaciska się pierścień śmierci. Zgłodniali i wyczerpani staczają nierówną potyczkę, w której ponoszą klęskę. Jest słoneczny i gorący ten ich dzień ostatni.
Życie Salvadwa Allende biegnie innym torem. Jest to życie oddane sprawie, ale ułożone, regularne, bez wstrząsów. Mając 29 lat Che dowodzi frontem partyzanckim w Sierra Maestra, ma rękę na temblaku i kilka razy ledwie uchodzi z życiem. Mając 29 lat Allende zostaje deputowanym do Parlamentu, przyjaciele wróżą mu zawrotną karierę. Ma 31 lat, kiedy obejmuje tekę ministra zdrowia w rządzie radykała Aguirre Cerdy. Wstępuje do loży masońskiej. Zakłada partię socjalistyczną. W 1945 roku zostaje senatorem.
Kandyduje na prezydenta Chile czterokrotnie – w latach 1952, 1958, 1964, 1970. Przez dwadzieścia lat jest jedynym kandydatem lewicy na ten urząd. Całe życie Allendego upływa w Santiago – w Parlamencie, albo na prowincji chilijskiej, gdzie przebywa w czasie nieustannych kampanii wyborczych. Parlament Chile: brzydki, szary gmach przy calle Catedral w centrum miasta. Tutaj Allende ma swój gabinet senatora. Półki od sufitu do podłogi, na tych półkach dziesiątki tomów ustaw, poprawek do tych ustaw, uzupełnień do tych poprawek. W tym gmachu Allende urzęduje i walczy przez 33 lata, najpierw jako deputowany, później jako senator. Ten gmach formuje jego mentalność legalistyczną, jego bezwzględne opanowanie prawa, konstytucji, ustawy. Zresztą lewica chilijska była zawsze bronią burżuazyjnej konstytucji i burżuazyjnego Parlamentu. Tylko z pozoru wyglądało to na paradoks. Konstytucja i Parlament gwarantowały lewicy swobodę legalnego działania, dawały jej możliwość prowadzenia otwartej walki politycznej. W 1968 roku, w czasie rządów prezydenta Freia, generał Roberto Viaux chciał zrobić przewrót wojskowy i zamknąć Parlament. To właśnie lewica uratowała wówczas Parlament, ten sam Parlament, który za rządów prezydenta Allendego stanie się głównym ośrodkiem opozycji, prowokacji i dywersji. Ale Allende, który przez całe życie buduje autorytet Parlamentu, nie rozwiąże go po objęciu urzędu prezydenta nawet za cenę utraty władzy i żyda.
Pada często pytanie, dlaczego Allende nie uzbroił ludu i nie rozpoczął wojny domowej. Uzbroić lud na skalę masową było niemożliwe, ponieważ w Chile sieć wywiadu wewnętrznego jest w rękach armii, armia od razu wiedziałaby o większych transportach broni, o szkoleniu oddziałów ludowych itd. Mogłoby to tylko przyspieszyć przewrót. Allende wiedział zresztą, że jest to armia nowoczesna, dysponująca potężną siłą ognia i że wezwanie źle uzbrojonego ludu do walki z tą armią mogłoby pociągnąć setki tysięcy ofiar, wykrwawienie połowy narodu.
W tej niezgodzie na wojnę domową Allende kieruje się również ważną zasadą moralną. Kiedy obejmował swój urząd – on, pierwszy ludowy prezydent Chile – przysięgał szanować konstytucję. Konstytucja nakłada na prezydenta obowiązek niedopuszczenia do wojny domowej w kraju.
Allende chce zachować moralną uczciwość.
W ten sam sposób postępuje Guevara.
Oddział Guevary raz po raz chwyta jeńców, szeregowych i oficerów, którzy zaraz zostaną wypuszczeni. Militarnie jest to błąd ciężki, jeńcy donoszą natychmiast o położeniu oddziału, o jego liczebności i uzbrojeniu, ale Guevara nie rozstrzela żadnego z nich. – Jesteście wolni – tłumaczy im – my, rewolucjoniści, jesteśmy ludźmi moralnie uczciwymi, nie będziemy się znęcać nad bezbronnym przeciwnikiem.
Ta zasada moralnej uczciwości jest cechą lewicy latynoamerykańskiej. Jest częstą przyczyną jej porażek w polityce, w walce. Ale trzeba zrozumieć sytuację. Młody człowiek w Ameryce Łacińskiej dojrzewa otoczony światem skorumpowanym. To świat polityki robionej za pieniądze i dla pieniędzy, świat rozpasanej demagogii, świat morderstw i terroru policyjnego, świat rozrzutnej i bezwzględnej plutokracji, zachłannej na wszystko burżuazji, cynicznych wyzyskiwaczy, pustych i zdeprawowanych dorobkiewiczów, dziewcząt łatwo zmieniających mężczyzn. Młody rewolucjonista chce ten świat odrzucić, chce go zniszczyć, a nim będzie do tego zdolny – chce mu przeciwstawić świat inny, czysty i uczciwy, chce mu przeciwstawić siebie.
W buncie lewicy latynoamerykańskiej występuje zawsze ten czynnik moralnego oczyszczenia, poczucie moralnej wyższości, dbałość o utrzymanie moralnej przewagi nad przeciwnikiem. Przegram, zginę, ale nikt nie będzie mógł powiedzieć, że naruszyłem reguły walki, że zdradziłem, że zawiodłem, że mam brudne ręce.
I Guevara, i Allende są najlepszymi wyrazicielami tej postawy, tej szkoły myślenia. Czy w ich działaniu odnajdujemy świadome tworzenie wzoru dla przyszłych pokoleń, dla tego świata, o który walczą i giną? Jest to ważne pytanie.
Czy można odpowiedzieć, który z nich miał rację? Obaj mieli rację. Działali w różnych okolicznościach, ale cel ich działania był ten sam. Czy popełniali błędy? Byli ludźmi – oto jest odpowiedź. Obaj zapisują pierwszy rozdział w historii rewolucji Ameryki Łacińskiej. Ta historia dopiero się zaczyna, dopiero się tworzy.