źródło: Rzeczpospolita (dodatek PLUS MINUS) Nr 297
data publikacji: 2004-12-18
Zwiedź dżunglę poleską na łodzi Poleszczuka – kusił turystów „Informator Pińska” wydany w roku 1936. Dla Ryszarda Kapuścińskiego widok tych smukłych, długich czajek, zwanych też łodkami, był wtedy codziennością. Nic egzotycznego nie widział też w otoczeniu rodzinnego miasta: w podmokłych, bagiennych lasach i odciętych od świata chutorach.
– Po drugiej stronie Piny rozciągała się równina. Gdy przychodziły wiosenne roztopy, wszystko to zalewała woda – wspomina pisarz.
Tamtego roku z Pińska do Lubieszowa odchodziły codziennie prócz sobót dwa parostatki – „Wilno” i „Rekord”. Natomiast do Wójwiczów można było dotrzeć „Szybkim” i „Pelikanem”. Kurs dzienny dorożką wynosił 60 groszy, nocny zaś 75. Nocleg oferowały hotele pierwszej, drugiej i trzeciej kategorii, m.in. Angielski, Savoy, Giejberzona i Bakelmana.
– Mój Pińsk przypominał trochę miniaturę Łodzi, takiej, jaką znamy z „Ziemi obiecanej”. A zatem miasto silnych kontrastów: obok wspaniałych posiadłości Radziwiłłów były też siedziby zamożnej burżuazji, choćby belgijskiej rodziny Lurie, właścicieli fabryki zapałek i dykty. Przepych sąsiadował jednak z ogromną biedą.
Poza skanalizowanym, wybrukowanym i oświetlonym latarniami gazowymi centrum: placem 3 Maja i prowadzącą do niego aleją Kościuszki, stały drewniane, parterowe lub najwyżej jednopiętrowe domy. Kryto je gontem. Jesienią i wiosną błoto zalewało ulice, za chodniki służyły wtedy zbite z desek kładki, które rzucano pod ścianami budynków.
– Byliśmy psotnymi dziećmi, a nasza ulubiona zabawa polegała na rozbujaniu takiej kładki i chlapaniu błockiem na przechodniów. Potem zmykaliśmy, ile sił w nogach.
Kilkuletni chłopiec chętnie towarzyszył matce w wyprawie na targ. Na zdjęciach z tego czasu, które pisarz przechowuje teraz w swojej pracowni, widać zbity rząd czółen wyciągniętych na brzeg Piny. Niektóre mają nędzny żagiel, reszta to łódki wiosłowe. Wąsaci chłopi w przewiązanych pasem rubaszkach i szerokich portkach handlują z nich drewnem, sianem, jagodami, grzybami i rybami.
– Sprzedawali też pustoły, czyli łapcie z wierzbowego łyka. W 1990 roku przywiozłem sobie takie z pierwszej po pięćdziesięciu latach podróży do „kraju lat dziecinnych”. Żył jeszcze wtedy staruszek, który potrafił je wyplatać. Tak, bez wątpienia były to peryferie Polski i pewnie z mojej miłości do tego miejsca wzięła się później fascynacja peryferiami świata. Już jako reporter zawsze wybierałem te kraje, które w jakiś sposób przypominały mi Polesie.
Szkoła
Z „Lapidarium III”: „Pamięć własnej przeszłości: wielka przepaść. Coś tam majaczy na dnie. Jakieś drobiny. Punkty. Drgania. Gdzieniegdzie. Zniekształcone. Zamazane. Nieczytelne”.
Kapuściński: – Moja mama pochodziła z Małopolski, z Bochni, tata zaś z Daleszyc w Kieleckiem. Dziadek Roman Kapuściński utrzymywał tam akta stanu cywilnego. W roku 1919 wpisał do ksiąg urodzonego w Skrzelczycach Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Po pierwszej wojnie światowej rodzice szukali pracy. Powiedziano im, że powinni spróbować na Kresach, bo tam najłatwiej. Tak też zrobili: tata ukończył seminarium nauczycielskie w Prużanach, mama trafiła do Łunińca, miejscowości leżącej tuż przy granicy z Sowietami. Poznali się dopiero na wschodzie Polski, pobrali i zamieszkali w Pińsku, gdzie oboje otrzymali posady w szkole powszechnej. Tam też przyszedłem na świat w roku 1932. Ochrzczono mnie w kościele św. Karola Boromeusza przy Albrechtowskiej 55. Pińsk miał wtedy kilka świątyń: katedrę na Kościuszki 16, kościół i klasztor Jezuitów na placu 3 Maja, sobór prawosławny na Dominikańskiej, cerkiew św. Barbary na Bernardyńskiej i wielką synagogę na Królowej Bony.
