Wojna czy dialog?

Autor: Ryszard Kapuściński
źródło: Plus-Minus (dodatek Rzeczpospolitej)
data publikacji: 2002-03-03
——————————————————————–

W dyskusji, która rozpoczęła się po 11 września w prasie zachodniej, zwłaszcza amerykańskiej, rysują się wyraźnie dwa stanowiska. Jedni uważają, że skutki zamachu można usunąć metodami policyjno-militarnymi, które nazywają ogólnie wojną z terroryzmem. Inni usiłują zbadać kontekst polityczno-kulturalny tego wydarzenia, dostrzegając w nim znak dużo większych zjawisk. Wszystko to dzieje się zaś w bardzo trudnym do odczytania i zdefiniowania współczesnym świecie – w świecie, w którym wszyscy czujemy się zagubieni.

Strategie myślenia

Grupa zwolenników rozwiązań policyjno-militarnych wcale nie jest jednolita. Różnice dotyczą dwóch spraw. Pierwszą określa dylemat: demokracja czy bezpieczeństwo. Aby walczyć z terroryzmem wewnątrz kraju, trzeba przecież zaostrzyć środki kontroli, inwigilacji i przymusu.

Czy wolimy żyć w demokracji i wolności, czy też rezygnujemy z wielu praw, byle tylko czuć się bezpiecznie? Jeden z amerykańskich polityków powiedział ostatnio ze smutkiem, że dożyliśmy czasów, w których demokracja przestała bronić swoich obywateli. Szef amerykańskich służb medycznych dodał, że zagrożony jest sam proces globalizacji. Jego istotą jest bowiem fakt, że we współczesnej gospodarce części jednego produktu powstają w różnych krajach, a montowane są jeszcze gdzie indziej. Teraz trzeba by wprowadzić w ten system ścisłą kontrolę, a to bardzo spowolniłoby produkcję. Czy w tej sytuacji nadal będziemy w stanie produkować szybko, czy też, zwiększając kontrolę, spowolnimy globalizację?

Dla Ameryki to sprawa szczególnie dotkliwa, bo nawet kontrole graniczne były tu dotąd bardzo słabe. Granica między Stanami Zjednoczonymi a Kanadą wynosi 6 tysięcy kilometrów, a strzeże jej tylko trzysta osób. Druga ważna różnica dotyczy strategii walki z terroryzmem na arenie międzynarodowej. Czy ustalać cele i zadania tej wojny jednostronnie w Waszyngtonie, nie oglądając się na innych, bo to mogłoby spowolnić działania, czy też dążyć raczej do budowy międzynarodowej koalicji, która nadałaby wojnie z terroryzmem kształt zbiorowej, cywilizacyjnej odpowiedzi w obronie wartości?

Ci, którzy w analizie tego, co się wydarzyło, chcą iść głębiej, również dzielą się między sobą. Niektórzy uważają, że 11 września to powód, aby przemyśleć kształt współczesnego świata, zastanowić się nad tym, co jest w nim złe i próbować temu zaradzić. Ta grupa ma z kolei dwie szkoły. Pierwsza uważa, że mamy do czynienia z Huntingtonowską wojną cywilizacji i że trzeba umacniać cywilizację (tu każdy mówi o swojej), jeżeli nie chcemy dopuścić do jej porażki i unicestwienia. Druga szkoła przeczy tej tezie, twierdząc raczej, że w strukturze i funkcjonowaniu współczesnego świata występują anomalie, które sprzyjają działaniu sił niszczycielskich. Jej przedstawiciele posługują się starą tezą Lamarcka, głoszącą, że wszelki byt istnieje tylko w otoczeniu i że między bytem a otoczeniem zachodzi nieustanna interakcja, tak więc bez znajomości kontekstu nie jesteśmy w stanie zrozumieć istoty zjawiska.

Ostatnio trudno jednak usłyszeć takie głosy. Przeważają ci, którzy uznają 11 września za incydent, którego skutki możemy usunąć szybko, zdecydowanym zabiegiem chirurgicznym. Według nich żyjemy na najlepszym ze światów – nic nie musimy w nim zmieniać, broniąc ze wszystkich sił tego, co jest.

