źródło: Tygodnik Powszechny Nr 37 (2775)
data publikacji: 2002-09-15
——————————————————————–
TYGODNIK POWSZECHNY: Mija rok od ataku na Nowy Jork i Waszyngton. Tuż po nim wielu obserwatorów twierdziło, że ten bezprecedensowy akt terroru jest nowym początkiem dziejów ludzkości. Ale jeśli brać pod uwagę już tylko zaatakowany Zachód wcale nie zapanowały tu tendencje izolacjonistyczne. Nie wzmogły się też drastycznie nastroje antydemokratyczne i antyliberalne. A równocześnie bynajmniej nie ruszyła wielka akcja pomocy dla biednych państw Azji i Afryki. Jeśli nawet świat się zmienił, to może w stopniu mniejszym niż oczekiwaliśmy?
RYSZARD KAPUŚCIŃSKI: Żyjemy na świecie, który jest różnorodny i wielopłaszczyznowy. Dlatego odpowiedź zależy od miejsca, z jakiego analizujemy sytuację. Mój punkt to perspektywa reportera: świadka konfliktów czy przemian kulturowych, jakie dostrzegam podróżując po naszej planecie.
Jeśli potraktujemy rzeczywistość jako piramidę, zobaczymy, że na samym jej dole czyli na płaszczyźnie stosunków międzyludzkich i życia codziennego wiele się nie zmieniło. Oczywiście: 11 września był dniem wielkiej tragedii; tak dla ludzi, którzy zginęli pod gruzami World Trade Center, jak dla ich najbliższych. Ale dziś jak i dawniej ogromna większość naszej planety znowu dzień w dzień wstaje, idzie do pracy, wychowuje dzieci, planuje wakacje, choruje i umiera. Proza życia zwycięża. Lęki i nadzieje dnia powszedniego jak istniały przed 11 września 2001, tak trwają dziś. Nie ma też żadnych przesłanek, by prorokować, że w najbliższej przyszłości coś się na tym poziomie egzystencji radykalnie zmieni. Zwłaszcza, że wielkie kryzysy, których świat ostatnio doświadczył, pokazują, iż jego społeczność może wytrzymać dużo.
Wojna, państwo, globalizacja
Jednak niektórzy twierdzili, że właśnie na tej podstawowej płaszczyźnie życia dojdzie do ostrych konfliktów. Prorokowali m.in. że w Europie i Stanach Zjednoczonych wzrośnie rezerwa wobec ludzi ze świata arabskiego i analogicznie: w krajach islamskich wzrośnie niechęć w stosunku do ludzi Zachodu. Po 11 września mieliśmy doświadczyć narodzin ostrego antagonizmu obu cywilizacji.
Nic takiego się nie zdarzyło. Ekscesy antyarabskie na Zachodzie nie wykroczyły poza skalę ekscesów właśnie. Równocześnie jak nie czułem wrogości, gdy w przeszłości odwiedzałem kraje arabskie, tak nie czuję jej teraz.
Zasadnicze zmiany dostrzegam za to na wyższych piętrach naszej globalnej piramidy. Po pierwsze, 11 września unieważnił zasadę przestrzeni jako linii obronnej. Przestrzeń była przez wieki traktowana jako ważne zabezpieczenie przed wrogiem. I nagle zobaczyliśmy, że przestrzeń nas już nie broni. Każdy i wszędzie może stać się celem ataku. A więc istotnym skutkiem 11 września jest naruszenie pewności, jaką dotąd żywił człowiek, że jeśli żyje daleko od potencjalnego wroga, a jeszcze lepiej jeśli otoczony jest oceanem, to może czuć się bezpiecznie. Dziś przestrzeń nie jest barierą nie do pokonania.
Nawet bycie supermocarstwem militarnym, ekonomicznym i kulturowym nie gwarantuje bezpieczeństwa.
Otóż to. Okazało się, po drugie, że nie ma na tym globie politycznych świętości. Nie idzie tylko o to, że każdy może każdego zaatakować, że jedno państwo może uderzyć inne. Tak było dotychczas. 11 września pokazał, że pojawiły się na świecie siły, które nie reprezentują interesów żadnego państwa, a mimo to są dla innych państw wielkim zagrożeniem. Innymi słowy: dotychczas myśl strategiczna brała pod uwagę to, że wojna toczy się między państwami teraz stratedzy muszą diametralnie zmienić sposób myślenia i przeformułować swe koncepcje.