Już za siedem lat, we wrześniu 1939 roku, czerwonoarmiści będą strzelać z działa w wieże, ufundowanej przez Radziwiłłów, jezuickiej świątyni. Z „Imperium”: „Po pustym placu chodził pijany artylerzysta i krzyczał: Widzicie, strzelamy do waszego Boga! A on nic, cicho siedzi! Boi się, czy jak? Śmiał się, a potem dostał ataku czkawki. Nasza sąsiadka powiedziała mamie, że kiedy któregoś dnia opadł kurz, zobaczyła na szczycie zburzonej wieży świętego Andrzeja Bobolę. Święty Andrzej, powiedziała, miał bardzo cierpiącą twarz – palili go żywcem”.
Już za siedem lat w kościele św. Karola Boromeusza Rosjanie urządzą skład paliw. Już za dziewięć lat trzy czwarte ludności 32-tysięcznego miasta trafi do getta. Wszyscy zginą.
Nie uprzedzajmy jednak wypadków. Na razie przy Krajowskiego 13 wciąż działa teatr braci Holcmanów, a na Butrymowicza kolejki ustawiają się do kina Casino. Ukazują się gazety: dwie polskie – „Słowo Polesia” i „Ziemia Wschodnia”, oraz trzy żydowskie – „Pinsker Wort”, „Pinsker Sztyme” i „Pinsker Łeba”.
– Chodziłem do Szkoły Powszechnej nr 5 przy Kościuszki 8, gdzie nauczano, rzecz jasna, po polsku. Oświata była bowiem elementem programu polonizacji tych ziem. Moi koledzy byli Niemcami, Ukraińcami, Litwinami, Białorusinami, Ormianami i Żydami. Odmienność obyczaju i religii była na Kresach sprawą najzwyczajniejszą w świecie. Rodzinnemu miastu zawdzięczam więc moją otwartość na inne kultury, chęć ich poznania i tłumaczenia.
Plamy ognia
Tamtego roku Pińsk miał ośmiu członków straży pożarnej i gdyby nie ulewa, miasto pewnie spłonęłoby do szczętu. „Na ulicy jest ciemno, nie ma latarni, ale świeci stamtąd rude światło pożaru. Słupy telegraficzne, kontury niskich domów rysują się czarne. Człowiek biegnie, wiatr wieje z tyłu ulicy, tam jest pożar, a mimo to przechodzą refleksje, że jest to koloryt obrazów Goi, ponure cienie Grottgera” – czytamy w reportażu, jaki Ksawery Pruszyński wydrukował w 1936 roku na łamach „Czasu”.
– Pamiętam z tego dnia refleksy na ścianach rodzinnego domu, pamiętam plamy ognia. To we mnie zostało. Pińsk, jak każde wschodnie miasto, był w dużej części drewniany. Co kilka lat płonął więc zupełnie. W 1936 roku uratował nas rzęsisty deszcz.
W dzień po kataklizmie Pruszyński zanotował: „Ulica o drewnianych chodnikach, którą biegliśmy do pożaru, nazywa się Browarna. Ulica Browarna jest teraz zastawiona koczującymi na dworze stołami, meblami, łóżkami. Jacyś ludzie skarżą się policjantowi. Okazuje się, że znalazł się amator pluszu i pozdzierał go precyzyjnie z całego garnituru pińskich secesyjnych mebelków. Komplet salonowy, chluba domowa, stoi tedy smętnie oskalpowany, a policjant notuje skrzętnie wszelkie poszlaki mogące naprowadzić na trop amatora skalpowania pluszowych foteli. Nieszczęściem polescy Indianie nie mają zapewne zwyczaju noszenia skalpów za pasem. Policja może mieć niełatwe zadanie”.
– Ksawerego Pruszyńskiego spotkałem tylko raz, w Warszawie, dziesięć lat później. Przyszedł porozmawiać z uczniami Gimnazjum im. Stanisława Staszica. Ponieważ budynek szkoły był wciąż w gruzach, spotkanie odbyło się na Wawelskiej, w sali gimnastycznej Gimnazjum im. Słowackiego. Siedzieliśmy na klepisku – podłoga była zerwana – i słuchaliśmy. Nie pamiętam już, co Pruszyński mówił, pamiętam za to wyraźnie jego postać i sam głos. Odniosłem wrażenie, że to człowiek dobry i wrażliwy, że wsłuchuje się w innych. Bez tego, bez zdolności empatii, nie sposób pisać reportaży.