Duchowe narodziny

Ale przypatrzmy się temu „najlepszemu ze światów”. Zacznijmy od tego, że w drugiej połowie XX wieku dokonały się w nim ogromne zmiany. Ruch dążący do wolności stał się zjawiskiem globalnym. Zmieniło to mapę świata, która jeszcze na początku wieku była dwukolorowa. Jednym kolorem można było zaznaczyć niewielką grupę państw posiadających kolonie, drugim – wielkie obszary planety zamieszkane przez ludy zależne. Dzisiaj mapa świata jest jednokolorowa. Kolonie znikły i (przynajmniej formalnie) cała rodzina ludzka składa się z wolnych obywateli. Procesowi uniezależniania się towarzyszył wzmożony ruch ludności ze wsi do miast. W wyobrażeniach ludzi niepodległość oznaczała dobrobyt, a jego synonimem było miasto. Na początku wieku chłopi stanowili 90 proc. ludności świata.

Dziś jest ich już mniej niż połowa. Życie w mieście stało się podstawową formą bytowania człowieka. Trzecim zjawiskiem determinującym współczesność stał się bezprecedensowy przyrost ludności świata. W 1950 roku było nas dwa i pół miliarda, obecnie – ponad sześć miliardów. Każdego roku przybywa nas 80 milionów, z czego niemal 90 proc. to nowi obywatele Trzeciego Świata. Te trzy procesy zmieniły polityczny i kulturalny obraz świata, który zmienia się zresztą nadal, jako że przyrost ludności i emigracja do miast trwają – i to w skali całego globu. Dążenie do wolności – dekolonizacja – zostało przez Zachód przedstawione w sposób jednostronny i okrojony.

Zrozumiano wyłącznie wątek państwowo-ekonomiczny: oto podległe ludy chcą mieć swoją flagę i swoją walutę. Zupełnie pominięto całą sferę duchową tego procesu, a przecież było to niezwykłe budowanie tożsamości narodu i krzepnięcie poczucia dumy z wartości własnej cywilizacji. Na duchowy awans, na nowe ambicje dawnych kolonii świat zachodni był zupełnie nieprzygotowany.

To właśnie o tym zjawisku, o narodzinach duchowych Trzeciego Świata, starałem się pisać. Podróżując od wielu lat, zauważyłem bowiem pewną istotną zmianę: tam, gdzie jako Europejczyk byłem kiedyś traktowany z rewerencją, a może nawet poddaniem, teraz, choć nadal przyjmowany gościnnie, czuję, że gospodarze widzą we mnie równego sobie, tymczasowego gościa w domu prawomocnie zamieszkanym na stałe przez nich.

Tak dochodzimy do dramatu charakteryzującego współczesny proces dziejowy. Przez 500 lat Europa niepodzielnie rządziła światem. „Europejskość” stanowiła kryterium wartościujące: jeśli coś przypominało Europę, uznawane było za cywilizację, jeśli nie – wystarczał przymiotnik „barbarzyński”. Wszystkie cywilizacje nieeuropejskie uważano za niższe, wadliwe. Całe piśmiennictwo, cała myśl europejska oparte były i są na tym przekonaniu. Lecz oto w szalenie krótkim czasie, obejmującym jedno, dwa pokolenia, na scenie świata pojawiły się miliardy przedstawicieli innych, nieeuropejskich cywilizacji, które domagają się dla siebie równych praw, poszanowania i respektu. Wszyscy chcą zasiąść przy okrągłym stole świata jako równi partnerzy, aby wspólnie negocjować przyszłość naszej planety.

Wielość barier

Jest to moment trudnej próby dla Zachodu. Okazało się, że nie jesteśmy sami, więcej – że zostaliśmy cywilizacyjnie pozbawieni przywileju wyłączności i dlatego musimy skorygować nasze widzenie. Bo cóż to jest globalizacja? To nowe widzenie, nowe pojmowanie świata. Ciągle jesteśmy nieprzygotowani na to, że wyzwolone światy i cywilizacje zaczynają żyć własnym, niezależnym życiem. Czegoś chcieć, czegoś się domagać – dla nas brzmi to zarówno jak innowacja, jak i zagrożenie. Rozbudzonej ambicji emancypacyjnej i równościowej stoją na przeszkodzie co najmniej dwie potężne bariery. Pierwszą jest panująca powszechnie na naszej planecie zasada nierówności. Korzyści płynące z postępu dzielone są krańcowo nierówno.

