Detronizacja Europy

Autor: Wojciech Jagielski
źródło: Gazeta Wyborcza Nr 182. 4885
data publikacji: 2005-08-06
——————————————————————–

Wojciech Jagielski: Wielokrotnie mówił Pan, że choć żyjemy w czasach niezwykle ważnych, to nie rozumiemy tego i nawet nie dostrzegamy ich powagi. Zaś powodem naszej nieświadomości jest tyrania chwili, którą nam narzucono.

Ryszard Kapuściński: Tyrania chwili dezinformuje i deformuje obraz świata, wprowadza nasze umysły w stan chaosu. Przyczyną tego jest niewyobrażalna wprost obfitość nieuporządkowanych informacji. Ludzki umysł nie jest przygotowany na ich absorpcję, analizę. O ile kiedyś groził niedobór informacji lub cenzura, dziś mamy kłopot z ich nadmiarem.

Największa bieda polega na tym, że nie poradziły sobie z tym problemem gazety, telewizje czy stacje radiowe, których zadaniem jest dostarczać bieżącej wiedzy o otaczającym nas świecie. Dziennikarstwo skoncentrowało się bez reszty na wydarzeniach, tracąc zupełnie z pola widzenia procesy. Nie potrafimy spojrzeć na świat trochę szerzej niż z perspektywy wieczornych wiadomości telewizyjnych. Gdybyśmy potrafili czy choćby spróbowali, zrozumielibyśmy, że przeżywamy trzecią fazę dekolonizacji.

Kiedy dokonały się dwie poprzednie?

– Pierwsza nadeszła w połowie XX wieku. Była dekolonizacją polityczną. Kraje i ludy zniewolone przez Europę zdobyły wolność, w Afryce i Azji powstawały niepodległe kraje. Druga faza polegała na próbie dekolonizacji gospodarczej. Zakończyła się niepowodzeniem. Wolność polityczna nie przyniosła krajom, które zwykle określa się mianem „Trzeciego Świata”, wolności gospodarczej.

I pod koniec XX wieku wkroczyliśmy w trzecią fazę – fazę dekolonizacji kulturowej polegającej na poszukiwaniu i odnajdowaniu przez kraje Trzeciego Świata własnej, odmiennej od naszej tożsamości, własnych korzeni. Ta faza przebiega szczególnie gwałtownie i boleśnie dla Europy, która przez ostatnich 500 lat panowała nad światem nie tylko w sensie politycznym i gospodarczym, ale także kulturowo, obyczajowo czy prawnie. Prawie cały współczesny świat został urządzony przez Europę i po europejsku. Pełna dekolonizacja oznaczać będzie detronizację Europy po pięciu wiekach jej panowania nad światem. Zrozumiałe więc, że dla Europy i Europejczyków jest to bardzo bolesne.

Dlaczego ta trzecia faza ma miejsce właśnie dziś?

– Nadeszłaby prędzej czy później. To, że przyszła właśnie teraz, wynika z ogromnego rozwoju demograficznego świata oraz towarzyszącej temu coraz większej mobilności społecznej. Dzięki niezwykłemu postępowi technologicznemu komunikacja w świecie stała się łatwiejsza i dostępniejsza. Miliony ludzi zaczęły przemieszczać się z kontynentu na kontynent. Jedni uciekali przed wojnami, inni przed suszą, jeszcze inni przed biedą czy bezrobociem. Te wędrówki spowodowały, że ludzie z rozmaitych końców świata spotykali się, zderzali z ludźmi wywodzącymi się z odmiennych cywilizacji i kultur. Takie zderzenia wywoływały wstrząsy, a nierzadko konflikty.

Czy oznacza to, że teorie o pokojowym współistnieniu rozmaitych cywilizacji i kultur, a nawet o ich wzajemnym przenikaniu, okazały się fałszywe?

– Jeśli się sprawdzają, to tylko częściowo. Zderzenie kultur okazało się kontaktem wyjątkowo trudnym. Ludziom jednej kultury bardzo trudno przychodzi wyzbywanie się jej, przyjmowanie nowej, odmiennej. Zazwyczaj zderzenie kulturowe rodzi konflikt, opozycję. Nawet zmieniając swoje miejsce pod słońcem, ludzie pragną zachować własne korzenie, swoją tożsamość.