Teraz jednak jesteśmy w Pińsku, gdzie Apteka Miejska na ulicy Marszałka Piłsudskiego 31 „wyrabia wszelkie płyny injekcyjne w ampułkach, zioła lecznicze, sporządzane wg przepisów prof. Muszyńskiego oraz artykuły lecznicze”. Jesteśmy w Pińsku, gdzie drukarnia i pracownia stempli Bracia Wilkowicz „wszelkie druki wykonywa tanio, solidnie i akuratnie”, a komisariat Policji Państwowej na Traugutta 24 (tel. 10) rozpoczął poszukiwania amatora skalpowania pluszowych foteli.
Towary kolonialne i inne
Buszującym po ulicach Pińska dzieciom dreszczyku emocji dostarczało śledzenie hycli.
– Zawód był to marny, zarabiali grosze. Ich chabety z mozołem ciągnęły wozy z drewnianymi klatkami. Gdy hycel wypatrzył psa, łapał go na lasso i pakował do środka. W miarę zapełniania się klatek rósł jazgot, ujadanie słychać było w całej okolicy. Takie pełne zgrozy widowisko było dla nas wielką atrakcją – mówi Ryszard Kapuściński. – Do dziś wraca do mnie zapach Pińska. Przy każdym domku był bowiem ogródek, a w nim śliwy, morele i jabłonie. Jesienią miasto pachniało konfiturami, które gospodynie szykowały na zimę.
Jeszcze o zapachach: chłopca kusił mały i ciemny sklep z towarami kolonialnymi, którego właściciel częstował czasem cukierkiem lub kawałkiem chałwy. Wewnątrz piętrzyły się blaszane pudełka i słoje z magiczną zawartością. Latem odurzający zapach wychodził na ulicę.
Z „Hebanu”: „Już na schodach samolotu spotyka nas inna nowość: zapach tropiku. Nowość? Ależ to przecież woń, która wypełniała sklepik pana Kanzmana „Towary kolonialne i inne” przy ulicy Pereca w Pińsku. Migdały, goździki, daktyle, kakao. Wanilia, liście laurowe; pomarańcze i banany na sztuki; kardamon i szafran na wagę”.
Znów wybiegliśmy w przyszłość, a tymczasem w Pińsku na gości czekają jeszcze restauracje i cukiernie o bombastycznych nazwach: Ritz przy Kościuszki 2, Abisynja na Bernardyńskiej 9, Wenecja przy Poniatowskiego 6 i Sielanka na Piłsudskiego 42. W wielu z nich grają popularne wówczas tango cygańskie: „Zapomnij o mnie – to wszystko zgasło”.
Lato było gorące
– W mieście stacjonował 84. Pułk Strzelców Poleskich. Z opowieści taty wiem, że zaraz po wojnie 1920 roku buty miał tylko jeden batalion. W każdą niedzielę powtarzała się więc ta sama historia: pierwszy batalion szedł do kościoła na mszę, potem wracał, zzuwał buty i przekazywał drugiemu batalionowi, drugi oddawał zaś trzeciemu. Przed 1939 rokiem działały w Polsce trzy flotylle rzeczne: gdyńska, modlińska i pińska. Historia naszej jest najbardziej tragiczna i według mnie zasługuje na film. Lato było gorące, tak że wyschły wszystkie rzeki. Flota ugrzęzła na mieliznach, nie mogła manewrować ani walczyć. 17 września marynarze musieli porzucić statki, wielu z nich szybko dostało się do niewoli. Zginęli w masowym mordzie pod Mokranami.
Z „Imperium”: „Pożegnaliśmy się latem. Był w mundurze oficera, miał wysokie buty, nowy, żółty pas i skórzane rękawiczki. Szedłem z nim ulicą i słuchałem z dumą, jak wszystko na nim chrzęści”.
– We wrześniu 1939 roku tata w stopniu podporucznika walczył w Armii „Polesie”, po wkroczeniu Sowietów dostał się do niewoli. Opowiadał mi, że pojmanych uformowali w długie, kilkusetmetrowe kolumny i pędzili na Smoleńsk. Szli przez lasy, czwórkami, eskortowani przez NKWD-zistów. Umówili się, że dyla dadzą naraz wszyscy czterej. Obmyślili to dobrze – strażników było zbyt mało, by mogli ścigać zbiegów. Strzelali, ale w poleskim buszu trafić trudno… Tata dotarł do najbliższej wsi i tam wymienił mundur i te śliczne oficerki na pustoły i chłopski strój. W nocy wrócił do Pińska, nie wiedział, że bezpieka kilkakrotnie już o niego pytała.
