Cesarz bez poddanych

Autor:Piotr Bratkowski
Źródło:Newsweek

Oddając hołd Ryszardowi Kapuścińskiemu, dyskretnie milczymy o tym, że
znaczną część jego pisarstwa wypchnęliśmy poza przyjęte przez nas
dzisiaj kanony politycznej poprawności. A jego poglądy – poza główny
nurt publicznej debaty. Ostateczne pożegnania z wielkimi osobowościami,
autorytetami i myślicielami, wyrastającymi ponad miarę swoich czasów,
mają pewien rytuał. Gdy rozeszła się wiadomość o śmierci Ryszarda
Kapuścińskiego, Sejm przerwał obrady, by uczcić jego pamięć. Swój żal po
tej stracie wyraził publicznie prezydent, a media przypomniały
osiągnięcia pisarza i wspomnienia rozsianych po całym świecie
intelektualistów, którzy go znali i podziwiali. Ktoś puścił w obieg
określenie cesarz reportażu. Przyjęło się i wszyscy zaczęli je
powtarzać, nie dostrzegając w nim paradoksu: oto bowiem cesarzem nazwano
twórcę, który był szczególnie daleki od imperialnych póz i właśnie z
postaci cesarza uczynił jedną z najbardziej groteskowych figur w swej
twórczości!

Tych paradoksów jest znacznie więcej. Tak wiele, że przypomniałem sobie
słowa napisane przed laty przez autora „Podróży z Herodotem”, iż śmierć
„przestawała być śmiercią, zamieniała się w widowisko śmierci”. A
ponieważ umarł pisarz, który był radykalnym krytykiem współczesnych
mediów, przyszła mi do głowy myśl nieoczekiwana i nietaktowna. Że oto
wcale nie oddajemy hołdu prawdziwemu Ryszardowi Kapuścińskiemu, lecz
jego stworzonemu przez media wizerunkowi; wizerunkowi wielce dla nas
wygodnemu, pozwalającemu się łączyć we wspólnej żałobie, lecz zarazem
zwalniającemu od stawiania sobie trudnych pytań. Ten wizerunek składa
się z kilku stereotypów. Chłopca, który wychodząc z ubogiego, poleskiego
miasteczka, ruszył w świat i zyskał sławę. Polaka przyjmowanego na
światowych salonach, mędrca obsypanego nagrodami, odznaczeniami i
honorowymi doktoratami. Starszego, niezwykle sympatycznego pana, który
od czasu do czasu pojawiał się w telewizji, wygłaszając kilka przemyśleń
na tyle mądrych, by zatrzymały na chwilę uwagę widza, i na tyle
ogólnych, by niemal każdy widz mógł uznać je za swoje.

Żałoba ma swoje prawa i poetykę. Tyle że akurat w przypadku Ryszarda
Kapuścińskiego ta poetyka skutecznie zabija prawdę o tym, kogo żegnamy. A
ta prawda jest taka, że pod maską dobrotliwego, starszego pana krył się
jeden z najbardziej radykalnych myślicieli polskich ostatniego
półwiecza. Jeden z najbardziej radykalnych krytyków świata, w którym
żyjemy i z którego w zasadniczych zarysach wydajemy się zadowoleni.
Pisarz, który mówił nam wyjątkowo nieprzyjemne prawdy o nas samych, nie o
nas – Polakach, lecz o nas – ludziach Zachodu, korzystających z
dobrodziejstw cywilizacji. Tyle że jak to bywa w przypadku powszechnie
uznawanych autorytetów podziwialiśmy go, zamiast słuchać.