Czy można mówić o podboju Europy? Imigranci przyjeżdżają do Europy, ale tylko po to, by korzystać z tutejszych dóbr materialnych. Nie chcą ani naszej kultury, ani cywilizacji. Przywożą ze sobą swoje własne i nie zamierzają się ich w Europie wyzbywać.

– Kiedyś po świecie wędrowali wyłącznie Europejczycy. Bogatsi, nowocześniejsi, silniejsi, z poczuciem misji i żądzą ekspansji. Teraz widzimy odwrotny proces. Europejczycy wycofują się do Europy, do której coraz liczniej ściągają przybysze z Azji i Afryki. Molukańczycy do Holandii, Arabowie i Afrykanie do Francji, Pendżabczycy, sikhowie czy Bengalczycy do Wielkiej Brytanii. Jako dawni poddani imperiów mają często nawet ważne paszporty otwierające drzwi do dawnych metropolii, w których przysługują im te same prawa co obywatelom europejskim.

Niegdyś Europejczycy przybywali do nich z poczuciem misji i pragnieniem ekspansji. Czy nowi przybysze przyjeżdżają do Europy z poczuciem krzywdy i pragnieniem odwetu?

– Ten stan ducha jest być może sprawą najważniejszą, ale zupełnie niedostrzeganą. Na tym właśnie polega dekolonizacja kulturowa. Jest to obudzenie się w świadomości krzywd nie własnych, ale pokoleniowych. Krzywd wynikających z epoki niewolnictwa, z epoki kolonialnych podbojów. Jest to także poczucie, że wielowiekowa dyskryminacja daje moralne prawo rewindykacji. Wynika z uznania, że skoro jakiś Anglik czy Francuz mógł przed wiekami przyjechać do Indii czy Wietnamu i uważać te kraje za swoje, to dziś nikt nie może zabronić Hindusowi czy Wietnamczykowi uważać Europy za swoją. To konstatacja, że przyjezdni mają takie samo prawo do Europy jak przed wiekami Brytyjczycy do Indii czy Francuzi do Afryki.

Pragnienie dowiedzenia swojej równości i równorzędności jest tym silniejsze, że wychodzi od przedstawicieli cywilizacji i kultur starych jak świat. W niczym nie czują się gorsi od nas, a przynajmniej nie chcą się czuć. Chcą, by ich kultury uznać za równie ważne co europejska. Bo pamiętajmy, że przez ostatnich 500 lat to kultura europejska zawłaszczyła sobie monopol na wyjątkowość. Dziś zaś tłumaczą nam, że ich kultury są równie wyjątkowe i istotne co europejska.

Ale nie przepadają za tą Europą, ani za nami, Europejczykami.

– Nie przyświeca im jednak żądza zemsty, destrukcji. Myślę nawet, że nie występują przeciwko Europie, że nie mamy do czynienia z konfrontacją. Raczej z penetracją, próbą poszukiwania nowej sprawiedliwości nie przez konflikt, zderzenie, lecz chęć uczestniczenia w tym naszym, lepszym, dostatniejszym życiu. W większości wypadków wędrówkę do Europy wymuszają przecież względy ekonomiczne.

Dlaczego dopiero dzisiejsze pokolenia Azjatów czy Afrykanów odnalazły w sobie poczucie pokoleniowej krzywdy i moralne prawo do współposiadania Europy?

– Ten proces trwał już od dawna, ale w ostatnich 20-30 latach się nasilił. Łatwiej i taniej jest podróżować, komunikować się, zdobywać wiedzę. Zaś rewolucja edukacyjna przyczyniła się do wzrostu świadomości kulturowej, a ta przyspieszyła i zaostrzyła kulturową dekolonizację.

Jeszcze niedawno panowało przekonanie, że radykalizm postaw rodzi się z biedy, że najlepszą kolebką rewolucjonistów czy ekstremistów są choćby obozy uchodźców. A dziś zamachów terrorystycznych dokonują młodzi ludzie pochodzący z porządnych rodzin, stosunkowo zamożni, dobrze wykształceni, mający perspektywy.