Zmienił się sam obraz wroga: nie posiada on już munduru trudniej go więc rozpoznać. Nie ma też czołgów czy armat a mimo to może być dokuczliwszy.
Więcej: niepodobna go zlokalizować ani przewidzieć jego działań. Kiedyś, jeśli posiadaliśmy dobre kontakty z jakimś państwem, to istniał duży stopień pewności, że z jego strony nie nadejdzie zagrożenie. Dziś to się zmieniło. Można mieć idealne relacje polityczne i gospodarcze z danym krajem, a i tak z tamtego kierunku może nadejść atak. Pojawiły się bowiem siły, które nie podlegają władzy ani nie reprezentują interesów żadnego państwa, ale wykorzystują terytorium czy infrastrukturę jednego państwa do ataku na inne. Dowodzi to funkcjonowania w obecnym świecie globalizacji zła: do głosu dochodzą organizacje czy związki sił, które działają poza strukturami państwa narodowego. I proces ten nie dotyczy tylko terroryzmu. Wiąże się także z handlem narkotykami, bronią itd. Pojawił się zatem zupełnie nowy twór międzynarodowy, który nie został jeszcze precyzyjnie zdefiniowany. A w każdym razie wymyka się klasycznemu myśleniu o stosunkach międzynarodowych.
Jednak trzecia zmiana po 11 września polega, paradoksalnie, na odrodzeniu się i umocnieniu idei państwa. Etap neoliberalnej globalizacji mocno państwo osłabił. Przyniósł modę na tworzenie międzynarodowych korporacji, znoszenie barier dla przepływu kapitału, tworzenie światowych rynków finansowych. Efektem było marginalizowanie państwa. Doświadczyły tego także Stany Zjednoczone, w których istniała opozycja przeciwko nadmiernej władzy państwowej. Po co nam taki silny rząd? Po co płacimy tak duże podatki? pytało wielu Amerykanów. A tu nagle po 11 września okazało się, że we współczesnym świecie społeczeństwa mogą funkcjonować tylko w obrębie państwa. Innymi słowy: że tylko państwo może być stabilnym narzędziem ochrony społeczeństwa. Atak na Amerykę udowodnił, że człowiek i społeczeństwo nie mogą funkcjonować bez państwa.
Od 11 września inaczej się ocenia proces globalizacji. Dotychczas traktowaliśmy ją niczym błogosławieństwo jako zjawisko, które rozwiąże za nas wszelkie problemy. Tymczasem znienacka wyszły na jaw różne twarze globalizacji. Dziś już wiemy, że mechanizmy globalizacyjne mogą prowadzić nie tylko do pozytywnych, ale też negatywnych skutków. Że jest to zjawisko pełne wewnętrznych sprzeczności.
Dla mnie znakiem, że w myśleniu o globalizacji nastąpił przełom, jest ostatnia książka Georgea Sorosa On globalization. Znamienne, że światowej sławy finansista, było nie było człowiek uczestniczący w tych procesach, zwraca uwagę na niebezpieczeństwa, jakie niesie globalizacja. Ostrzega przed rosnącą dominacją dwóch wielkich instytucji finansowych: Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego, które zaczęły narzucać światu własny punkt widzenia i tym samym osłabiać państwa narodowe.
Koniec urlopu od historii
Zjawiska, które nastąpiły po 11 września, otrzeźwiły nasz sposób patrzenia na świat. Mogły stać się impulsem do poważnej dyskusji nad stanem naszej planety. Niestety, skończyło się jedynie na czysto militarnej reakcji w stosunku do terrorystów. Ulegliśmy myśleniu niektórych polityków: że gdyby nie terroryzm, to w zasadzie żyjemy w jednym z najwspanialszych światów. A przecież jak zauważył ostatnio jeden z amerykańskich publicystów wraz z runięciem WTC zakończył się nasz urlop od historii. Koniec zimnej wojny cechowała euforia zwycięstwa nad komunizmem, a więc koniec wszelkich problemów. Atak na Amerykę dowiódł, że entuzjazm ten był przedwczesny.
Mimo to znowu nie zdobyliśmy się na poważne przemyślenie problemów, jakie przyniosła współczesność. Szansa na otrzeźwienie i zmianę podejścia do kłopotów globalnych nie została wykorzystana.