Zatem może teraz, zanim opadnie przygnębienie związane z jego śmiercią,
przyszedł dobry moment, by zacząć Kapuścińskiego uważnie czytać?
Ostrzegam, to nie będzie łatwe. Prawda jest bowiem taka, że książki,
które w latach 60. i 70. ubiegłego wieku uczyniły z niego wielkiego i
uznawanego na świecie reportera, zupełnie nie mieszczą się w przyjętych w
dzisiejszej Polsce kanonach poprawności politycznej. Że gdyby pisane
były dziś, a podpisywane mniej sławnym nazwiskiem, zostałyby – używając
języka lewicowej „Krytyki Politycznej” – wypchnięte daleko poza główny
nurt publicznego dyskursu. A to dlatego, że zawarte w nich poglądy
byłyby całkowicie nie do przyjęcia przez uczestników tego dyskursu i
najważniejsze media, kształtujące ów dyskurs.

Owszem, ubiegłoroczny pomysł Macieja Giertycha, by uczcić pamięć
generała Franco, wywołał pewne zdumienie, ale przecież wygłosił go
eurodeputowany współrządzącej partii. Od wielu już lat zaś pełnoprawnym
elementem polskiej debaty politycznej jest spór o Pinocheta,
sprowadzający się do tego, czy obrona przed zagrożeniem komunistycznym
była wystarczającym usprawiedliwieniem dla morza krwi, jakim zalał kraj
chilijski dyktator. Tymczasem w jednej ze swych najgłośniejszych książek
– w „Chrystusie z karabinem na ramieniu” – Kapuściński zamieścił krótki
esej, w którym bierze w obronę obalonego i zamordowanego w efekcie tego
zamachu prezydenta Salvadora Allende. Broni go przed zwolennikami
Pinocheta? Skądże: w ogóle wówczas nie brał pod uwagę możliwości ich
istnienia wśród swych czytelników. Kapuściński broni Allende przed
zarzutem, że nie poszedł drogą Che Guevary. Tłumaczy, że obalony
prezydent nie mógł rozdać ludowi broni i zdecydować się na walkę zbrojną
z zamachowcami, bo wobec wrogiej mu i świetnie wyszkolonej armii
chilijskiej jedynym efektem byłaby jeszcze większa liczba ofiar. Że
obrona demokracji parlamentarnej nie była w niczym mniej szlachetna niż
walka partyzancka, jaką podjął Guevara w Boliwii.

To krótki tekst, ale jakże znaczący. Wyrażający wizję świata, którą
Kapuściński konsekwentnie prezentował we wszystkich bodaj książkach
pomiędzy debiutanckim (i bardzo krytycznym wobec PRL-owskiej
rzeczywistości) „Buszem po polsku” a książką „Jeszcze dzień życia”,
będącą efektem obserwowania przez pisarza wojny domowej w Angoli. W tej
wizji jest jasny podział na dobro i zło. Po stronie zła są struktury
postkolonialne, po stronie dobra – pierwsza generacja przywódców
afrykańskich (Nkwane Krumah, Patrice Lumumba), usiłujących wybić swoje
kraje na niezawisłość. Po stronie zła – militarne reżimy Ameryki
Łacińskiej, po stronie dobra – szlachetni zapaleńcy, toczący z nimi
nierówną walkę w lewicowych partyzantkach. Zło to możni tego świata,
jednym pociągnięciem ołówka ustalający granice państw; dobro to narody
takie jak Palestyńczycy, którzy w efekcie tych ustaleń tracą ojczyznę.
Owszem – Kapuściński dostrzega okrucieństwo i bezsens rodzącego się
terroryzmu – czy to arabskiego, czy lewackiego. Winą jednak obarcza nie
tych, którzy trzymają strzelby i podkładają bomby, lecz tych, którzy
wpychają ich w sytuację, gdzie terror wydaje się jedynym wyjściem z
sytuacji bez wyjścia.