– Tego również w porę nie dostrzegliśmy, albo w ogóle przegapiliśmy. Nie zauważyliśmy momentu, w którym postawy rewolucyjne w Trzecim Świecie zostały przejęte przez wykształconą klasę średnią, jaka zdążyła tam powstać. Dwa lata temu zaprosił mnie do Kairu pewien egipski inżynier, który kiedyś studiował w Polsce. Zabrał mnie do ekskluzywnego klubu inżynierów w bogatej, dobrej dzielnicy Zamalek. Była tam cała masa młodych, zamożnych ludzi, znakomicie wykształconych absolwentów Oxfordu czy Cambridge. Wszystkie kobiety były w czadorach, zgodnie z wymogami islamu. To nie były starsze panie, które muzułmańskie stroje nosiłyby z szacunku dla tradycji. To były młode dziewczyny, a mój przyjaciel Egipcjanin zapewniał mnie, że same się tak ubierają, chcąc podkreślić swoją odrębność i dumę z przynależności do swojej cywilizacji.

Takie poczucie własnej wartości niesłychanie się wśród mieszkańców Azji i Afryki w ostatnich latach rozwinęło. Przypominam sobie, że gdy podróżowałem po Afryce w latach 50. czy 60. odnoszono się do mnie z wielką atencją. Teraz do białych w Afryce nie zwraca się już z taką uniżonością jak niegdyś. Europejczyk jest w Afryce gościem i tak się czuje. Gospodarzem są Afrykanie i tak się zachowują.

Pańskie pierwsze podróże do Afryki przypadły na czas dekolonizacji politycznej. Spotkał Pan i poznał ludzi, którzy stawali na czele niepodległych państw. Dlaczego nie czuli potrzeby dekolonizacji również kulturowej? Czyżby wolność przekuta na polityczną władzę całkowicie ich zadowalała?

– W tamtej chwili najważniejsze było przyjęcie wolności politycznej. Ale była też wiara, że władza polityczna pozwoli rozwiązać resztę problemów. Przywódca Ghany Kwame Nkrumah powtarzał: – Zdobądźcie królestwo polityczne, a reszta sama będzie wam dana.

Ale tych Nkrumahów było w Afryce strasznie niewielu?

– Wolność polityczną przejmowały w Afryce elity, ludzie wykształceni na europejskich czy amerykańskich uniwersytetach, tacy jak Nkrumah, Julius Nyerere z Tanzanii czy Kenneth Kaunda z Zambii. Te elity były jednak dramatycznie nieliczne. To były dosłownie jednostki świadome tego, że działają w pustce. Nie było w ogóle klasy średniej, która powstała dopiero w ciągu ostatnich 50 lat. Dopiero ona mogła dorobić się poczucia własnej wartości, kulturowej samodzielności, dopiero ona mogła naprawdę zażądać uznania dla swojej kultury. Ta klasa średnia, choć jest produktem miast, ma bardzo silne poczucie narodowej tożsamości i odrębności. Podobnie przecież było w Europie. Bez tej klasy średniej powstania rewolucja kulturowa w Trzecim Świecie byłaby niemożliwa.

Czy to nie paradoks, że przed laty widzieliśmy zawieszonych w próżni pojedynczych przywódców i rewolucjonistów domagających się całkowitej dekolonizacji, jak Nkrumah, Lumumba w Kongo, Naser w Egipcie, a także Ché Guevara czy nawet Kaddafi, a dziś – gdy dekolonizacji domagają się trzecioświatowe masy – nie potrafimy nawet wskazać ich przywódców? I czy nie utrudnia to porozumienia tym bardziej, że domagający się dekolonizacji kulturowej występują przeciwko swoim nominalnym przywódcom, których uważają za skompromitowanych i obcych, bo ślepo naśladujących wzory z Europy?

– Myślę, że to etap przejściowy. Powoli odchodzić będzie całe pokolenie przywódców pozostających niewolnikami europejskich wzorów. Prezydent Egiptu Hosni Mubarak może uchodzić za kliniczny przykład tej politycznej generacji. Na ich miejsce przyjdzie zupełnie nowa kategoria przywódców będących już przedstawicielami rodzimej klasy średniej.

Takich jak wybrany niedawno prezydent Iranu Mahmud Ahmadinedżad, którego zwycięstwem wszyscy w Europie byli zaskoczeni, a wielu przestraszonych?