Powszechny rozwój świata generuje równocześnie powszechnie występujące nierówności. W wielu rodzinach mężczyzna ma na ogół lepiej niż kobieta czy dziecko. W każdym kraju widoczne są różnice regionalne między obszarami, na których żyje się lepiej i tymi, na których żyje się źle. Jedne kontynenty znajdują się w lepszej, inne w gorszej sytuacji. Wreszcie – 20 proc. populacji całego świata żyje dostatnio, a 80 proc. w biedzie, z zawiedzionymi oczekiwaniami. Słowem: powszechnie panująca nierówność, a więc i niesprawiedliwość, stanowią endogenną cechę struktury współczesnego świata. Mówiąc o tym wszystkim, jesteśmy ciągle w niewoli języka. Mówimy na przykład „człowiek”, nie różnicując, o jakiego człowieka chodzi, czy o dobrze sytuowanego mieszkańca USA, czy o głodomora z południowego Sudanu. A przecież każdy co innego wie, co innego czuje i myśli. Czy nasza rozmowa o przyszłym świecie wymagać więc będzie innego słownictwa? W każdym razie, wobec coraz bardziej widocznej różnorodności świata, coraz częściej odczuwamy ograniczenia tradycyjnego języka. Drugą barierę stanowi pogłębiająca się przepaść między centrum a peryferiami.

Tempem rozwoju świata rządzi zasada „the winner takes all” – „zwycięzca bierze wszystko”. A ponieważ to centrum bierze wszystko, ludzie zamieszkujący peryferia naszej planety (a takich jest zdecydowana większość), mają poczucie marginalizacji i porzucenia. Widzimy więc, jak w skali globalnej ścierają się dwie potężne siły. Jedna, to dynamika odrodzenia kulturowego Trzeciego Świata, jego duchowej i mentalnej dekolonizacji, jego ambicji równościowej. Druga, to stojąca na drodze tego odrodzenia struktura ukształtowanego przez wieki porządku światowego, który chciałby zachować dotychczasowy kształt, hierarchię i zależności. Zderzenie tych sił to główne napięcie współczesności, ognisko napięć i konfliktów, a także źródło głębokiej frustracji, goryczy i zawiści, charakteryzujących atmosferę stosunków między Północą a Południem – dwoma głównymi antagonistami świata.

Do upadku systemu komunistycznego stosunki te znajdowały się na dalszym planie, przesunięte i zdominowane przez główny konflikt między Wschodem a Zachodem, między demokracją a totalitaryzmem. Lata 1989-1991 zmieniły wszystko, jednakże zakończenie konfliktu Wschód – Zachód zostało mylnie uznane za globalne i ostateczne zwycięstwo demokracji liberalnej. W latach 90. nastąpił „dziesięcioletni urlop od historii”, spędzany na rozrywkach, bogaceniu się i konsumeryzmie – zakończony gwałtownie 11 września. Ubóstwo jest dramatem

Społeczeństwom zamożnym nie jest łatwo przyzwyczaić się do globalnego doświadczania świata, bo słowo „globalny” oznacza nie tylko „zamożny”, ale także „ubogi”. Warto pamiętać, że dopiero od niedawna ubóstwo rozumiane jest w światowej myśli społecznej jako dramat rodziny człowieczej. Przedtem bieda była czymś naturalnym, fizycznie oczywistym i etycznie obojętnym – jak następstwo pór roku, powodzie albo trzęsienia ziemi. Dopiero przed półwieczem ubóstwo uznane zostało za problem, za kwestię wstydliwą i bolesną, która obarcza nasze sumienia i wystawia na próbę naszą wrażliwość, domagając się działań, rozwiązań, a wreszcie całkowitej likwidacji.

Światowe ubóstwo stało się ostatnio kwestią jeszcze bardziej dramatyczną, bo w ostatnich dekadach XX wieku nastąpił dalszy zanik wszelkich mechanizmów służących wyrównywaniu nierówności. Wszędzie osłabła rola państwa opiekuńczego, straciły na znaczeniu związki zawodowe, partie polityczne nie mają już dawnych wpływów. Zanikły lub istnieją już tylko formalnie takie instytucje jak ruch niezaangażowanych czy organizacje regionalne. Człowiek ubogi, należący do gorszego świata, nie ma dokąd pójść, nie ma gdzie szukać pomocy. Na brak perspektyw i nadziei może zareagować w dwojaki sposób. Olbrzymia większość ludzi biednych godzi się z losem, starając się jakoś sprostać wymogom życia.

Ale w ostatnim półwieczu wyrosło w Trzecim Świecie młode pokolenie klasy średniej – ambitne i harde – które nierówność odbiera jako wyzwanie, jako głęboką i poniżającą niesprawiedliwość, jako poniżenie, upokorzenie i hańbę. Człowiek ubogi a wrażliwy wstydzi się swojej sytuacji. Jeżeli status biedaka łączy się w dodatku z dyskryminującym kolorem skóry i stygmatyzującą religią, taki człowiek wie, że jest dożywotnio skazany. W bezsilnej desperacji i furii zmienia się w chodzącą bombę zegarową i to, kiedy ona wybuchnie (dosłownie lub metaforycznie), jest tylko kwestią czasu i okoliczności. Nie jest prawdą, że istnieje bezpośredni związek między biedą a przemocą, jakieś automatyczne i katalityczne przełożenie, jest natomiast faktem, że upokorzenie i krzywda, poczucie niesprawiedliwości i drugorzędności tworzą atmosferę, która rozwija i umacnia agresywne, odwetowe zachowania, rodzi potrzebę rewindykacji i zemsty.