Nie ma w literaturze polskiej (wyjąwszy teksty jawnie propagandowe)
równie mocnych oskarżeń wobec polityki Stanów Zjednoczonych. Zaś na tle
miażdżącej krytyki, jakiej poddaje Kapuściński wielkie korporacje,
dzisiejsze biblie alterglobalistów w rodzaju „No logo” Naomi Klein to
fraszki.
Oczywiście, łatwo tę wizję zbagatelizować, i to co najmniej na dwa
sposoby. Pierwszy – że Kapuściński wysyłany bądź co bądź za granicę
przez państwowe, podległe władzy komunistycznej koncerny prasowe spłacał
swoistą daninę swym pracodawcom. Za rzadką w PRL możliwość jeżdżenia po
świecie i opisywania tego, co go najbardziej interesowało –
indywidualnych dramatów ludzi zaplątanych w wielką politykę – płacił,
dolewając trochę ideologicznego sosu, zgodnego z linią propagandową.

Drugi – że było wręcz przeciwnie. Kapuściński cały czas pamiętał, że
pisze dla polskiego czytelnika, żyjącego w zniewolonym kraju. I pisząc w
warunkach cenzury, posługiwał się metaforą, gdzie Stany Zjednoczone tak
naprawdę symbolizowały ZSRR, a lewaccy bojownicy – Polaków próbujących
odzyskać skrawek wolności. Taki właśnie metaforyczny odbiór ujawnił się
przecież przy okazji nieco późniejszego „Cesarza”, powszechnie w Polsce
czytanego jako obraz rozkładu komunizmu w wersji gierkowskiej.

Ja jednak, mając do wyboru te interpretacje, obie odrzucam. Nie tylko
dlatego, że pierwsza jest dla pisarza obraźliwa, zaś jeśli idzie o drugą
– to np. w Anglii, gdzie „Cesarz” podobnie jak w Polsce był nie tylko
wydany, ale i wystawiany w teatrach, traktowano go z kolei jako metaforę
thatcheryzmu. Uważam, że Kapuściński pisał dokładnie to, co myślał. A
myślał, co myślał, bo tak właśnie zobaczył świat podczas swych
pierwszych podróży.
Dziecko ubogiej polskiej prowincji, podrostek czasów okupacji, student w
czasach, gdy na ponad setkę adeptów wiedzy przypadał jeden, w dodatku
marny i zideologizowany radziecki podręcznik historii najnowszej.
Wyruszył w świat z zabitej dechami wioski, jaką była w sensie
cywilizacyjnym Polska lat 50., ucząc się angielskiego z kupionego na
jakimś lotnisku oryginalnego wydania „Komu bije dzwon”, które czytał z
pomocą słownika. A pierwszym kawałkiem świata, jaki zobaczył, były
postkolonialne Indie, z trudem wśród religijnych i etnicznych konfliktów
klecące państwową tożsamość.

Nie zobaczył jednego świata, zobaczył lepszy i gorszy. Ten lepszy był
światem władzy, pieniędzy, wpływów i wygodnego życia. Ten gorszy –
światem nędzy, poniżenia, bezradności i nieustającej walki o
przetrwanie. Ten pierwszy go właściwie nie zainteresował. Na kilka lat
przed śmiercią wspominał, że bardzo późno wybrał się po raz pierwszy do
USA, zaś na liście ponad 100 krajów, które odwiedził, brakowało kilku
europejskich, leżących całkiem niedaleko od Polski. Z tym drugim,
gorszym światem natychmiast się utożsamił. Może po części dlatego, że
sam z gorszego świata przybywał? A może dlatego, że gdy zobaczył
panujących i poddanych, pławiących się w luksusach i walczących o
przeżycie, potężnych i bezsilnych, naturalnym odruchem wrażliwego
człowieka było opowiedzenie się po stronie tych ostatnich?

Tak, to można nazwać wrażliwością lewicową. Tyle że to nie była
lewicowość wywiedziona ani z dzieł Marksa, ani z komunistycznej
propagandy. Tylko z naturalnej potrzeby społecznej sprawiedliwości, z
wiary, że jeśli opisuje się świat, to po to, by uczynić go lepszym.
Cesarz reportażu? Czytając książki Kapuścińskiego, mając w pamięci kilka
długich z nim rozmów, mam zupełnie inne skojarzenia. Być może, gdyby
urodził się gdzie indziej i nieco później, wcale nie zostałby
reporterem. Tylko folkowym śpiewakiem: kimś takim, jak Bob Dylan czy
Phil Ochs na początku lat 60. w USA lub jak Bask Manu Chao, śpiewający
dziś na demonstracjach alterglobalistów. Bo jego pisarska wrażliwość na
krzywdę – pojedynczych ludzi oraz całych narodów i kontynentów – nie
była intelektualnym konceptem, lecz właśnie gestem folkowego barda,
samozwańczego rzecznika gorszego świata.