– Iran może służyć za bardzo dobry przykład tego, jak przymuszone tyranią chwili gazety, telewizje i radia przegapiają narodziny nie tylko nowego przywódcy, ale całej klasy społecznej, która odtąd będzie urządzać swój świat po swojemu. Stanowi już potężną siłę i niczego obcym nie da już sobie narzucić. Tu już nie mamy do czynienia z przywódcami samotnikami, buntownikami, których wystarczyło się pozbyć – jak Lumumby czy Mosaddeka w Iranie – by położyć kres ich rewolucjom. Dziś, gdyby obalić w Iranie Ahmadinedżada, to na jego miejsce ludzie wybiorą kogoś takiego samego jak on.

Czy nie uważa Pan, że na gwałtowny, bolesny przebieg dekolonizacji kulturowej zasadniczy wpływ ma całkowicie nieudana dekolonizacja gospodarcza? Że Trzeciemu Światu rzucono wolność polityczną jak ochłap, ale niepodległość oznaczała jedynie, że z niewolniczych plantacji kauczuku czy bawełny stał się on kopalnią lub stacją benzynową, w których pracowali już wolni, ale opłacani za grosze robotnicy.

– Dekolonizacja polityczna dokonała się pod ogromnym naciskiem chwili. Europejskie metropolie kolonialne wyszły z II wojny światowej osłabione i związane imperatywem moralnym przyznania wolności koloniom. Działano nierzadko pospiesznie. Pamiętam, że w 1960 r., w ciągu jednego roku ni z tego, ni z owego niepodległość dostało kilkanaście krajów francuskiej Afryki. To ten pośpiech sprawiał, że rozdawano tę niepodległość bez żadnego pomysłu na przyszłość. Nikt się nie zastanawiał, co dalej? Co zrobić z państwem, które jeszcze wczoraj było jedynie kolonialną posiadłością? Co zrobić, żeby się stało samodzielne?

Przyznając im niepodległość, Europa obdarowywała ich na nową drogę życia swoim modelem ustrojowym, najlepszym, jakiego się dorobiła – parlamentem, prezydentem, wolnym rynkiem, wolnymi wyborami, partiami politycznymi.

– To właśnie była kulturowa kolonizacja. Przyszłość kolonii nigdy nie była przedmiotem żadnej głębszej refleksji. Dziś to się bardzo mści, bowiem od pierwszych dni wolności dawnych kolonii mieliśmy postępujący kryzys państwa postkolonialnego. A trzeba pamiętać, że trzy czwarte dzisiejszych państw świata to właśnie kraje postkolonialne. To były w większości państwa wielonarodowe, co stało się przyczyną wielu krwawych wojen. W Nigerii na przełomie lat 60. i 70. zginęły prawie 2 mln ludzi. W niepodległym od pół wieku Kongu-Kinszasie wojny domowe trwają niemal bez przerwy. Zginęły w nich prawie 4 mln ludzi, o czym się prawie nie mówi. Wybrzeże Kości Słoniowej, stawiane przez lata za wzór udanej transformacji z kolonii w niepodległe państwo, przez 30 lat żyło spokojnie i dostatnio. Aż trzy lata temu wybuchła w nim domowa wojna, która zburzyła praktycznie wszystko, co przez poprzednie lata zostało stworzone. Dziś na ruinach tych stworzonych sztucznie państw wyrasta właśnie pokolenie sprzeciwiające się zastanym i uświęconym porządkom.

Przyznać wolność było chyba tym łatwiej, że niepodległość nie miała wcale się równać niezależności, szczególnie ekonomicznej.

– Duża część bogactwa i potęgi Europy i Ameryki Północnej bierze się z eksploatacji surowców Trzeciego Świata. Stany Zjednoczone konsumują przecież czwartą część całej ropy naftowej świata, podczas gdy same dysponują zaledwie 2 proc. naftowych złóż. A trzeba pamiętać, że konsumpcja w krajach bogatych rośnie dużo szybciej niż w krajach słabo rozwiniętych. To powoduje coraz większą nierówność między światem bogatym a krajami biednymi i ich zależność od Europy i Ameryki.

Czy gdyby dekolonizacja gospodarcza była sukcesem, musielibyśmy doświadczać dekolonizacji kulturowej, której skrajnym przejawem są terrorystyczne zamachy? I czy terroryści nie zawłaszczyli sobie przypadkiem całej idei kulturowej dekolonizacji?