Czy jednak wariant militarny rzeczywiście można uznać za porażkę? Dzięki akcji zbrojnej został rozbity długoletni reżim talibów w Afganistanie. Zdaje się, że także Al-Kaida długo się nie podniesie. Przemawia za tym choćby fakt, że mimo wielu zapowiedzi nie jest w stanie przeprowadzić choćby najmniejszego kolejnego ataku. A przecież aż się prosiło następne uderzenie czy to Al-Kaidy, czy jakiejkolwiek innej grupy z międzynarodówki terrorystycznej. Zatem walka z terroryzmem albo wojna jak mówi prezydent George W. Bush okazała się mimo wszystko skuteczna.
Ależ tak naprawdę terroryzm czy to indywidualny, czy grupowy nigdy nie był wielkim zagrożeniem dla świata. Co innego terroryzm państwowy, z którym mieliśmy do czynienia w postaci systemów totalitarnych. Większość społeczeństw na świecie nie czuje się zagrożona terroryzmem. Oczywiście w historii poszczególnych krajów można wskazać ślady terroru, ale to były i, jak wszystko na to wskazuje, są marginalne zjawiska. Kłopot w tym, że terroryzm grupowy został podniesiony do rangi globalnego zagrożenia. Tymczasem był zawsze dziełem marginalnych grup.
Przecież na tym polega istota terroru jako metody działania, że nie trzeba mieć armii i czołgów, by nękać tego, kogo uznaje się za wroga.
Owszem, aż nie sposób uwierzyć, że wielka Ameryka została z tak tragicznym skutkiem uderzona przez małą grupę ludzi. (Prawdopodobnie Al-Kaidę tworzy w sumie tylko kilka tysięcy osób.) Organizacja ta wykorzystała szalony liberalizm amerykańskiego systemu, który jest przecież oparty na wzajemnym zaufaniu. Za znamienny symbol można uznać zwyczaj, że w Stanach wystarczyło podać numer konta, by rozwiać wszelką nieufność.
Byłem w USA przed 11 września. Przyleciałem na nowojorskie lotnisko Kennedyego. Miałem przesiadkę do Waszyngtonu. I kiedy przez pół godziny szwendałem się po lotnisku, szukając mojego samolotu, poczułem, że mogę zrobić wszystko. Nikt mnie w tym czasie nie skontrolował. Przejechałem w życiu cały świat. Wszędzie podczas podróży sprawdzali mi bagaże. Z wyjątkiem Ameryki.
Jednak dziś takiego ataku nie da się już powtórzyć.
Dlaczego?
Bo po ataku czujność jest większa. Amerykanie zdali sobie sprawę, że choćby minimalnie ostrzejsza kontrola na lotniskach udaremniłaby atak na Nowy Jork i Waszyngton. Także więc po 11 września wcale nie trzeba było wprowadzać żadnych metod charakterystycznych dla państwa policyjnego: wystarczyło lekkie wzmocnienie rygorów ochrony.
Wolność kontra sprawność
Wszyscy tam wiedzą, że sprawność systemu amerykańskiego wynika z absolutnej wolności. Ceną wprowadzenia jakichkolwiek obostrzeń choćby w postaci kontroli osób i towarów na granicach musi być spowolnienie rozwoju.
Zobaczmy: współczesna gospodarka opiera się na wymianie większości produktów i surowców. Ile procent z tych tysięcy statków przybijających do amerykańskich portów można skontrolować? Dwa? Dziesięć? Nie więcej, bo jeśli będziemy chcieli kontrolować wszystko, gospodarka stanie w miejscu. Wszelkie ograniczenie wolności i demokracji odbija się negatywnie na kapitalizmie. Terroryzm można zlikwidować w 24 godziny tyle że trzeba by wprowadzić reżim totalitarny. Ale my akurat wiemy, że to momentalnie zabiłoby społeczeństwo obywatelskie i demokrację.
Konflikt między wolnością a sprawnością działania systemów państwowych jest dziś zresztą największym i najważniejszym problemem nie tylko dla Ameryki, ale i dla reszty świata. To jest, moim zdaniem, jedno z największych wyzwań cywilizacyjnych XXI wieku. Trzeba wybierać i w praktyce ustalić proporcje między bezpieczeństwem a wolnością i dobrobytem.
Jak próbuje się rozwiązać ten dylemat?
Kłopot w tym, że problem ten nie został jeszcze expressis verbis postawiony!
Wolność i demokracja w XIX w. i w początkach XX wieku były niezagrożone. Dziś są, bo globalizacja prowadzi do dwóch niebezpiecznych dla nich zjawisk. Pierwszym jest prywatyzacja przemocy. Demokracja i kapitalizm rozwijały się w warunkach, kiedy przemoc była monopolem państwa miała mundur, pistolet, legitymację. Państwo było nosicielem przemocy sytuacja była jasna. Teraz broń może mieć każdy. Działają setki prywatnych armii. Rodzi się pytanie: jak zabezpieczyć mechanizmy demokratyczne? A skoro nie umiemy znaleźć odpowiedzi, uciekamy w tematy zastępcze.