Tymczasem większość mediów zignorowała związek między biedą, wynikającym z niej upokorzeniem i naturalnym dążeniem do równości. Uznanie takiego związku wymagałoby bowiem refleksji nad światem i próby jego zreformowania, a przecież chodzi o to, żeby w gruncie rzeczy nic się nie zmieniło.

Co to jest „cywilizacja”?

Na wstępie wspomniałem, że niektórzy uznali 11 września za początek wojny cywilizacji. Pojęcie to, jak wiadomo, bierze się z napisanej przed kilku laty książki Samuela Huntingtona „Zderzenie cywilizacji”. Mimo że autor sam zrelatywizował słowo „zderzenie” (w dedykacji dla żony wziął je w cudzysłów i dodał żartobliwie, żeby zderzenie to znosiła z uśmiechem), komentatorzy podążyli dokładnie w przeciwnym kierunku, zaostrzając termin i pisząc wprost o wojnie cywilizacji. Cała sprawa jest jednak trudna i złożona. Huntington posłużył się kategorią metodologiczną Toynbeego, który w swym monumentalnym dziele uznał, że pisanie światowej historii narodów i państw jest fizycznie niemożliwe i merytorycznie wadliwe. Rozwiązanie widział w opisie dziejów świata podzielonych na historie poszczególnych cywilizacji. O ile jednak takie rozwiązanie było praktyczne i pomocne dla dziejów dawnych, o tyle jest ono zawodne w historii współczesnej, której siłami motorycznymi są państwowe i narodowe nacjonalizmy, które częściej rodzą konflikty i starcia wewnątrz cywilizacji niż na ich granicach.

Ostatnie wielkie wojny XX wieku rozegrały się wewnątrz dwóch różnych cywilizacji: bałkańsko-chrześcijańskiej i muzułmańskiej (Irak i Iran). Powtórzmy więc, że siłą najbardziej zapalną, agresywną i niszczycielską okazuje się w naszej epoce zderzenie wszelkiego typu nacjonalizmów wewnątrz tych samych cywilizacji.

Problemem jest już zresztą sama definicja pojęcia „cywilizacja” – przedmiot niekończących się sporów terminologicznych. Słowo to inaczej zrozumie Anglik, a zupełnie inaczej Niemiec. Którą z wielu definicji mamy się więc posługiwać w tym przypadku? I czy w ogóle można klasyfikować cywilizacje? Nie są one przecież tworem statycznym o cechach trwałych, danych raz na zawsze. Każda cywilizacja to proces złożony, wielopostaciowy, pełen sprzeczności i zagadek, a w dodatku ciągle się zmieniający. Jaka jest np. cywilizacja hinduizmu?

Myśląc o filozofii Gandhiego powiemy: pokojowa. A gdy wspomnimy rok 1947, kiedy wyznawcy hinduizmu wymordowali kilka milionów swoich muzułmańskich pobratymców, powiemy: wojownicza. Zresztą, jakie przyjąć kryteria definiowania? Religijne? Niemożliwe. Cywilizacja afrykańska obejmuje cztery wielkie religie. Terytorialne? Niemożliwe. Cywilizacja islamu rozmieszczona jest na wszystkich kontynentach. Cała sprawa komplikuje się jeszcze bardziej w naszej epoce. Islam ma dziś miliard trzysta milionów wyznawców, hinduizm – ponad miliard. W dodatku, dzięki rozwojowi komunikacji, cała rodzina ludzka pozostaje w nieustannym ruchu. Miliony osób przemieszczają się z miejsca na miejsce, a każdy przenosi cechy swojej cywilizacji, wchodząc jednocześnie w kontakt z przedstawicielami innej cywilizacji.

Zresztą, propagowanie dziś tezy o wojnie cywilizacji jest groźne, ponieważ zaostrza atmosferę międzynarodową i burzy ład wewnętrzny wielu państw wielokulturowych, takich jak Francja, Niemcy czy Stany Zjednoczone. Gdyby cywilizacje rzeczywiście pozostawały w stanie zderzenia, to 6 miliardów ludzi brałoby teraz udział w jakiejś monstrualnej i apolitycznej wojnie, a przecież nic takiego się nie dzieje. 99 proc. mieszkańców świata żyje w pokoju – lepiej lub gorzej, ale jednak w pokoju.

