Autoportret reportera, recencja

Autor: Piotr Bratkowski
źródło: www.newsweek.pl (numer 39)
data publikacji: 2003-01-01

Narzekania na zafałszowany obraz świata w mediach to hipokryzja. My sami wybieramy te informacje, które są dla nas najwygodniejsze – twierdzi Ryszard Kapuściński.

Na rozmowę z Ryszardem Kapuścińskim jadę świeżo po lekturze jego „Autoportretu reportera” – książki, której on właściwie nie napisał. Przygotowało ją wydawnictwo Znak na podstawie udzielonych przez pisarza wywiadów, fragmentów jego wykładów i wypowiedzi medialnych. Zostały zmontowane tak, że klarownie pokazują dziennikarską filozofię wielkiego reportera, jego diagnozę przemian, jakim uległ świat w ciągu ostatniego półwiecza. Tom pojawi się za kilka dni w księgarniach.

Gdybym nie przeczytał „Autoportretu reportera”, pewnie zdziwiłbym się, wchodząc do jego gabinetu. Naiwny stereotyp globalnego reportera natychmiast obraca się wniwecz. Nie ma tu przedmiotów mających dowodzić, że gospodarz podczas swych dziennikarskich wędrówek objechał prawie cały świat, że obserwował kilkadziesiąt wojen, rewolucji i zamachów stanu. To nie pokój korespondenta wojennego z hollywoodzkich filmów, to gabinet intelektualisty, od podłogi po sufit zastawiony rzędami książek.

Jak zawsze, gdy jestem u kogoś w domu po raz pierwszy, odruchowo zerkam na półki. I z rozrzewnieniem dostrzegam te same wydania, które mam w swojej bibliotece: „Gabinet luster” – starą antologię prozy amerykańskiej, od której wydania zaczęto w Polsce mówić o postmodernizmie; powieści Jamesa Baldwina, przed 30 laty „kultowego” pisarza Czarnej Ameryki, tomik poezji Tadeusza Różewicza i Olgi Tokarczuk „Prawiek i inne czasy”.

Dziś jednak Kapuściński studiuje innego rodzaju literaturę. Czyta starożytnych Greków i współczesnych badaczy antyku. – Nie ma pan pojęcia, jak to się zmieniło – mówi. – Za czasów mojej młodości był pewien niezmienny kanon wiedzy o starożytności. Dziś co książka, to inna wizja antyku. A ponieważ każda z tych książek jest dobra, nie sposób wypracować sobie jakiegoś spójnego obrazu – powiada autor „Cesarza”.

Znak czasów postmodernizmu? Kapuściński „siedzi” w antyku, bo zaczął właśnie pracę nad „Podróżami z Herodotem”. Kolejne fragmenty pisze z tygodnia na tydzień, tak jak wymaga tego rytm publikacji w kolejnych sobotnich wydaniach „Gazety Wyborczej”. Początek książki opowiada o pierwszej zagranicznej podróży reporterskiej Kapuścińskiego. To było prawie pół wieku temu, pytam więc, jak przez ten czas zmieniło się dziennikarskie podróżowanie. Czy reporter, gdy po latach odwiedza ponownie jakieś miejsce, może odwoływać się do wypróbowanych niegdyś metod poruszania się w obcej rzeczywistości?

Ryszard Kapuściński kręci przecząco głową. – W świecie, do którego kiedyś jeździłem, przeważała kultura wiejska: zamknięta i hierarchiczna. Jeżeli zostałem zaakceptowany przez miejscowego wodza plemiennego, miałem otwarte wszystkie drzwi – opowiada. A dziś dominuje miejski typ cywilizacji. Świat przyspieszył pod każdym względem. W starożytności uważano, że nowe pokolenie pojawia się co 40 lat, dziś, według norm ONZ-owskich, co 13. A tak naprawdę to przebiega jeszcze szybciej. – Piętnastolatki uważają dwudziestolatków za starców, którzy nie rozumieją ich świata – śmieje się Kapuściński.

Co to oznacza dla reportera? – To, że człowiek, który przybywa z zewnątrz, nie ma już żadnych uniwersalnych kluczy pozwalających mentalnie dostać się do środka. Za każdym razem trzeba próbować nowych sposobów, a i to ze świadomością, że poznamy tylko fragment, a nie syntezę – twierdzi autor „Imperium”.

To wszystko stało się za sprawą gwałtownego przyspieszenia technologicznego.

– Nie zdajemy sobie sprawy z tego, co stało się na naszych oczach. Choćby z tego, że upowszechnienie oczywistego dziś wynalazku jak elektryczność sprawiło, że niemal dwukrotnie wydłużyła się dobowa aktywność człowieka, przez tysiąclecia uzależniona od naturalnego rytmu dnia i nocy – tłumaczy Kapuściński.