Czyżby największe i jedyne światowe mocarstwo uciekało od najważniejszych wyzwań, jakie przed nim stanęły?
Przeciwnie: nigdzie na świecie nie ma poważniejszych ośrodków refleksji politycznej o naszym globie niż w Stanach. To na amerykańskich campusach powstają najsubtelniejsze i najtrafniejsze diagnozy zjawisk nawiedzających współczesny świat. Także w USA znajdziemy najgłębszą i najbardziej krytyczną analizę sytuacji samej Ameryki. Nie bez powodu najzagorzalsi krytycy Ameryki posługują się najczęściej argumentami sformułowanymi przez amerykańskich myślicieli.
Chodzi nam o amerykańską administrację.
Wielkim paradoksem jest absolutna przepaść między światem uniwersyteckim a politycznym Stanów Zjednoczonych. Kiedy gości się na amerykańskich uniwersytetach, nie sposób się nie zachwycić poziomem prowadzonej tam dyskusji nad wyzwaniami rzeczywistości. Tymczasem amerykańscy politycy są doskonale odporni na analizy swoich rodaków z tytułami profesorskimi. To kolejny przykład złożoności tego kraju.
W każdym razie to idee pochodzące z amerykańskich uniwersytetów wyznaczają reszcie świata tematy i kierunek dyskusji nad różnymi aspektami obecnej jego sytuacji. Wszystkie wielkie debaty ostatnich 10 lat dotyczyły koncepcji będących jednocześnie milowymi słupami myśli amerykańskiej. Pierwszą, najbardziej głośną, choć w dużym stopniu chybioną, była teza Francisa Fukuyamy o końcu historii. Przypomnijmy: na początku lat 90. ogłosił on teorię, że koniec wojny z komunizmem jest zarazem końcem wszelkich konfliktów. A wobec tego liberalna demokracja zwycięży wszędzie, jako ten idealny ustrój, którego pragną ludzie na całym świecie. Sześć lat później Samuel Huntington wystąpił z poglądem o zderzeniu cywilizacji. I znów wybuchł spór, czy faktycznie wszelkie konflikty w świecie będą teraz mieć u podłoża różnice między odmiennymi cywilizacjami. To był drugi słup milowy. Ostatnio zaś trzeci słup ustanowił Robert Kagan, który zasugerował rozejście się starych sojuszników: Ameryki i Europy.
Koniec jedności Zachodu
Niewykluczone skądinąd, że to właśnie jest najważniejsza zmiana, jaka ujawniła się po ataku 11 września.
Dotąd zdawało się, że Ameryka i Europa były na siebie skazane a wojna z terroryzmem i zawiązana z jej powodu koalicja mogą co najwyżej ten związek umocnić. Ale faktycznie koalicja okazała się parawanem, bo i tak wszystko zależało w niej od polityków i wojskowych z Waszyngtonu.
Kiedyś mówiliśmy o podziale świata na biednych i bogatych, potem na Północ i Południe. Jeszcze nie tak dawno obiegowy slogan głosił: The West and the Rest. Dziś za słowo West wstawia się America: The America and the Rest. I o tej zamianie, o tym nowym paradygmacie w myśleniu o naszym globie, mówi Kagan.
Twierdzi on, że już nie ma Zachodu. Nastąpiło pęknięcie atlantyckie. 50 lat zimnej wojny jednoczyło dwa brzegi Atlantyku. Dziś, kiedy nie ma już wspólnego wroga, Ameryka i Europa nie chcą iść jedną drogą. Więcej: mają dwie różne wizje świata, więc przepaść jest nadzwyczaj głęboka. A punktem przełomowym był właśnie 11 września. Od tego dnia bowiem administracja amerykańska postrzega świat przez pryzmat anarchii i bałaganu, a więc zagrożenia destabilizacją niemal jak Tomasz Hobbes w Lewiatanie. Dlatego stawia na walkę: założyła, że tego rodzaju chaos można opanować i poskromić jedynie przy użyciu siły militarnej. Stąd gigantyczne środki finansowe, jakie Ameryka przeznacza na zbrojenia już dziś jej nakłady na ten cel przekraczają budżety pozostałych państw NATO.