– Terroryści jedynie podszywają się pod proces rewindykacji kulturowej oraz pod religię. Wiedzą, że są to kwestie wywołujące dziś w Trzecim Świecie największe emocje wykorzystują to, by prowadzić swoje permanentne wojny z całym otaczającym światem. Terroryści wierzą w nie szczerze. Uważają, że cały świat jest w stanie wojny, że otaczają ich wrogowie, a ludzie dzielą się jedynie na przyjaciół i nieprzyjaciół. Nie rozumieją więc kategorii niewinnych ofiar. Jest tylko front i przeciwnik, którego trzeba zgładzić, zanim on sam zabije. Więc starają się atakować, wciąż atakować. Walczą przeciwko, a nie o coś. Nie mają żadnego programu uporządkowania świata po swojemu. Występując przeciwko złemu światu, wypowiadają mu wojnę. Terroryści podobnie jak rewolucjoniści sami z siebie składają pierwszą ofiarę. Dają przykład.

Pamiętam Iran w czasie rewolucji z 1979 roku. Byłem w domach poległych rewolucjonistów i w siedzibach rewolucyjnych komitetów. Wszędzie wisiały dziesiątki fotografii męczenników, którzy zginęli. Im było więcej fotografii, tym dana partia była silniejsza, tym miała większe znaczenie i szacunek. Licytowano się liczbą męczenników. Byli dowodem przywiązania, oddania i wiary w Sprawę. Terroryści też wierzą, że ginąc, stają się bohaterami, męczennikami, dają przykład innym, którzy powinni pójść w ich ślady.

Przyzna Pan jednak, że terroryści zawłaszczyli sobie jeśli już nie ideę dekolonizacji, to przynajmniej całą uwagę świata.

– To chyba ich największe zwycięstwo. Udało się im zmienić spojrzenie wielu ludzi na świat i jego sprawy. Wszyscy, przywódcy i zwyczajni obywatele, są skupieni wyłącznie na tak zwanej wojnie z terroryzmem. Mówimy o wojnie, myślimy w kategoriach wojny. A więc mówimy i myślimy tak, jak tego chcą terroryści. Reszta się nie liczy, reszta nie istnieje. Martwimy się, że jutro może w naszym mieście wybuchnąć bomba, ale nie zaprzątamy już sobie głowy, że pojutrze bez wody mogą się znaleźć dziesiątki miast, krajów, że za tydzień całe kraje staną się pustyniami. Zapominamy, że poważnych zagrożeń dla świata jest wiele, a terroryzm jest tylko jednym z nich, wcale nie najważniejszym.

Jakie to zagrożenia?

– Specjaliści wymieniają zazwyczaj sześć najważniejszych. Po pierwsze pogłębiające się ubóstwo na wielu obszarach świata i związana z nim degradacja środowiska naturalnego. Proszę sobie wyobrazić, że w dzisiejszym świecie prawie półtora miliarda ludzi nie ma dostępu do zdrowej wody pitnej. Po drugie pustynnienie ziemi. Ponad miliardowi ludzi grozi, że ich kraje wkrótce przemienią się w nienadające się do życia pustynie. Pustynnienie zaczyna być zresztą kłopotem samej Europy. Jedna trzecia obszaru Hiszpanii jest już pustynią. Trzecim zagrożeniem pozostają istniejące lub potencjalne konflikty międzypaństwowe i wojny domowe, które pustoszą dziesiątki krajów, zazwyczaj Trzeciego Świata. Po czwarte, zagraża nam wzrastająca łatwość, z jaką może być rozpowszechniana broń masowej zagłady, czyli nagromadzone arsenały broni biologicznej, chemicznej, a nawet atomowej. Piątym zagrożeniem są zorganizowane w kartele przestępcze bandy przemycające i handlujące na ogromną skalę narkotykami, bronią, wreszcie ludźmi. Terroryzm wymienia się dopiero na szóstym miejscu.

Ale na co dzień zagrażają nam właśnie terroryści, a nie głodujący z Nigru czy ofiary narodowościowych konfliktów na którejś z indonezyjskich wysp. Koncentrujemy się na medialnych wydarzeniach, bo to wydarzenia zmuszają nas do uwagi, niepokoju. A gazetom czy telewizji trudno relacjonować proces pustynnienia afrykańskiego Sahelu czy ubożenia ludzi z delty Brahmaputry.

– To jest problem kryzysu naszej kultury przytłoczonej komercją, tyranią chwili, wydarzeniami, natłokiem chaotycznych komunikatów. Pogubiliśmy się w tym, więc szukając jakiegokolwiek punktu odniesienia, staramy się skupiać choćby na doraźności. Brakuje natomiast refleksji, szerszego spojrzenia.