Przypominam sobie lekturę wspomnień Ireny Jurgielewiczowej, znanej autorki książek dla dzieci, zmarłej parę tygodni temu w wieku 100 lat. W książce „Byłam, byliśmy” Jurgielewiczowa opisała w latach 90. swoje dzieciństwo sprzed I wojny światowej. – Miałem nieodparte wrażenie, że to tak odległe w czasie dzieciństwo było w gruncie rzeczy całkiem podobne do mojego z lat 60. – mówię. – O wiele bardziej niż to moje do niewiele późniejszego dzieciństwa moich synów.

Mam na myśli relacje między dziećmi a dorosłymi, sposoby spędzania czasu, obyczaje. Ryszard Kapuściński, który też czytał wspomnienia Jurgielewiczównej – byliśmy wtedy obaj w jury nagrody literackiej Nike – ma podobne obserwacje. – W ciągu mojego życia zawodowego pogrzebano dwa wynalazki uchodzące za symbol nowoczesnego dziennikarstwa: maszynę do pisania i teleks – mówi.

Faktycznie, teleks! Już tylko mętnie pamiętam to urządzenie, towarzyszące początkom mojej pracy dziennikarskiej. Kapuściński w „Autoportrecie reportera” nieraz wspomina błogosławieństwo teleksu – gwarantującego w odległych zakątkach Afryki jedyny kontakt ze światem. Dziś to brzmi egzotycznie: elektronika stworzyła błyskawiczne formy łączności, a podróże po świecie stały się nieporównywalnie prostsze i bezpieczniejsze.

Ale umasowieniu turystyki wcale nie sprawiło, że jesteśmy bardziej ciekawi świata niż dawniej. Przeciwnie. Miliony Europejczyków, podróżujących po świecie, wcale nie stara się go poznać. W odizolowanych ośrodkach turystycznych podłączają własne kanały telewizyjne, budują restauracje, karmiące według ich narodowej kuchni. – Podróżowanie to jedna ze współczesnych form konsumpcji – tłumaczy Kapuściński. – A konsumpcja nie potrzebuje wiedzy o świecie; przeciwnie: świadomość zżerających go konfliktów mogłaby zakłócić spokojną rozkosz konsumowania – dodaje. Dlatego w docierających do nas obrazach medialnych te ogniska konfliktów są odizolowane od reszty świata. Jak ogniska choroby – tłumaczy Kapuściński. – Ale przez tę izolację pozbawiamy je kontekstu, uniemożliwiamy ich zrozumienie. Upowszechniona przez media krwawa wersja wydarzeń w Rwandzie kompletnie się rozmijała z tym, co wydarzyło się tam naprawdę – opowiada pisarz. – Tyle że wersje medialne wydarzeń uchodzą dziś za bardziej wiarygodne od prawdziwych.

Pół biedy, jeśli chodzi o zwykłych turystów, ale podobny brak ciekawości dotyka profesję korespondenta zagranicznego. – Przyjeżdżają w ognisko konfliktu tylko po to, by uwiarygodnić swoje relacje kuloodpornymi kamizelkami – ironizuje Kapuściński. – Nie ruszają się z Hiltona, gdzie popijają szkocką, oglądają telewizję i chodzą na konferencje prasowe. Widzą tylko to, co jedna ze stron konfliktu zechce im pokazać. Potem wyjeżdżają przekonani, że stali się wielkimi ekspertami np. od Sri Lanki. A są zwykłymi dyletantami. „Jednak to właśnie tacy dyletanci potrzebni są mediom. – Bo w nich wcale nie rządzą dziennikarze, pragnący zrozumieć i objaśniać świat, tylko biznesmeni, wcale świata nieciekawi, chcący tylko sprzedać swój produkt – komentuje Kapuściński. A stereotyp sprzedaje się lepiej niż prawda, bo ludzie wcale nie chcą zmieniać swojego obrazu świata. – Dlatego dyletanci wygłaszający po trzy gładkie, pozbawione kontekstu zdanie na każdy temat są chętniej słuchani niż ludzie próbujący naprawdę wytłumaczyć, co się dzieje wokół nas – tłumaczy autor „Jeszcze dzień życia”.

Czy zatem współczesne media znajdują swój ogon i zamiast tłumaczyć świat, kreują jego własną wersję łatwiej strawną dla odbiorcy? Niezupełnie. – Gdybym chciał regularnie czytać poważne gazety i oglądać ambitne stacje telewizyjne, nie starczyłoby mi czasu na nic innego – mówi Kapuściński. – Media dają nam tyle, ile chcemy od nich wziąć – dodaje. I jeśli narzekamy, że pokazują nam zafałszowany obraz świata, sami jesteśmy temu winni: – Wolimy oglądać obrazy dla nas wygodne, niezmieniające naszych przyzwyczajeń.

Kapuściński właśnie ten nasz brak ciekawości – a nie młodzieżowe demonstracje podczas światowych spotkań politycznych i gospodarczych – nazywa prawdziwym współczesnym antyglobalizmem.

I konkluduje: – Dla mieszkańców bogatszej części planety tylko ich własny świat jest autentyczny. Reszta to jedynie element dekoracji.

Piotr Bratkowski