Wtedy na dobre trwały wywózki do północnego Kazachstanu.
– Sowietów nie obchodziło: dyrektor czy woźny – jeżeli ktoś był na państwowej posadzie, podlegał wywózce z całą rodziną. Ponieważ rodzice nauczali w szkole powszechnej, a ojciec był do tego oficerem, nasz los został przesądzony. Mama dowiedziała się jednak, że zgodnie z klauzulą do umowy Ribbentrop – Mołotow dokonywano z Niemcami wymiany ludności. Sprzedała więc wszystko, co tylko miało większą wartość, i wsiedliśmy do pociągu odchodzącego do Lwowa. Jechaliśmy do Przemyśla, do rodziców ojca. Tę podróż pamiętam dokładnie: maszynista z palaczem co pewien czas zatrzymywali skład i oświadczali, że dalej nie jadą. W wagonach ogłaszano zbiórkę, każdy dawał przedmioty zachowane na czarną godzinę: pierścionki, srebrne papierośnice… Jeszcze tylko most, którego pilnowali niemieccy i sowieccy żołnierze, kolumny cywili po obu stronach rzeki i znak, żeby iść. Tak to się skończyło.
Kocio Letajew
„Pierwotne dzieje Pińska okryte są gęstązasłoną dalekiej przeszłości. Kto i kiedy był założycielem grodu pińskiego, nie wiadomo. Czy ojciec historii Herodot, dając opis tajemniczej krainy północnej, pełnej lasów i bagien, wiedział coś o tym węźle gospodarczym, gdzie dokonywano wymiany produktów krainy rzek i moczarów na fabrykaty miast jońskich? Czy legionista rzymski z Dacji i kroczący za nim kupiec dotarli do tej ziemi, skąd wspaniała sosna „pinus” służyć mogła panom świata do budowy zwycięskich trójrzędowców, a gród przyozdobić nazwą „Pinscum” – trudno stwierdzić” – napisał we wspomnianym „Informatorze” z roku 1936 Jan Kraushar, nauczyciel miejscowego gimnazjum. Czy możliwe, by bohater najnowszej książki Ryszarda Kapuścińskiego założył rodzinne miasto pisarza?
Autor „Podróży z Herodotem” uśmiecha się. – To, niestety, wykluczone. Z całą pewnością wiedział jednak o istnieniu ziem zamieszkanych przez Scytów. Nie dotarł tu, a jego informacje pochodziły, jak sądzę, od Greków, którzy wzdłuż Dniepru i Dniestru zakładali swoje kolonie handlowe.
Od wielu lat Ryszard Kapuściński nosi się z myślą opisania swojego poleskiego dzieciństwa. – Chciałbym pokazać świat widziany oczami kilkuletniego dziecka, zachować jego wrażliwość i język. Chciałbym dokonać tego, co udało się Andriejowi Biełemu w autobiograficznej powieści „Kocio Letajew”. Czy dam radę? Gdy tylko wygospodaruję wolną chwilę, z radością wracam do Pińska. Droga to niedaleka, można wyjechać z Warszawy popołudniem i na wieczór być nad Piną. Krążę po tych kilku ocalałych uliczkach, odwiedzam cmentarz – tam pochowana jest moja babcia. Idę też zawsze na Suworowa, dawniej Pereca, a jeszcze wcześniej Błotną. Patrzę na dom, gdzie spędziłem najwcześniejsze lata. Patrzę na łagodne wzgórze, na którym leży Pińsk. Dawno, dawno temu, w porze roztopów, widziałem stamtąd morze bez granic, sięgające po horyzont. Dopiero później dowiedziałem się, że Pina wpada do Jasiołdy, ta do Prypeci, Prypeć do Dniepru, Dniepr płynie zaś do Morza Czarnego. Gdy w Pińsku wsiądzie się na łódkę, można dotrzeć na koniec świata.
Kościół jezuitów na placu targowym
Panorama międzywojennego Pińska
Ryszard Kapuściński przed budynkiem dawnej restauracji i cukierni Gregorowicza, Pińsk 1997r
Targ nad Pinš, przełom lat 20. i 30. XX wieku
BARTOSZ MARZEC