Dziennikarstwo, które kiedyś zajmowało się dostarczaniem wiedzy o świecie, dziś pochłonięte jest bez reszty tanią sensacją albo makabrą, które sprzedaje się najłatwiej. Bardziej przypomina dziś działalność rozrywkową niż informacyjną. Informuje się niemal wyłącznie o wydarzeniach, nie dochodząc jednocześnie do ich źródeł, prawdziwych przyczyn. Nawet te wiadomości o bieżących wydarzeniach wyrywane są z szerszego kontekstu. A wydarzenie wyrwane z kontekstu może mieć zupełnie inną wymowę i znaczenie, niż ma w rzeczywistości. W ten sposób, zamiast informować, dziennikarze wprowadzają w błąd.

Nie mówię o poważnych gazetach wciąż stawiających sobie ambitne cele, ale o mediach masowych, tych najpowszechniejszych. Kiedyś w porządnych brytyjskich gazetach zatrudniano dziennikarzy dostarczających informacji oraz takich, którzy zajmowali się ich analizowaniem. Ten podział na specjalizacje dziś osłabł, a w wielu gazetach w ogóle zaniknął. Komentatora czy analityka zastąpił lubiany telewizyjny sprawozdawca, który w kilkudziesięciosekundowej relacji podsumowuje najważniejsze sprawy świata. Refleksja, analiza stały się domeną uniwersytetów, wydawnictw książkowych. Stały się dziedziną niszową, wyłącznie dla pasjonatów.

I czy Europa może się przeciwstawić kulturowej dekolonizacji tak, jak się sprzeciwiła dekolonizacji gospodarczej?

– Jest ona wpisana w cywilizacyjny scenariusz. Musimy przez to wszystko przejść, próbując ograniczać najboleśniejsze negatywne skutki uboczne, rozmaite patologie w rodzaju terroryzmu. Ale powstrzymać tych przemian się nie da, tak jak nie da się powstrzymać naturalnego biegu rzeczy. Nie należy też uznawać, że dzieje się coś niepojętego, albo też udawać, że nie dzieje się nic. Znajdujemy się w okresie ogromnej przemiany. Tak wielkiej, jakiej historia rodzaju ludzkiego nigdy nie znała. Szukając odpowiedzi, nie możemy więc czerpać z doświadczeń, bo niczego podobnego nie doświadczyliśmy. Sami musimy znajdować rozwiązania i wyjścia z sytuacji, a pomocne w tym mogą być jedynie refleksja, rozwaga, umiar i dobra wola.

A więc Europa ma po prostu pogodzić się z kresem swego panowania? Zaniechać wszelkiej walki, po prostu ustąpić pola?

– Świat Kolumba, który trwał 500 lat, teraz bezpowrotnie się skończył. Na jego miejscu powstaje nowy, zupełnie inny świat wielu cywilizacji, kultur, wartości. Jeśli do urządzania tego świata przyjdzie zasiąść przy jakimś stole, to aby wszyscy się zmieścili, Europa będzie musiała się posunąć, ścieśnić.

Oby tylko świata Kolumba nie zastąpił nam świat Osamy ben Ladena czy Pol Pota.

– Oni są jedynie patologiami, formami ryzyka, jakie niosą wszelkie przemiany. Ale kierunek tego procesu jest nieuchronny i nieodwracalny. Nie da się go powstrzymać wysyłaniem wojsk, wojnami, przewrotami. W nowym świecie nikt nie będzie już mógł nad nim bezkarnie dominować. Będzie zbyt złożony, by jakiekolwiek pojedyncze państwo mogło nad nim zapanować.

Powinniśmy się tych nowych porządków bać, czy raczej się z nimi pogodzić?

– Według mnie świat stoi przed wielką szansą, za którą trzeba jednak zapłacić. Przed szansą, która nie przychodzi sama do ręki, ale wymaga wysiłku, świadomości, że można wiele osiągnąć, ale za cenę własnej woli, własnego wysiłku. Jedyną możliwością przetrwania świata, jego dalszego rozwoju jest szukanie porozumienia. Nie ma innego wyjścia, po prostu nie ma innego wyjścia. To jest warunek naszego istnienia.

Ryszard Kapuściński