Myślę, że w znacznym stopniu pozostał kimś takim do końca życia.
Zmieniło się tylko jedno: utracił optymizm. Dostrzegł, że szlachetni
chłopcy zabijający i zabijani w lewicowych partyzantkach są w podobnym
stopniu manipulowani przez światowe potęgi, co ich wrogowie z pałaców
despotycznej władzy. I że coś, co miało być wojną wyzwoleńczą, wcale nie
jest walką dobra ze złem, tylko zamienia się w bezsensowny festiwal
przemocy. Napisał o tym „Jeszcze dzień życia”.

Dostrzegł, że władza deprawuje także wczorajszych rewolucjonistów;
zajmując miejsce obalonych przez siebie satrapów, wchodzą w ich buty z
całym despotyzmem i okrucieństwem. Tak powstały „Cesarz” i
„Szachinszach”. A potem zobaczył, że imperia wprawdzie czasem upadają,
pozostawiają jednak po sobie pustynię cywilizacyjną i okaleczone duchowo
generacje swych dawnych poddanych – napisał więc „Imperium”. W
ostatnich latach życia widział, jak świat wyraźnie podzielił się na
nadmiernie sytych i wyniszczająco głodnych. Jak Afryka, której poświęcił
tyle książek, pogrąża się w chaosie większym niż ten, z którego
próbowała wyjść pół wieku wcześniej, gdy opisywał ją jako młody
reporter.

A na koniec zrozumiał coś jeszcze gorszego: że tak naprawdę nikogo to
nie interesuje. Gdy parę lat temu przeprowadzałem z nim wywiad dla
„Newsweeka”, mówił z goryczą, że media zostały odebrane dziennikarzom,
traktującym swój zawód jako misję. Zastąpili ich media-workerzy i
biznesmeni, traktujący informację jak produkt, który trzeba jak
najlepiej sprzedać. Efektowne ujęcie liczy się bardziej niż precyzyjne
oddanie sensu opisywanych wydarzeń. Od reportera, który ten sens
rozumie, bardziej liczy się jego kolega w kuloodpornej kamizelce, choćby
nadawał swoje relacje na podstawie wiadomości telewizyjnych z
luksusowego hotelu, z dala od sceny wydarzeń.

Nie winił zresztą za to dziennikarzy. Mówił, że mamy takie media, jakie
chcemy mieć. A chcemy mieć takie, które na chwilę zaskoczą nas
efektownym obrazkiem, ale nie będą zmuszać do myślenia. Bo my, ludzie
sytego Zachodu, zatraciliśmy ciekawość świata; informacja stała się dla
nas częścią codziennej konsumpcji. Autor „Hebanu” śmiał się z przestróg
przed globalizacją. Mówił, że tak naprawdę pogrążamy się w
antyglobalizacji, polegającej na tym, iż traktujemy nasz wygodny świat
jako jedyny realny. A wszystko poza nim, całe niezmierzone obszary
nędzy, przemocy i nieszczęścia, traktujemy jedynie jako scenografię
widowiska, które oglądamy dla zabicia nudy.

Tak, myślę, że rzeczywiście był kimś w rodzaju folkowego śpiewaka.
Takiego, który zobaczył, że pieśni mające zmieniać świat stały się
częścią fabryki produkującej sezonowe przeboje taneczne. Gdy w gładkich
słowach oddajemy mu hołd, gdy nazywamy go Mistrzem, Cesarzem, pomyślmy o
przesłaniu jego książek. I jego życia.