Autor:Krzysztof Mroziewicz,
Źródło:Polityka
Spis jego nagród międzynarodowych jest dłuższy niż indeksy wielu
książek. Najbardziej sobie ceni trzy: Książąt Asturii, Goethego i
Viareggio. Teraz wymieniany jest wśród kandydatów do Nobla.
To pierwszy reporter, który wprowadził literaturę do depeszy prasowej.
Owszem, można powiedzieć, że przeszedł potem od reportażu do literatury.
Uprawia reportaż zeseizowany, a przez takie tytuły jak „The New York
Times” i „Newsweek” (ten oryginalny) nazywany jest „księciem reportażu”
tylko po to, żeby za chwilę można było przeczytać w „The Independent”,
że jest „królem reportażu”. Zaistniał na świecie jako pierwszy i pewnie
ostatni polski dziennikarz.
W Barcelonie można kupić książkę o przyjaźni między Fidelem Castro a
G.G. Márque-zem. Znajdziemy tam pół strony o tym, że przy stoliku
kawiarnianym w dzielnicy Barcelonetta siedzą intelektualiści i
rozmawiają o José Luisie Borgesie i Ryszardzie Kapuścińskim. Od lat
jeździ do Meksyku, gdzie razem z Garcíą Márquezem prowadzi warsztaty dla
dwudziestu najbardziej utalentowanych młodych pisarzy
latynoamerykańskich.
Skromny do takiej granicy, że człowiek, który się z nim spotyka, jest
zakłopotany. I to tak trwa od zawsze. I nawet jak już wejdzie się w
świat jego przyjaźni, okazuje się, że nic się nie zmieniło, jest tak
samo bardzo skromny i coraz bardziej pokorny. To jego tajemnica, a
raczej przyrodzona cecha charakteru. Kiedy przynosi do redakcji artykuł,
który zazwyczaj jest wydarzeniem, zachowuje się jak debiutant, który
bardzo przeprasza, że sprawił kłopot swoją wizytą.
W latach 60. mieszkał na Woli w gomułkowskim bloku, w kilku klitkach
wypełnionych takim mnóstwem książek, że nie zawsze wiedział, gdzie
której szukać. Mieszkańcy okolicznych domów nie domyślali się, kto koło
nich przechodzi. On natomiast wiedział, że jest obcym ciałem w
środowisku, w którym się nie czyta. Człowiek, który przeżył wiele
śmiertelnie groźnych momentów podczas wojen na trzech kontynentach i
stał nieraz z rękami do góry przed plutonem egzekucyjnym, obawiał się,
że pijane osiłki z sąsiedztwa zrobią mu to, co nie udało się ani
komandosom belgijskim, ani żołnierzom z RPA w Angoli. Człowiek
heroicznie odważny w Afryce i w Indiach wiedział, że na swoim wolskim
osiedlu nie rozbroi przeciwnika i zagrożenia uśmiechem, jak to robił w
Kongo. Przyznaje jednak, czy raczej przyznawał, o czym nie ma w żadnej z
jego książek, że bał się naprawdę tylko jednego: że go kiedyś w jakiejś
dżungli ugotują i zjedzą.
Na podróżach po świecie spędził połowę swego życia, a w gruncie rzeczy
całe życie, ponieważ wracając do Polski ciągle ją odkrywał. Przypomina
Garcíę Márqueza – nie ciągnie go do polityki, ale wszystko musi o niej
wiedzieć. Umierał wiele razy. Raz przyjaciele wyciągnęli go z mogiły w
Erytrei, gdzie w czoło użądlił go skorpion. W Tanzanii nabawił się
malarii, która zaatakowała opony mózgowe. Gryzły go kobry, rozdeptywały
słonie, a w Indiach przytrafiła mu się banalna historia z ecolitis,
którą – jak wszystko – zbagatelizował, ale brakowało paru godzin, a nie
przeczytalibyśmy „Podróży z Herodotem” ani niczego więcej. Nad ranem w
szpitaliku w Delhi sięgnął po zegarek, ale go nie było. Za to
uśmiechnięty felczer, który spędził noc przy jego łóżku, powiedział
wtedy: wziąłem sobie na pamiątkę, bo byłem przekonany, że pan nie
doczeka ranka.
Podczas 30 lat pracy korespondenta zagranicznego był świadkiem 27
przewrotów i rewolucji, o wojnach nie wspominając. A warto choćby z tego
powodu, że kiedy znalazł się na wojnie biafrańskiej w Nigerii, pracował
tam też wysłannik Reutera, nikomu nieznany Frederick Forsyth, były
korespondent w czasach stalinowskich z Pragi i czasami z Warszawy.