Europa natomiast, mając w pamięci II wojnę światową i systemy totalitarne, promuje inną, kantowską wizję świata wizję wiecznego pokoju. Nową misją cywilizacyjną Starego Kontynentu ma być zaprowadzenie globalnego ładu przez wymianę idei, negocjacje, szukanie kompromisów.
Nie ma złudzeń: tak przeciwstawne spojrzenia na rzeczywistość nie mogą się spotkać.
Ta wizja Ameryki, jako broniącego się, ale i atakującego wilka, zapowiada koniec wszelkich organizacji międzynarodowych: od ONZ poczynając, a na dopiero co powstałym Międzynarodowym Sądzie Karnym, kończąc.
Obserwujemy radykalną marginalizację organizacji ponadnarodowych. Najlepszym przykładem jest ONZ, która przestała odgrywać jakże niegdyś ważną rolę. Znaczenie straciła nawet Rada Bezpieczeństwa, uchwalająca bez liku nikogo nie interesujących rezolucji.
Ale czy rzeczywiście Ameryka jest w stanie pełnić funkcję szeryfa, który wchodzi do baru, gdzie trwa sprzeczka, by zaprowadzić natychmiastowy i idealny porządek?
Na ten temat opinia w Stanach jest podzielona tyle że kryterium nie brzmi czy, bo wszyscy się zgadzają, że musi taką rolę pełnić. Pytanie brzmi: jak. Część establishmentu uważa, że Ameryka może działać choćby i w pojedynkę. Część zaś, że powinna szukać sojuszników. Sekretarz Obrony Donald Rumsfeld mówi: damy sobie radę sami. Sekretarz Stanu (i były generał) Colin Powell jest ostrożniejszy. Apeluje: potrzebujemy koalicji.
Lecz mimo to globalizacja jest procesem nieuchronnym. Czy więc w ogóle możliwe jest, by Ameryka poszła w pojedynkę własną drogą?
Jak mogą potoczyć się losy Ameryki w najbliższej przyszłości, można odgadnąć tylko w jeden sposób: analizując poglądy decydentów w Waszyngtonie. Jest pewne, że wierzą oni w potęgę swojego kraju w tym w jego siłę militarną, z którą nikt nie jest w stanie konkurować. Są przekonani, że nikt inny tylko Stany Zjednoczone są w stanie przeprowadzić dziś każdą operację zbrojną w każdym punkcie naszego globu. Temu poczuciu wielkiej siły wśród amerykańskich decydentów nie zawsze towarzyszy jednak dogłębna znajomość świata i stopnia jego skomplikowania.
I może być ono na dodatek tonowane przez silne w Stanach Zjednoczonych tradycje izolacjonistyczne.
Zgoda. Lecz politycy amerykańscy mają obecnie poczucie odpowiedzialności za cały świat. Ci, którzy przygotowują wojnę przeciwko Irakowi, mają wręcz pewność, że zwyciężą. Nie rozpoczyna się wojny, nie wierząc w sukces.
Ciekawe skądinąd, że w Stanach Zjednoczonych rzeczywistość najtrzeźwiej oceniają wojskowi. Na przykład w latach 90. zapowiedź narastających konfliktów wyszła nie z kół politycznych, ale ze sztabu generalnego. To analitycy Pentagonu zwrócili uwagę, że sprzeczności między biednymi a bogatymi i rosnący brak perspektyw wytworzą tak wielkie pokłady frustracji, gniewu i agresji, że mogą doprowadzić do poważnych zaburzeń.
Ale jest i nadzieja. Jej źródłem są dwie cechy człowieka i społeczeństw. Po pierwsze: silny instynkt samozachowawczy. Po drugie: to, że społeczeństwa zazwyczaj odrzucają skrajności i wybierają środkowy, rozsądny kurs. Idee ekstremalne mogą zdobyć poklask ale tylko lokalnie i na krótko.
Mimo że siedzimy na bombie, to potrafimy delikatnie po niej stąpać… Innymi słowy chroni nas to, że ludzie chcą żyć we względnym spokoju. Oraz korzystać z dóbr tego świata.
Tak! Kiedy człowiek przychodzi na miejsce, w którym dopiero co toczyła się walka, gdzie widać jeszcze krew i zniszczenia, to jego pierwszym odruchem jest sprzątanie. Mężczyźni zwykle starcy, bo młodsi zginęli wywożą gruz, wstawiają dyktę w wybite okna, rozpalają ogień, kobiety zamiatają i gotują posiłek. Przywracają normalność. I to jest siła ludzkości.