Czy zderzenie cywilizacji jest więc, jak twierdzi Huntington, nieuchronne? Wymienia on dwie potencjalnie groźne cywilizacje: Chiny i islam. To bardzo amerykański punkt widzenia. Chiny to rywal Ameryki w walce o dominację nad przyszłym centrum świata – Pacyfikiem. Islam to posiadacz największych złóż ropy naftowej, bez której funkcjonowanie świata rozwiniętego jest po prostu niemożliwe. Ale na szczęście współczesna Europa kontynentalna wskazuje, że kontakty międzycywilizacyjne wcale nie muszą prowadzić do konfrontacji, ale przeciwnie, są źródłem owocnej i pożytecznej współpracy. Ciekawym przykładem jest również hispanojęzyczna strefa kulturowa grupująca ludzi różnych ras, krajów i regionów.

A więc dialog czy wojna cywilizacji? Taka alternatywa po prostu nie istnieje, gdyż równałaby się pytaniu, czy wybieramy życie czy śmierć. Na planecie tak naładowanej bronią masowej zagłady wojna taka mogłaby doprowadzić do wyginięcia całego rodzaju ludzkiego. Dlatego tak żałosne są głosy (na szczęście nieliczne), które nawołują do zniszczenia islamu. Islam to miliard trzysta milionów ludzi. Zgładzić tę wielką liczbę istnień? Jak?

A może atak na wieże World Trade Center nie jest wcale dowodem konfliktu cywilizacji, ale przejawem działalności coraz groźniejszych, coraz bardziej potężnych, zglobalizowanych już sekt, które istnieją nie tylko w islamie? O ich sile i znaczeniu przekonałem się naocznie podczas ostatniej podróży do Azji i Ameryki Łacińskiej.

Słowo sekta jest mylące. Myślimy bowiem o małej i nieuchwytnej strukturze, gdy tymczasem sekty są potężne. Posiadają banki i udziały w liniach lotniczych, kontrolują handel narkotykami i bronią… Działają ponad granicami państw – naprawdę globalnie. Taką sektą jest również Al-Qaida. Jedyną ojczyzną jej członków jest wiara w Allaha – i nic więcej: żaden naród, żadna cywilizacja, żadna kultura. Istnieje nawet opinia, że jest to ruch, który działa wewnątrz samego islamu i którego celem jest zniszczenie rządzących światem muzułmańskim skorumpowanych rządów. Zwolennicy tej tezy twierdzą, że atak na World Trade Center pozwolił wciągnąć Amerykę w ten wewnętrzny konflikt.

Mafia poza kontrolą

W każdym razie w świecie pojawiło się zupełnie nowe zjawisko: ideologie organizują się coraz częściej w sposób zdezintegrowany, pozbawiony hierarchii i struktur. Dzieje się tak dlatego, że niezwykłemu rozrostowi świata towarzyszy rozluźnianie się jego struktur. W świecie bez autorytetów dokonują się bardzo niebezpieczne procesy. Powstają nowe struktury, nowe, amorficzne formy społeczne. Następuje prywatyzacja przemocy. Dawniej przemoc była monopolem państwa, które skupiało w swoich rękach armię, policję, służby specjalne. Kontrolując państwo, można więc było kontrolować przemoc. Dzisiaj mafie i tajne organizacje posiadają wielką liczbę prywatnych armii, których nie można poddać żadnej kontroli. Nowocześnie uzbrojone armie tradycyjne stoją bezradnie i bezczynnie.

Wśród wszystkich tych niebezpieczeństw i lęków jedynym rozwiązaniem staje się więc dialog, który prowadzą już zresztą cywilizacje, czego najlepszym przykładem jest to, co dokonuje się w społeczeństwie amerykańskim. Współistnienie różnych cywilizacji przypomina mi współżycie zwierząt na równinach Afryki. Wielkie zwierzęta – słoń, lew, hipopotam – nigdy nie atakują się nawzajem. Każde króluje na swoim terytorium, bacząc jednocześnie, żeby drugiemu nie wchodzić w drogę. Tak żyją od wielu tysięcy lat i jeżeli człowiek ich nie zniszczy, w spokoju będą tak żyły dalej.

Ryszard Kapuściński

Jest to tekst wykładu inaugurującego działalność Uniwersytetu Latającego „Znaku”, wygłoszony 17 stycznia w auli Collegium Novum Uniwersytetu Jagiellońskiego.