Forsyth siedział w sztabach angielskojęzycznych oficerów rządu w Lagos,
którzy nie znali ani własnego kraju, ani powodów wojny, poza tym, że
wiedzieli, iż jest to wojna plemienna. I pisał syntezę czegoś, czego sam
też nie rozumiał. Powstała z tego książka wydana przez firmę Penguin,
która jest przykładem zamulającego dziennikarstwa bez sensu. Tymczasem
Kapuściński jeździł na front pokonując tysiące przeszkód, ale nadawał
stamtąd takie depesze, które były przedmiotem analiz w kancelariach
dyplomatycznych. Dopiero potem Forsyth zaistniał jako pisarz gatunku
politycznej fikcji, np. „Dzień szakala”, ale jego książki tego typu
oparte są na wyobraźni i w minimalnym stopniu na wstępnym reporterskim
rozpoznaniu tematu. A czego nie da się rozpoznać, bo niedostępne, i
czego nie można zamulić informacjami ze źródeł, które niczego nie
wiedzą, to można zmyślić. I Forsyth jest mistrzem zmyślania. W żadnej z
książek Kapuścińskiego nie ma zmyślania. Dlatego, że uważał zawsze i
czasem o tym mówił, iż dobrze rozpoznana istota sprawy, o której ma się
pisać, jest bogatsza w „wyobraźnię” sama z siebie niż wyobraźnia
najlepszego nawet autora.
Jest jednym z uczniów Ksawerego Pruszyńskiego, dziennikarza genialnego,
literata takiego sobie. Tyle tylko, że udoskonalił metody podpatrzone u
Pruszyńskiego, który był nie gorszym korespondentem z wojny domowej w
Hiszpanii niż Antoine de Saint-Exupery, Hemingway czy Orwell. Ale
ustrzegł się wszelkich ciągot do fabularyzacji jak w „Karabeli z
Meschedu”.
Zresztą Kapuściński bardzo szybko przestał potrzebować mistrzów, a stał
się mistrzem dla innych. Wszystkie pokolenia – jego rówieśników i
następców, niezależnie od opcji politycznych – przyznają się do niego
jako do swego mistrza. Ale niedościgłość Kapuścińskiego polega na czymś
innym. Kiedy już myślimy, że może biegnąc za jego plecami z rozrywającym
piersi oddechem długodystansowca, kiedy wydaje się, że może jesteśmy
trochę bliżej niego, on nagle włącza jakiś nieistniejący w innych
organizmach bieg i oddala się z prędkością bolidu.
Należałoby opublikować jego inedita. Jest nam je winien. Należy
oczekiwać na kolejne jego książki, bo „Podróże z Herodotem” to nie jest
jeszcze opus magnum. Ma do opisania Pińsk, w którym się urodził, i jego
śródlądową flotę. Pod jego piórem może to być opis porównywalny z „Białą
Gwardią” Bułhakowa. Ma do napisania książkę o Nowej Hucie, bo
reportażem o Nowej Hucie, prawdziwym, jak się ją buduje, zaistniał i
doprowadził do zaniechania metod, jakie tam stosowano. Ma do napisania
książkę o swoim pokoleniu, bo jako student historii uczył swoich
młodszych kolegów ze studiów – Stanisława Kociołka, którego już nikt nie
pamięta, i Krzysztofa Pomiana. Ale uczył w taki sposób, że organizacja
partyjna biorąc pod uwagę także poziom jego antysocrealistycznych
wierszy, od jakich zaczynał w „Odrodzeniu”, wyznaczyła komisję do
sprawowania nad nim „kurateli”. Ile to pomogło, partia przekonała się w
dniu ogłoszenia stanu wojennego w Polsce, kiedy jako najwybitniejszy
polski reporter i pracownik warszawskiej „Kultury” cisnął legitymację
partyjną prosto w nos towarzyszom z Woli, którzy obsiedli wtedy piony
ideologiczne w KC.
Zawsze pisał bardzo zwięźle i krótko. Kiedy jest się korespondentem
zagranicznym, pisze się krótko, bo nie ma się co jeść. Za dietę
dziennikarza trzeba nadać relację, trzeba się gdzieś położyć na noc,
choćby na ziemi, gdzie cię użądli skorpion, i trzeba kupić coś do picia
bez ameby, bo bez jedzenia można wytrzymać, a bez wody – nie. I to
Kapuścińskiemu zostało. Kiedy go widzimy, jak wchodzi w Warszawie do
redakcji, mamy wrażenie, że wchodzi nie z ulicy, a z kartki jednej ze
swoich książek.
Gdyby Herodot jako naczelny redaktor posłał go do Pałacu Królewskiego w
Sztokholmie, wtedy, za młodu, dostałby się tam choćby przez komin i
dotarłby choćby do sejfu, ale uczciwie, a dziś jeździ na zaproszenie
króla Szwecji, żeby powiedzieć mu, co myśli o świecie, którym nie rządzą
ani królowie, ani pisarze.
Jeśli, mając w pamięci słowa z jego lapidariów o „zmąconych gatunkach”,
którym poddaje się dziennikarstwo, pomyślimy o „Podróżach z Herodotem”,
to ma się wrażenie, że nie Kapuściński podróżuje z Herodotem, a Herodot
z Kapuścińskim. I jeśli w ostatnich dniach opiniotwórcze media
zachodnie piszą i mówią, że Kapuściński zasłużył na Nagrodę Nobla w dwu
kategoriach: literatury „zmąconego gatunku” oraz pokoju, to są to święte
słowa, które Nike (mam wrażenie, że z Samotraki) potwierdza nawet
wtedy, kiedy – jak w tym roku – odebrał ją ktoś inny